Nowy świat - Michael A. Stackpole

Tolkienem być…

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Nowy świat - Michael A. Stackpole
Odkąd ponad pół wieku temu do księgarń trafił legendarny Władca pierścieni, literatura fantastyczna wprost nie może się opędzić od wszelkiej maści naśladowców i innych Paolinich. Jeżeli ktoś chciałby wierzyć książkowym blurbom, w szczególności tym zza oceanu, doszedłby do wniosku, że nowy Tolkien rodzi się średnio raz dziennie. O większości z tych autorów przeciętny polski czytelnik raczej nie usłyszy. Jednak zdarzają się niechlubne wyjątki, jak wspomniany wyżej autor Eragona, kiedy to nieudolne próby naśladowania Mistrza stają się bestsellerami (największa w tym zasługa speców od promocji). Na szczęście, dla czytelników, najnowszej powieści Michaela A. Stackpola, Nowy świat, wielkiej kariery nie wróżę, wręcz przeciwnie – sądzę, że w Polsce pozostanie niezauważona. I dobrze.

Gdzieś tam, w sumie to nawet nie wiadomo gdzie, są sobie państwa, niegdysiejsze prowincje olbrzymiego Cesarstwa, powstałe po jego rozpadzie. Każde z nich rządzi się swoimi prawami. Każde też marzy, aby któregoś dnia podporządkować sobie sąsiadujące tereny i na nowo je zjednoczyć, tym razem jednak pod swoim sztandarem. Marzenia marzeniami, jednakże jak dotąd nikomu się to nie udało. Oczywiście do czasu. Oto z odmętów przeszłości wraca książę Nelesquin, który z pomocą kartografa i zarazem wielkiego maga, Qira Anturasiego, ma zamiar raz na zawsze rozstrzygnąć wszelkie wojny i zdobyć tron, na który niedawno powróciła legendarna Cesarzowa. Na jego drodze staną jednak dzielni bohaterowie, z żywym-umarłym księciem Pyrustem na czele (bo przecież jak umarł, to trzeba go było wskrzesić!). Nie obędzie się bez magii, bogów, magii, zmartwychwstań, wielkich bitew, magii, dziwacznych maszyn, wspaniałych wojowników, no i przede wszystkim… magii.

To, co chciałbym ująć w tym akapicie, na dobrą sprawę szerszej publice przedłożył już Jarosław Grzędowicz w swoim felietonie Jak nie holować wieży wiertniczej i nie zakładać czapraka na głowę (Nowa Fantastyka – 12/2007). Ja mogę od siebie dodać tylko tyle, że męczą mnie już historie, w których magia jest powszechna jak powietrze, a bohaterowie bez trudu potrafią pierdnięciem przenosić góry (w tej powieści przenoszona jest rzeka, za pomocą rysunku na piasku). Będąc szczerym, jest do denerwujące. Abstrahując już od pytań o rozpowszechnienie umiejętności logicznego myślenia wśród bohaterów, którzy co prawda potrafią przenosić całe góry (rzeczony Qiro), ale już wykoncypowanie, by zamiast oblegać miasto, po prostu spuścić obrońcom na łby parę ton kamieni, wykracza poza ich możliwości.

Takie podejście do magii, jako panaceum na wszystko, to istny gwałt na fabule. Bo jeśli nie wiadomo, w jaki sposób wybrnąć z danej sytuacji, zawsze można coś wyczarować. Stackpole nie ogranicza się jedynie do zapędzania bohaterów w kozi róg, by potem w cudowny sposób ich uratować. Co to, to nie. No bo dlaczego ich od czasu do czasu po prostu nie zabić? A co tam, najwyżej się ich wskrzesi. Takie podejście do opowiadanej przez siebie historii może jej tylko zaszkodzić. No bo jak czytelnik miałby przejmować się losami bohaterów, skoro nawet jeśli zginą, jest wielce prawdopodobnym, że jeszcze ich spotka? Ta powieść to sekwencja różnorakich pojedynków, którym trudno się emocjonować – przemieszanie walk na miecze i magii nie służy podnoszeniu dramaturgii potyczek.

Podczas lektury drażniły mnie jeszcze dwie rzeczy. Pierwszą z nich był ubogi język, więcej mający wspólnego z suchymi notkami prasowymi niż z literaturą piękną. Owszem, autor od czasu do czasu próbował tu i ówdzie wcisnąć quasi-tolkienowski opis, jednakże nie za bardzo mu to wychodziło. Stackpole zawiódł także w kwestii dialogów, które są sztuczne, pompatyczne i przypominają przemówienia okolicznościowe.

Na nerwy działali mi także bohaterowie, a raczej jeden bohater, co i rusz wcielający się w różne role. Autor nie potrafił w żaden sposób wprowadzić zróżnicowania charakterów, zakładając, że jedna czy dwie cechy charakterystyczne skrzętnie to ukryją. Źli są po prostu okrutni i żądni władzy, a dobrzy szlachetni i obdarzeni złotymi serduszkami. Wyróżnia się chyba tylko bóg Jorim – jedyna zaleta tej książki – który pojawia się jednak zdecydowanie zbyt rzadko. Intryguje nie tylko wyglądałem (połączenie człowieka i smoka), ale także aurą tajemniczości i smutku – jako jedyny był wiarygodny.

Podsumowując, Nowy świat był dla mnie lekturą drażniącą i odpychającą. Wprawdzie autor miał ciekawy pomysł przemieszania konwencji gatunku z elementami kultury azjatyckiej, nie potrafił go jednak wcielić w życie – winę w tym ponosi głównie mnóstwo trudnych do wymówienia nazw i imion oraz całe zatrzęsienie nieistotnych szczegółów. W efekcie powstała powieść nudna, ciągnąca się i absolutnie nie zasługująca na uwagę czytelników, którą dodatkowo dobili wydawcy – w procesie korekty przegapiono mnóstwo literówek i błędów w tłumaczeniu. Tylko papieru szkoda.