Namiestniczka. Księga III - Wiera Szkolnikowa

Cherchez la femme!

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Namiestniczka. Księga III - Wiera Szkolnikowa
Finis coronat opus – tak przynajmniej twierdzili starożytni Rzymianie, odnosząc tę maksymę do niemal każdej dziedziny życia. Sprawdza się ona i w literaturze, choć nie zawsze w przypadku wielotomowych cykli, tak ostatnio modnych na gruncie fantasy, kiedy to autorzy mają wprawdzie wizję początku opowieści, jednak pomysłów wystarcza im jeno na zapełnienie części zaplanowanej liczby tomów. Natomiast im bliżej końca, tym bardziej fabuła się rozmywa, by w finale, miast zaskoczyć czytelnika – wzbudzić jego rozczarowanie. Ta przypadłość dotknęła, niestety, również Namiestniczkę Wiery Szkolnikowej. Dwa pierwsze tomy wielowątkowej opowieści o Imperium Anryjskim zauroczyły mnie głęboko, natomiast zamknięcie cyklu pozostawiło uczucie zawodu, gdyż pisarka wpierw zaserwowała prawdziwie literacką ucztę, aby zawieść w przypadku deseru – skromnie dość się on prezentował i nie do końca przystawał do reszty menu.
 
________________________

 
Sam początek trzeciego tomu stanowi mocny, dominujący akord, od razu umożliwiający głębokie zanurzenie się w tym, co Szkolnikowej wychodzi najlepiej – czyli w ukazywaniu relacji interpersonalnych. Scena porodu namiestniczki Salome Jasnej, kiedy na świat przychodzi owoc jej małżeństwa z cudownie ożywionym królewskim posągiem (a raczej elfem Elianem, który się za ową statuę podaje), obserwowana przez ministra Henga, poraża niezwykle wyraziście nakreślonymi portretami psychologicznymi biorących w niej udział postaci. Następnie emocje nieznacznie opadają – pisarka zagłębia się bowiem w ukazywanie wydarzeń towarzyszącym owemu radosnemu (lecz nie dla wszystkich) spektaklowi, by potem przejść do jego konsekwencji. A te są zaiste wielowymiarowe. Począwszy od fali reform społecznych przeprowadzonych przez Eliana, ze zniesieniem cechów rzemieślniczych i ograniczeniem praw gildii handlowych na czele, poprzez nałożenie nowych podatków przeznaczonych na wojsko, kończąc na przeobrażeniu armii w nowoczesną jednostkę, posługującą się dopiero co wynalezionym rodzajem broni. Teoretycznie dla Suremu nadszedł czas prosperity, gdyż rządzony silną ręką króla-elfa rozkwita i bogaci się coraz bardziej, a zewnętrzni wrogowie zapominają o tradycyjnym najeżdżaniu jego granic. Zaiste, mlekiem i miodem płynącą stał się krainą, idyllicznie szczęśliwą i zamieszkiwaną przez ludzi wielbiących swego władcę. Jednakże dość szybko przekonujemy się jak bardzo jest to pozorny obraz.
 
W nadgranicznych księstwach panuje wrzenie. Im dalej od królewskiego miasta, tym dotkliwiej odbierane są cudowne przemiany – zwłaszcza tam, gdzie charyzmatyczna osoba Eliana nie wywiera już tak dominującego wpływu. Dochodzi do krwawo stłumionego buntu, lecz jest on jeno przedsmakiem wydarzeń, jakie nastąpią, gdy grafowie i książęta postanowią połączyć swe siły w dramatycznym anty-królewskim zrywie. A kierują się oni jedynie przeczuciami i nie do końca usprawiedliwionym niepokojem, który powoduje, iż nie wierzą w obietnice władcy. Cóż by się bowiem stało, gdyby posiedli klucz do wiedzy ukrywanej przez nieliczną garstkę wtajemniczonych? Słów proroctwa, głoszącego zbliżający się koniec czasów, gdy wpierw nadejdzie bestia, aby przygotować świat na powrót boga Areda, potem wróci Przeklęty, będzie rządził i czynił zło, aż skończy się cierpliwość Stwórcy. Siedmiu bogów zetrze się wówczas z Ciemnym w ostatniej bitwie, w której zwyciężą, unicestwią wroga, zaś świat przekształci się zgodnie z początkowym zamysłem jego stworzyciela. Zapowiadane od pierwszego tomu cyklu pandemonium wreszcie zostanie ziszczone, choć nie do końca w takiej postaci, w jakiej się czytelnik spodziewał na podstawie do tej pory podawanych mu przez Szkolnikową informacji.
 
Zanim jednak dojdzie do owych boskich rozgrywek, wpierw poznamy walki toczone pomiędzy zwykłymi śmiertelnikami. I nie będą one rozgrywane jedynie w dosłownym tego słowa znaczeniu jako czysto militarne zmagania, lecz przede wszystkim okażą się wielce skomplikowanymi grami politycznymi, podczas których jedna intryga gonić będzie kolejną, a w pałacowych komnatach zmierzą się ze sobą mistrzowie ich snucia. Przodować w nich nie będzie natomiast sama namiestniczka, jak można by spodziewać się na podstawie tytułu, lecz postaci, które do tej pory odgrywały w intrydze jeno role drugoplanowe. Salome Jasna, w zamykającym trylogię tomie odsunięta w cień, pojawia się tylko w kilku scenach. Choć Szkolnikowa starała się uczynić swoją bohaterkę wyrazistszą, niż miało to miejsce w poprzedniej części, to nie do końca jej się to udało. Salome nadal jest bierna, choć już nie bezkrytycznie zapatrzona w swego ukochanego Eliana. Tak jakby urodzenie mu dziecka odarło ją ostatecznie ze złudzeń i wizji długiego i szczęśliwego życia w roli żony–akolitki elfiego króla. Odsunięta od opieki nad synem skupia się wpierw na pomocy uciśnionym poddanym, jednak w tej roli jest równie papierowa, jak w poprzednim wcieleniu. Dopiero, gdy po dramatycznych wydarzeniach Arlan zasiada na tronie, budzi się w niej lwica, gotowa pazurami i zębami bronić swego potomka, jednak owa przemiana rozgrywa się zbyt późno i trwa nazbyt krótko, by zatrzeć w pamięci czytelnika niepochlebny obraz tytułowej bohaterki.
 
Pozostałe kobiety, które pojawiają się na kartach książki, mają możność zaistnienia przez nazbyt krótki czas, aby w pełni wykorzystać swój potencjał. Najbardziej interesująca jest wnuczka starego księcia Olisteru – piękna i przebiegła Liora, ulubiony oręż starca, który wysyła ją na przeszpiegi świadomy, iż dziewczyna odznacza się wyjątkowym w tej dziedzinie talentem. Lecz kochająca wnuczka w momencie, kiedy dziadek podejmuje decyzje, które jej nie odpowiadają, nie waha się wstąpić przeciwko niemu, a później snuć intryg, które zaprowadzą ją znacznie dalej, niżby planowała. Inne niewiasty – elfka Dalara, czy też małżonka nowego króla – Irija wydają się w pierwszej chwili jedynie cieniami męskich bohaterów, wprowadzonymi w nurt fabuły jedynie po to, by zrównoważyć liczbę męskich postaci i złagodzić ich poczynania. Ale wystarczy bliżej przyjrzeć się ich działaniom, aby odkryć zamysł Szkolnikowej: kobiety w jej powieści tak naprawdę stoją za każdym czynem i każdą decyzją, są motorem zmian, niezauważalnym, lecz znaczącym, ich miękkie dłonie kierują męskimi ramionami przyobleczonymi w pancerz. Jednak mimo tych zalet przedstawicielek płci pięknej zabrakło w powieści damy na miarę namiestniczki Enrissy, która zdominowała pierwszy tom cyklu.
 
Kobiety w Namiestniczce przede wszystkim myślą, natomiast mężczyźni – działają. Choć nie wszyscy, gdyż część z nich również kieruje się przede wszystkim intelektem, jak chociażby minister bezpieczeństwa państwa Heng, który wcześniej miał mało okazji do działania. Teraz jego przebiegłe, zaplanowane z zegarmistrzowską wręcz precyzją intrygi stanowią znaczny wycinek fabuły, a do portretu, ukazywanego wcześniej w niezbyt pochlebnym świetle, zostają dodane nowe elementy. Heng nie jest już tylko wytrawnym lisem wywiadu, bezdusznym politykiem, który nie waha się poświęcić wszystkiego i wszystkich dla specyficznie przez siebie rozumianego dobra państwa. Poznajemy wprawdzie jego słabości, ale przede wszystkim wielką odwagę i niezachwiane poczucie sprawiedliwości a także podążanie za wizją, którą przekazała mu Enrissa. Staje się on komentatorem toczących się wydarzeń, czyniąc to z ironią, momentami graniczącą z gorzkim cynizmem.
 
Natomiast ci, którzy w zamierzeniu Szkolnikowej mieli stanowić ziszczenie proroctwa – Larion i jego adwersarz król Arlan – pomiędzy którymi miała się rozegrać ostateczna walka o rządy nad światem, przez większą część fabuły przemykają gdzieś na odległym planie, nie wykazując się ani zbytnią charyzmą, ani nie budząc sympatii, zbyt bladzi czy wręcz rozmyci na tle pozostałych bohaterów. Kiedy zaś wreszcie w finale mają możność wykazania się, to sposób, w jaki zostaje on przedstawiony zaskakuje, choć nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Jest to rozwiązanie wyciągnięte ad hoc, które nie przystaje w najmniejszym stopniu do konwencji fantasy, w jakiej utrzymana jest całość książki. Czytelnik ma odczucie, że w fabule pojawił się nagły zgrzyt rodem z hard SF, czy też zaczerpnięty z gry komputerowej chwyt sprawiający wrażenie, iż autorce po prostu zabrakło pomysłu na grande finale i poszła po najmniejszej linii oporu.
 
Żaden element fabuły nie przygotowuje czytelnika na taki dysonans. Najpierw bowiem Szkolnikowa roztacza przed nim przebogatą w szczegóły i drobiazgowe opisy wizję, posługując się w tym celu znanym z wcześniejszych tomów charakterystycznym językiem, przypominającym opowieść barda posiadającego dar oczarowywania słowem. I choć momentami może się to wydawać zabiegiem niepotrzebnie mnożącym strony, w sytuacji, kiedy pewne partie tekstu stanowią jedynie dygresję nic nie wnoszącą do fabuły, albo są zaledwie interesującymi obrazkami obyczajowymi, takie urozmaicenie mogę zaakceptować. Jak również rozliczne wykłady na tematy filozoficzne, czy społeczne, kiedy ustami swych bohaterów pisarka przedstawia pewne konkretne tezy, by potem z nimi polemizować, a całość pełna jest odwołań do poglądów znanych filozofów – taka erudycyjność, a jednocześnie gra z czytelnikiem, który stara się rozpoznać źródła owych cytatów, zdecydowanie umila lekturę. W tekst umiejętnie wplecione są przebłyski humoru, czy to w postaci uszczypliwych komentarzy, czy bohaterów nakreślonych w sposób od początku ironiczny, których samo pojawienie się wywołuje uśmiech (jak chociażby pewien generał – nieudacznik). Zdecydowanie najlepiej wychodzą autorce sceny kameralne, kiedy atmosfera aż gęsta jest od emocji, zresztą na nich się głównie skupia, i choć nie stroni od batalistyki, to stanowi ona jedynie dalekie tło wydarzeń, będąc przyczynkiem do wisielczego nieco humoru (jak na przykład garść rozważań na temat małej, zwycięskiej wojenki). Natomiast w finale nieoczekiwanie zmienia się sposób narracji na oschły i mechaniczny, a zamiast wcześniej wielce rozbudowanego opisania świata, otrzymujemy prostą i beznamiętną sekwencję obrazów, która mocno rozczarowuje.
 
Nie wszystkie wątki fabularne zostały w książce zamknięte w satysfakcjonujący mnie sposób. Cześć z nich pisarka ucięła nazbyt szybko, wcześniej budując wokoło konkretnych pomysłów otoczkę niesamowitości i potęgując w ten sposób moje zaciekawianie. Miało to miejsce głównie we fragmentach poświęconych elfom, które ukazano w sposób odmienny od ich kanoniczej wersji. Natomiast, kiedy przyszło do rozwiązania tych kwestii – miast zagrać swą atutową kartą i w pełni wykorzystać kwestie zła zakorzenionego w owej rasie i jej zgubnego wpływu – Szkolnikowa zachowawczo wycofała się z większości głoszonych wcześniej teorii, spychając ów wątek na daleki margines.
 
Trudnym zadaniem jest wystawienie oceny Namiestnicze, gdyż tak naprawdę należałoby postawić dwie noty: pierwszą, dotyczącą przeważającej części książki – i ta byłaby wysoka, oraz kolejną, odnoszącą się jedynie do samego zamknięcia fabuły – i tę obniżyłabym znacząco. Na podstawie poprzednich tomów szykowałam się na finał im dorównujący, lecz spotkało mnie rozczarowanie. Sama Szkolnikowa przyznaje, iż początkowo planowała zawrzeć historię imperium Anryjskiego w jednym tomie, a dopiero w trakcie jego pisania okazało się, iż nie jest to możliwe, stąd powstała konieczność kontynuacji opowieści w dwóch następnych częściach. Lecz odnosi się wrażenie, jakby i ta objętość była za mała, co autorka uświadomiła sobie dopiero pod koniec pisania książki, stąd w finale nastąpił natłok zdarzeń, poszarpanych i chyba nie do końca przemyślanych, sprawiających wrażenie bardziej zarysu fabularnego, niźli właściwego zakończenia. Szkoda, że w ten sposób zaprzepaszczony został ogromny potencjał tego cyklu.