Noc żywych straszydeł - Kai Meyer

Autor: Tomasz 'Sting' Chmielik

Noc żywych straszydeł - Kai Meyer
O Kaiu Meyerze można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że pisze dobre książki. Jego sztandarowy cykl, Siedem Pieczęci, okazał się, jak dotychczas, całkowitą katastrofą, która nie tylko nie wnosi nic nowego do gatunku fantastyki, ale powiela jego najgorsze schematy. Dodatkowo same tytuły jego książek (Powrót czarnoksiężnika, Czarny bocian, Tajemnicze katakumby, Kolczaste monstrum, Anioły cienia) przywodzą na myśl horrory klasy D lub produkowane masowo scenariusze do D&D. Nie inaczej jest i tym razem. Noc żywych straszydeł odstrasza samym swoim tytułem, a w środku, uwierzcie mi, również nie jest lepiej.

Historia zaczyna się, jak na Meyera przystało, zupełnie niewinnie. Staremu pijakowi, hodowcy owiec z Giebelstein, strach na wróble zarzyna ukochaną owcę o imieniu Henrietta. „Zarzyna” jest jednak lekkim nadużyciem semantycznym z mojej strony, bowiem ów strach po prostu skacze na nieszczęsną owcę i przebija ją tyczką, na której jest osadzony. Takiego rozpoczęcia książki nie powstydziłby się nawet sam mistrz makabry Graham Masterton, a to dopiero początek książki. Później zaś jest coraz ciekawiej. Strachów na wróble jest cała armia, wszystkie mają trupie czachy z powbijanymi weń ćwiekami i zdają się szykować oblężenie Giebelstein. Kira i jej banda nieletnich, obdarzonych magicznym znakiem siedmiu pieczęci towarzyszy postanawia zająć się całą sprawą i dzięki pomocy starego archiwisty dociera do dokumentów zawierających przerażająca historię epidemii, która spustoszyła miasteczko wieki temu. Czwórka przyjaciół uzbrojona w taką wiedzę i pistolet do wbijania gwoździ (sic!) wyrusza położyć kres straszliwym strachom na wróble i ich stwórcy.

Fabuła książki, jaka jest każdy widzi i nie zamierzam się nad nią dłużej rozwodzić. Nadmienię tylko, że całe przeprowadzone przez dzieci dochodzenie jest i tak o kant, wiadomo czego, potłuc, bowiem stary archiwista Fleck w ostatnim momencie (czytaj na ostatnich dwudziestu stronach) natrafia na sposób pokonania demonicznych istot. Meyer przyzwyczaił mnie już jednak, że w jego książkach jest to pewnego rodzaju standard fabularny i przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Nie mogę jednak przeboleć grafomańskich zakończeń rozdziałów, które w założeniu autora mają podnosić poziom adrenaliny i budować suspens. Wychodzi to jednak żałośnie, sami spójrzcie – "Ubranie Kropfa. Czaszka Kropfa. Strachy na wróble uczyniły go jednym z nich.", czy też: "Odłamki ze szczękiem upadły na podłogę. Śnieżyca ostrych jak brzytwy lodowych kryształów". Meyer prezentuje styl znany chyba tylko z wypracowań czwartoklasistów – pretensjonalny, sztuczny, prawdziwie grafomański.

Zatrzymajmy się jeszcze chwilę na postaciach cyklu. Od sześciu części obserwuję ten sam schemat, który w ogóle się nie zmienia. Chryzek podkochuje się w Kirze, Liza w Chryzku, Kira nic nie zauważa, a Nilsa wkurza cała sytuacja, bo woli sklejać samoloty, oglądać horrory i nie rozumie, jak w ogóle można się zakochać w dziewczynie. Ta dynamiczna sytuacja w wykonaniu Meyera jest całkowicie statyczna. Autor wykorzystuje ją, żeby od czasu do czasu wtrącić kilka linijek dialogów nie wnoszących nic nowego do tematu lub jako "dźwignię", która motywuje jego bohaterów do działania. Przykładowo: "Liza najchętniej wydrapałaby mu oczy [mowa o bracie – przyp. red.]. Ale co wtedy pomyślałby o niej Chryzek? Nie, będzie postępowała tak jakby gadanina brata w ogóle nie robiła na niej wrażenia". Kolejnym poważnym grzechem Meyera jest ciągłe tłumaczenie działań bohaterów czytelnikowi, jakby ten był całkowitym idiotą nie potrafiącym samemu wysnuwać wniosków. Inna sprawa, że czasami owo wyjaśnianie idzie w tak abstrakcyjne rejony, że normalny człowiek nigdy nie byłby w stanie wyobrazić sobie podobnego toku rozumowania.

Podsumowując, Noc żywych straszydeł, to straszna książka. Nie dlatego jednak, że jest opowieścią grozy. Nie dlatego również, że posiada straszne ilustracje. Nie. Jest straszna sama z siebie, groza wycieka z każdej postawionej przez autora litery, z każdego skreślonego przezeń wyrazu i skleconego zdania. Kai Meyer osiągnął w niej poziom wzbudzania strachu, który jest już nawet ponad grafomanią. Meyer nie jest już nawet grafomanem – jest mesjaszem neokiczu w fantastyce.