Nosił wilk razy kilka

Opowiadanie z cyklu: BORUTA

Autor: Paweł Marszałek

Nosił wilk razy kilka

Bartoszewice były popegeerowską wsią. Dzieliły się na trzy części. Pierwsza z nich schowana była za na wpół zawalonym ceglanym murem i składała się z rozpadających się zabudowań pegeeru, z których ukradziono wszystko, łącznie z wyrwanymi ze ścian, miedzianymi drutami instalacji elektrycznej. Drugą częścią Bartoszewic był dwupiętrowy blok mieszkalny, w którym wegetowała prawie cała populacja wsi. Populacja ta swego czasu była pracownikami pegeeru, ale po przemianach ustrojowych, przeszła na przymusowe bezrobocie i od tego czasu niewiele się zmieniło. Ostatnią, a zarazem najmniejszą częścią wsi był wybudowany w okresie względnej prosperity sklep-zajazd, należący do ówczesnego i obecnego, a zapewne i przyszłego sołtysa Bartoszewic – Juliana Zamachowskiego.

Prosperity, której wynikiem był zajazd, jak również kilka anten satelitarnych zamontowanych na bloku, związana była z bumem wędkarskim. Bum miał miejsce dekadę temu i trwałby do dziś, gdyby nie wypadek w pobliskich zakładach azotowych. Jego efektem było całkowite zatrucie rzeki, a tym samym śmierć wszystkich istot, które miały pecha się w niej znajdować.

Od tego czasu wioska wegetowała. Większość populacji, utrzymywała się ze zbieractwa, a także nielegalnego łowiectwa w pobliskich lasach. Mniejszość – w postaci sołtysa i jego rodziny – w dzień sprzedawała w sklepie wielobranżowym wieczorami przeistaczającym się w bar i zajazd dla przypadkowych podróżnych, którzy z braku innych opcji, zatrzymywali się w nim na jedną noc.

 Tym razem również tak było. Zamachowski był wyjątkowo zadowolony, bo oprócz pary niemieckich turystów, którzy płacili walutą i nie zapominali o napiwkach, zatrzymał się u niego również pewien handlowiec. Mężczyzna, pogubiwszy się na lokalnych drogach i dróżkach wylądował w Bartoszewicach i postanowił ruszyć w dalszą podróż dopiero rano. I choć dziwił nieco fakt, że przedstawiciel handlowy jeździ starym, palącym jak smok i oblepionym błotem Land Roverem, a nie jakimś azjatyckim eko-autkiem, palącym tyle co nic i oblepionym firmowymi logotypami, to Zamachowski postanowił nie zadawać pytań, przynajmniej dopóty, dopóki tamten płacił z góry za spanie i jedzenie.

A jeśli chodziło o płatności, to ten wieczór należał do wyjątkowo udanych: sołtys skasował Niemców za potrójną stawkę. Tego niby handlowca, naciągnął tylko na pięć dych, bo nie chciał przegiąć. Jeszcze by chłop zrezygnował i zamiast zostać pojechałby dalej. Nie, skórka nie była warta wyprawki. Dobrze było jak było. A utarg zapowiadał się jeszcze lepiej. Do baru, który był jednocześnie sklepem i recepcją hotelową, weszła kobieta w czerwonej bluzie z kapturem. Zamachowski przyjrzał się jej uważnie i przyznał w duchu, że chętnie ugościłby ją z pełnymi wygodami we własnej sypialni.

Kobieta była młoda. Wyglądała na dwadzieścia, dwadzieścia parę lat. Była wysoka, nie za szczupła, taka z wcięciem i zaokrągleniem gdzie trzeba. A do tego była ładna. Można to było dostrzec, nawet mimo naciągniętego dość głęboko na oczy kaptura. Sołtys oblizał się obleśnie i oparł o ladę-szynkwas, wizualizując sobie jednocześnie, co by mogło się stać, gdyby pani Zamachowskiej nie było na miejscu.

Dziewczyna w czerwonej bluzie zatrzymała się zaraz za drzwiami i rozejrzała się. W pomieszczeniu siedziało trzech autochtonów, którzy sącząc rozwodnione piwo, przyglądali się jej uważnie i nie skąpili chamskich komentarzy. Po drugiej stronie, pod ścianą, siedziała para zadbanych trzydziestolatków. Zerknęli na nią, ale zaraz potem wrócili do przerwanej kolacji i cichej rozmowy, prowadzonej po niemiecku. Najbliżej, właściwie tuż przy drzwiach, siedział mężczyzna koło czterdziestki, z bujnymi acz przetłuszczonymi włosami i w garniturze. Czuć było od niego zapach mokrej psiej sierści, taniej wody kolońskiej i papierosów. W tej kolejności. Pozostałe dwa stoliki – jeden przy szynkwasie i jeden na środku lokalu – były wolne. Dziewczyna wybrała ten przy szynkwasie. Usiadła i otworzyła zatłuszczoną kartę leżącą na poplamionym obrusie.

– Mogę czymś panieneczce służyć? – zapytał Zamachowski nie ruszając się z miejsca za kontuarem.

– Tak. Podajecie tu jakąś zupę? – zapytała dziewczyna.

– Coś na rozgrzeweczkę? W samej bluzie się panieneczka wybrała w taki ziąb? Pewnie niedługo spadnie śnieg. A i tak nie jest…

– Macie? – przerwała wywód sołtysa.

– Oczywiście, że mamy. Może być zalewajeczka. Może być pomidoróweczka. Może być…

– Poproszę pomidorową. Ile kosztuje?

– Jak dla pani to osiem złotych.

– A jak dla każdego to sześć? – zapytała dziewczyna, posyłając Zamachowskiemu krzywy uśmiech i pokazując mu palcem cenę w karcie.

– Nic z tych rzeczy! To musi być jakaś pomyłeczka. Ale niech będzie sześć. Niech będzie moja strata.

– Twoja?

Zamachowski się zmieszał i nic nie powiedział. Zerknął na salę. Trójka jego stałych gości rechotała na głos. Handlowiec, też wyglądał na rozbawionego, a Niemcy przyglądali się z pobłażliwymi uśmiechami, tak jakby cokolwiek zrozumieli z rozmowy. Zamachowski zagryzł zęby. Głupia dziwka wystawiła go na pośmiewisko, pomyślał. Poczekaj no tylko, będziesz chciała przenocować, to inaczej pogadamy. A na głos powiedział:

– Zaraz podaję zupeczkę i jeszcze raz przepraszam za pomyłeczkę.

Potem roześmiał się nieszczerze i poszedł na zaplecze. Normalnie to żona kucharzyła i nalewała, a on tylko zbierał zamówienia od klientów, ale tym razem, sam chciał naleć tę zupę, żeby móc osobiście napluć do talerza tej wrednej baby.

Handlowiec wstał od stołu gdy tylko właściciel zniknął za drewnianymi koralikami, które wisiały w drzwiach prowadzących do kuchni. Podszedł do dziewczyny w kapturze, stanął naprzeciwko niej i czekał. Dziewczyna podniosła wzrok znad otwartej karty, którą przeglądała z nudów. Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Wyglądał na nieźle wkurzonego. Na twoim miejscu nie jadłbym tej zupy – powiedział drapiąc się po krzaczastych bokobrodach.

– Nie mam zamiaru – odpowiedziała i pochyliła głowę, kryjąc twarz w cieniu kaptura. – Aha! I nie tykaj mnie albo przypomnij, kiedy to zdążyliśmy się tak dobrze poznać?

Mężczyzna roześmiał się, oblizał wargi i usiadł.

– Dobre. Powiedzmy, że było to wtedy, gdy widziałem cię jak próbujesz złapać stopa parę kilometrów stąd. Nie udało się, co nie?

– Może jakbyś się zatrzymał, to by się udało.

– Sorry, ale to nie miało sensu. Pobłądziłem trochę i sam nie wiedziałem dokąd jadę, wiec mogłem wcale nie jechać w twoim kierunku.

– Ale chyba jechałeś, skoro się tu spotkaliśmy.

– Teraz to i tak nie jest już ważne, prawda?

– A co jest według ciebie ważne?

– Może to, że mógłbym ci postawić kolację, a może to, że postawiłbym ci też nocleg.

– A co ja miałabym ci za to postawić?

Mężczyzna znów się roześmiał i znów oblizał wargi.

– Nie owijasz w bawełnę, co?

– To raczej ty nie grzeszysz subtelnością.

– No to co? Chcesz skorzystać z okazji na darmowy nocleg? Nasz gospodarz w jednym miał rację, ziąb jest straszny, a z tego co się orientuję, to mają tu jakąś awarię ogrzewania.

– Nie dzięki.

– Na pewno? Ten oblech skasuje cię na stówkę za jedynkę.

– Trudno. Zjem coś i poszukam innego noclegu.

– W tej okolicy? Marne szanse.

– Trudno – powtórzyła kobieta.

– No nie bądź taka. Zjesz coś konkretnego. Pójdziemy na pięterko. Przekimamy się, a rano podrzucę cię gdzie będziesz chciała.

Dziewczyna poniosła wzrok. Przez chwilę wyglądała tak jakby rozważała tę propozycję, a potem odpowiedziała tak głośno, by wszyscy zgromadzeni w lokalu wyraźnie ją usłyszeli:

– Przede wszystkim musiałabym stracić węch, żeby nie czuć twojego psiego smrodu. Następnie musiałabym stracić wzrok, żeby nie widzieć twoich przepoconych kudłów, a przede wszystkim obrzydliwych bokobrodów. No i wreszcie musiałabym stracić słuch, żeby nie słyszeć tych twoich samczych tekstów, które może i działają na jakieś tępe suczki, ale z pewnością nie na mnie.

 Trójka autochtonów zamilkła na chwilę nad swoimi kuflami, a potem buchnęła śmiechem jeszcze donośniejszym niż wówczas, gdy ośmieszony został sołtys. Również Zamachowski, który właśnie wyszedł z kuchni z talerzem pomidorowej doprawionej jego zielonkawą flegmą, zaczął się śmiać, choć nie do końca wiedział z czego. Uznał, że lepsze to, niż jakby znów z niego się śmiali. Niemcy wymienili spojrzenia i unieśli koniuszki ust, tak jakby rozbawiła ich wesołość pozostałych gości. Dziewczyna w czerwonym kapturze też uśmiechała się szeroko. Szczerzył się nawet handlowiec, nie bacząc na to, że to właśnie z niego śmieją się wszyscy pozostali.

– Dobre! – powiedział, gdy udało mu się trochę uspokoić – Bardzo dobre. Zabawna z ciebie babka. Naprawdę cię polubiłem.

– W takim razie, zrób mi przyjemność i idź sobie stąd.

Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem, wstał i wrócił do swojego stolika. Towarzyszyły mu niewybredne komentarze trójki autochtonów, którzy w prostych słowach, okraszonych przekleństwami informowali co myślą o facetach, którzy dają sobą pomiatać jakimś obcym babom.

Zamachowski podszedł do stolika z uśmiechem na ustach i kciukiem zamoczonym w zupie. Dziewczyna w czerwonym kapturze spojrzała na niego, jakby zobaczyła go pierwszy raz.

– No chyba sobie żartujesz? – powiedziała.

– Co też panieneczka… – umilkł, kiedy zorientował się, na co patrzy kobieta.

Wyjął kciuk z zupy i oblizał.

– Bardzo dobra, muszę przyznać. Niech panieneczka sama spróbuje.

– Nie, dziękuję. Nie przepadam za zupą, do której ktoś napluł. Wybacz, ale chyba nie skorzystam z twojej gościnności – mówiąc to podniosła się, podeszła do stolika autochtonów i zapytała głośno: – Jeździ tu jakiś autobus?

– Autobus? – zdziwił się najstarszy z siedzących i zachłysnął się piwem.

– Czyli nie. A może jakieś busy jeżdżą? Też nie? Dobra. Dzięki za nic – powiedziała dziewczyna i skierowała się do drzwi wyjściowych.

– Ej! A kto zapłaci za zupę?! – krzyknął za nią Zamachowski.

Ale zamiast usłyszeć odpowiedź, zobaczył środkowy palec. Potem drzwi się zamknęły i już jej nie było.

– No i dobrze – powiedział sołtys – Nie trzeba nam tu takich, no nie chłopaki?

Chłopaki, czyli cała trójka piwożłopów, spojrzeli ze zdziwieniem na swojego sołtysa, który nie zwykł się z nimi tak spoufalać. Całkowicie zaskoczeni faktem, że pyta ich o zdanie, instynktownie mu przytaknęli.

– No.

– Taaa.

– Właśnie.

Zamachowski pokrzepiony tą jednomyślnością, znów odzyskał humor. Uśmiechnął się szeroko i powiedział:

– No to jak jesteśmy w takim doborowym gronie, to może włączymy sobie telewizorek i obejrzymy meczyk?

Chłopaków zatkało. Ten, który wyglądał na najstarszego, znów zachłysnął się piwem. Włączenie telewizora w lokalu Zamachowskiego, nie należało do rzadkości, ale jeszcze nigdy właściciel nie zrobił tego bez zażądania za ten luksus stosownej opłaty i to z góry.

Zamachowski jakby nie widząc radosnej konsternacji swych stałych klientów, poszedł po pilota i włączył odbiornik. Był to wysłużony, kineskopowy Samsung, przywieziony na początku lat dziewięćdziesiątych z Niemiec w maluchu. Nakryty kocem i zamaskowany dodatkowo ciałem szacownej małżonki sołtysa, uniknął czujnych oczu celników i przebył bezpiecznie granicę. Odtąd dumnie prezentował się na specjalnie dla niego wykonanej półce.

Telewizor zaszumiał, zapiszczał. Po sekundzie pojawiał się dźwięk, a po dwóch kolejnych obraz. Jednak Zamachowski, widocznie wytrącony z równowagi, pospieszył się nieco. Meczu jeszcze nie było, zamiast tego był jakiś program z wiadomościami. W programie tym informowano o serii niewyjaśnionych morderstw, która dotknęła południowo-zachodni kraniec Polski, czyli – jak by nie patrzeć – także Bartoszewice.

– Jak do tej pory – wyjaśniał rzecznik prokuratury – odnotowano aż siedem brutalnych gwałtów i morderstw. Wszystkie dotyczą młodych kobiet i zostały dokonane w podobnych okolicznościach. Na terenie zalesionym, między godziną dwudziestą, a szóstą rano.

– A czy wiadomo coś o narzędziu zbrodni? – padło pytanie z sali.

Rzecznik poprawił krawat, chrząknął, a następnie znów poprawił krawat, wreszcie odpowiedział:

– Jak do tej pory nie ma jednoznacznych odpowiedzi w tej kwestii, ale istnieje możliwość, iż bezpośrednim powodem zgonu, były rany zadane… – rzecznik przerwał, chrząknął, napił się wody i kontynuował: – Jak już mówiłem, nie ma jednoznacznych i przekonujących dowodów, ale istnieje prawdopodobieństwo, że rany śmiertelne zostały zadane zębami.

– Czy to znaczy, że te kobiety zostały zagryzione?

– Jak do tej pory nic nie wskazuje na to, że tak było na pewno, ale w pewnym sensie można tak powiedzieć – odpowiedział prokurator.

– Przepraszam, ale w jakim sensie? – oburzył się jeden z dziennikarzy.

– W pewnym – odpowiedział rzecznik.

– Czyli jest to wynik ataku jakiegoś drapieżnika, tak? – tym razem pytanie zadała dziennikarka.

Prokurator znów poprawił krawat, ponownie chrząknął i napił się wody.

– Jak do tej pory, tego nie wykluczyliśmy, a zatem nie można tego wykluczyć.

– Ale?

– Ale nie do końca gdyż – i tu podkreślam to z całą mocą i stanowczością – niejednoznaczne wyniki sekcji wskazują raczej na człowieka.

– Co za bzdura! – wykrzyknął Zamachowski, który nadal stał w tym samym miejscu z głową zadartą do góry i z pilotem w reku. – Słyszeliście chłopaki?

Chłopaki zaszczyceni po raz wtóry pytaniem sołtysa, ponownie udzielili jednogłośnej odpowiedzi:

– No.

– Taaa.

– Właśnie.

– A pan to słyszał, panie Wilczyński? – zadał pytanie sołtys odwracając się w stronę pustego stolika, przy którym jeszcze niedawno siedział handlowiec.

Zamachowski rozejrzał się lekko zdezorientowany. Niemców też nie było. Najpierw się trochę przejął, że nie pożegnał swoich zacnych gości i nie życzył im gute nacht, ale gdy zobaczył zielony banknot o nominale 100 euro, leżący obok jednego z talerzy z ledwie ruszoną kolacją, humor mu się od razu poprawił. Podszedł do stolika, zgarnął banknot, a oba pełne talerze postawił przed „chłopakami”.

 – Na koszt firmy – powiedział i dosiadł się, by wraz z nimi delektować się ucztą piłkarską.

* * *

Wilczyński wyszedł z lokalu i przeszedł kilka kroków wzdłuż budynku. Nagle zatrzymał się i zaczął węszyć i nasłuchiwać. Słuch i węch to jedyne czym na razie dysponował, bo jego oczy nie zdążyły jeszcze przyzwyczaić się do ciemności. W byłym pegeerze stały co prawda trzy latarnie, ale żadna z nich nie działała. Jedynym źródłem światła były przysłonięte zasłonami okna bloku i żarówka wisząca nad wejściem do zajazdu Zamachowskiego.

Wyczuł ją. Wiedział już dokąd poszła.

– Witaj w moim lesie – mruknął pod nosem i obnażył zęby w krzywym uśmiechu.

Spojrzał w niebo. Księżyc właśnie wyłonił się zza chmur. Był w pełni i wyjątkowo wielki tej nocy, więc zrobiło się znacznie jaśniej.

– Idealnie – powiedział i ruszył w kierunku czarnej ściany lasu, która odznaczała się wyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba.

Szedł dosyć szybko, więc już po minucie dotarł do pierwszych drzew. Podszedł do na wpół uschłego świerku, przyjrzał się złamanym gałązkom, powąchał je, a potem odchylił głowę do tyłu.

* * * 

Dziewczyna w czerwonym kapturze odwróciła się. Wycie niosło się przez las i budziło cienie wokół niej. Zsunęła kaptur z głowy, żeby nie ograniczał jej percepcji i zaczęła biec przez las. Nie oglądała się za siebie. Pędziła niczym wiatr. Jakby goniła ją horda demonów. Nie zwalniając nawet na chwilę, przeskakiwała nad wykrotami i zmurszałymi pniami. Jej długi i gruby warkocz, obijał się o plecy, ale ani razu nie zaczepiła nim o nic. Gałęzie i konary odsuwały się na bok, unikały kontaktu, tak jakby nie chciały przeszkodzić jej w szaleńczym biegu.

W końcu wybiegła na dużą polanę tonąca w księżycowej poświacie. Spojrzała w górę. Było jasno, bardzo jasno nawet jak na pełnię.

– Nie musisz tak się starać. Poradzę sobie. Jestem już dużą dziewczynką – powiedziała i posłała buziaka Księżycowi.

* * *

Wilczyński szedł przez las. Nie spieszył się. Starał się utrzymać odpowiednią odległość, aby nie wypłoszyć zwierzyny. Poluzował krawat, a potem zsunął go z szyi i odrzucił na bok. To samo zrobił z marynarką i koszulą, ale żeby pozbyć się spodni, skarpetek i butów, musiał się na chwilę zatrzymać. Zawahał się przez moment, ale ostatecznie postanowił zostawić sobie czerwono-żółte bokserki z Wolverinem. Jakby to idiotycznie nie wyglądało, było i tak lepsze niż bieganie po lesie z przyrodzeniem na wierzchu. A przede wszystkim mniej obleśne.

– No dobra. Idę do ciebie – warknął i zaczął się przeistaczać.

Aż stęknął z bólu, gdy jego układ mięśniowy przyrósł prawie trzykrotnie, a kościec nie zdążył jeszcze zwiększyć swojej nośności. Dopiero po sekundzie, jego kości zaczęły się dostosowywać do zwiększonej masy. Znów warknął z bólu. Nie znosił tego. Miał wrażenie, że cały jego szkielet zamienia się w jeden wielki, bolący ząb. Trwało to sekundy, ale i tak nie życzyłby takiego przeżycia nawet najgorszemu wrogowi. Odruchowo kłapnął kłami i oblizał się czerwonym jęzorem po nienaturalnie wydłużonym, zwierzęcym pysku. Przystanął. Przeciągnął się. Machnął prawą, potem lewą ręką. Wybił się z miejsca, wyskoczył w górę, odbił się od pnia dębu i wylądował kilkanaście metrów dalej na czterech łapach. Czuł jak w jego żyłach buzuje krew pełna pradawnej mocy. Odchylił łeb do tyłu i przywitał się z Księżycem.

* * *

Wycie rozległo się znacznie bliżej. Dziewczyna spojrzała w kierunku, z którego dochodziło i z powrotem naciągnęła kaptur na głowę, chowając twarz w jego cieniu. Jej oddech przyspieszył. Miała jeszcze trochę czasu, ale nie było go zbyt wiele. Lada chwila miał się pojawić przeciwnik, a ona nie miała pewności z kim ma do czynienia. Jeszcze raz przeanalizowała sytuację. Plan był dobry, ale zawsze pozostawał jakiś margines błędu, przypadek, który mógł spowodować, że będzie musiała biegać po lesie przez pół nocy. Pokręciła głową. Nie. To musi się skończyć tu i teraz. Nie miała ani czasu, ani ochoty na leśne gonitwy.

* * *

Gnał przez las, a gałęzie głaskały go po grzbiecie. Uwielbiał to. To była prawdziwa wolność. Niczym nie skrępowana, poza wszelką kontrolą i bez jakichkolwiek ograniczeń. Wolność! Żaden zwykły śmiertelnik nie poczuł nawet muśnięcia tej wolność. Nigdy, przez całe życie, może z wyjątkiem śmierci, nikt z ludzi nie dozna tego orgiastycznego stanu. Nawet niektóre z Istot, nie potrafiły w pełni się nim cieszyć. Ale on potrafił. I właśnie to robił. Oczywiście nie zatracał się w swych zwierzęcych instynktach. Wiedział, że czeka go trochę pracy i nie może pozwolić sobie na w pełni swobodne hasanie.

– Swobodne hasanie w pełni – warknął i wydał odgłos, który po przeistoczeniu zastępował mu śmiech.

Wykonał ostatni sus i wylądował na dwóch łapach tuż obok potężnego jesionu, który rósł na samym skraju polany. Oparł szponiastą łapę o pień i omiótł polanę wzrokiem.

Dziewczyna w czerwonym kapturze stała na jej środku. Czekała. Rozglądała się, jakby niepewna, z której strony może pojawić się zagrożenie.

Ale on dobrze wiedział skąd nadejdzie atak. Naprężył mięśnie grzbietu, zaparł się tylnymi łapami i przygotował do skoku.

* * *

Krzaki zaszeleściły i wyszła z nich dwójka niemieckich turystów. Uśmiechali się przyjaźnie, a kobieta nawet pomachała do dziewczyny. Dziewczyna uśmiechnęła się do nich i sięgnęła pod bluzę. Wyjęła zza pasa długi myśliwski nóż w skórzanej pochwie i zaczęła powoli przytraczać go do uda za pomocą dwóch rzemieni.

Turyści zatrzymali się i spojrzeli na siebie, nieco zmieszani jej zachowaniem. W tym czasie dziewczynie udało się związać troki i teraz stanęła w lekkim rozkroku, jakby czekając na ruch z ich strony.

Pierwszy opanował się mężczyzna. Otworzył usta ukazując długie kły. Chwilę potem jego partnerka również pochwaliła się nietypowym uzębieniem. Przez chwilę stali tak, susząc zęby i czekając na wywołanie efektu, którego jednak nie udało się im wywołać.

– Ej, poważnie? Na co wy liczyliście? Że wyciągnęłam was z tej zapyziałej dziury, zwabiłam na tę polanę i czekam tu tylko po to, żeby rzucić się do ucieczki na widok tego jak szczerzycie? No, kurwa, bez przesady – powiedziała dziewczyna płynnym niemieckim z nienagannym akcentem.

A potem sięgnęła do pochwy i wyciągnęła nóż.

– Założymy się, że nim któreś z was spróbuje dosięgnąć mojej szyi tymi waszymi szpileczkami, to samo padnie z rozerwanym gardłem?

Napastnicy poruszyli się jednocześnie. Kobiecie udało się zrobić tylko krok, nim spadło na nią dwieście kilogramów obrośniętych sierścią mięśni, kłów i pazurów w czerwono-żółtych bokserkach z Wolverinem. Zanim mężczyzna zrozumiał, co się właściwie stało, jego przyjaciółka leżała już na trawie z rozszarpanym gardłem i krztusiła się własną krwią. A kiedy odwrócił głowę, dziewczyna w czerwonym kapturze stała tuż przed nim i przekręcała ostrze noża, które nie wiadomo kiedy, wbiła w jego serce.

– Widzisz. Dobrze, że się nie założyłeś – powiedziała, nim ostania iskra życia zgasła w jego oczach.

Po chwili podniosła wzrok i spojrzała w ślepia wilkołaka.

– To ty jesteś tutejszym borowym? – zadała pytanie, które brzmiało jak stwierdzenie faktu.

– A ty jesteś Baba Jaga? – warknął wilkołak.

– Wystarczy Jaga – odpowiedziała mu bogini.

– Cieszę się, że mogę wreszcie poznać szefową – oznajmił borowy i odistoczył się.

Stał teraz w samych bokserkach. Od razu zaczął żałować, że jednak nie pozostał w postaci wilka. Głupio byłoby mu powarkiwać na swoją boginię.

Jaga zauważyła jego lekką konsternację. Potem, gdy dostrzegła, że borowy zaczyna trząść się z zimna, zdjęła czerwoną bluzę i podała mu ją.

– Masz. Jeszcze mi tu zamarzniesz, a teraz nie tak łatwo o porządnego borowego. Szczególnie o takiego, który potrafi się przeistaczać.

Borowy wziął od niej bluzę, która nagle zrobiła się znacznie większa i obszerniejsza.

– Tymczasowe zaklęcie. Musiałam na szybko dopasować. Pożyczyłam ją od Boruty, żeby nie paradować w tym – mówiąc to wskazała na swoją skórzaną kurtkę z frędzlami, która dotąd była ukryta pod bluzą – Boruta twierdził, że w tej bluzie będę mniej rzucać się w oczy.

– Mniej się rzucać w oczy? W czerwonej bluzie?! – zapytał, nie kryjąc zdziwienia borowy.

– Tak, a co? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Jaga.

– Nic. Tak tylko… chciałem się upewnić – odpowiedział mężczyzna i wciągnął na siebie, równie jaskrawy jak jego bokserki, łach.

Od razu zrobiło mu się cieplej.

– Właśnie. A jeśli jesteśmy już przy przeistoczeniach, to muszę powiedzieć, że trochę mnie zaskoczyłeś. Większość moich ludzi wybiera niedźwiedzia. To znaczy mężczyzn, no bo kobiety to wiadomo – kota. Dlaczego wilk?

– Zawsze je lubiłem. Poza tym, nie zależało mi na sile, potędze i długowieczności Chodziło mi o… – borowy urwał – O coś innego. Trudno to wytłumaczyć.

Bogini westchnęła.

– Chyba wiem co masz na myśli – powiedziała, a potem spojrzała w rozgwieżdżone niebo, gdzie wisiał olbrzymi Księżyc – A nie mówiłam?! Nic mi nie jest! Zadowolony?

Księżyc przygasł nieco i zmniejszył się znacznie, zupełnie tak jakby nagle oddalił się od Ziemi. 

– No! – fuknęła Jaga i schyliła się aby przyjrzeć się trupom.

– Czy oni nie powinni hm… zniknąć, rozpaść się w pył albo wyparować?

– Teoretycznie tak. Gdyby byli tymi za kogo chcieli uchodzić – odpowiedziała Jaga wyjmując z ust mężczyzny protezę z dwoma, długimi kłami.

– O kurwa! – wyrwało się borowemu.

– Wyjąłeś mi to „kurwa” z ust – mruknęła bogini.

– To znaczy, że oni tylko udawali wampiry?

Jaga pokiwała głową.

– Czyli to byli normalni ludzie? – dopytywał się borowy.

Tym razem Jaga pokręciła głową.

– Stworzeń, które brutalnie zgwałciły i zamordowały siedem kobiet nie nazwałabym ani normalnymi, ani ludźmi. Jedno jest pewne – nie byli Istotami – stwierdziła Jaga, a po chwili dodała: – Pojeby. Tak. To chyba najlepsze określenie na te humanoidalne kawałki mięsa. Pojeby.

Bogini wyciągnęła nóż z piersi mężczyzny, wytarła go o kurtkę trupa i schowała do pochwy.

– Idziesz… No właśnie, jak ty się naprawdę nazywasz?

– Wilczyński. Sambor Wilczyński.

– Wilczyński? To twoje prawdziwe nazwisko?

Sambor uśmiechnął się i kiwnął głową.

– Przypadek? Nie sądzę – zaśmiała się Jaga i ruszyła na przełaj przez polanę – Chodź Wilczyński, zabierajmy się stąd.

– Poczekaj chwilę – Sambor kucnął i zaczął przeszukiwać trupy.

– Co ty? Nie masz kasy? Daj spokój, mogę ci poży…

– Nie chodzi o to, tylko o to – przerwał jej borowy i podniósł do góry dwa paszporty, które właśnie udało mu się znaleźć.

Otworzył jeden, a potem drugi i zaśmiał się, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Co cię tak rozbawiło? – zapytała zaciekawiona bogini i zawróciła.

– Ich imiona. Widziałem wpis w księdze meldunkowej, ale myślałem, że podali fałszywe dane. Okazuje się, że o ile nazwiska rzeczywiście były zmyślone, to imiona wpisali prawdziwe.

– Prawdziwe, czyli jakie?

– Hans i Gretchen – odpowiedział Sambor, szczerząc zęby w uśmiechu.

– Jaś i Małgosia – powiedziała Baba Jaga i również zaczęła się śmiać.