Na fali szoku

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Na fali szoku

TRYB TRYWIALIZACJI DANYCH

Mężczyzna siedzący na krześle z nagiej stali również był nagi, podobnie jak białe ściany pokoju. Jego ciało i głowę całkowicie wygolono, pozostawiając jedynie rzęsy. Maleńkie kawałki taśmy klejącej utrzymywały na miejscu czujniki ulokowane w kilkunastu punktach na skórze czaszki, na skroniach blisko kącików oczu, po obu stronach ust, na gardle, nad sercem, nad splotem słonecznym i nad każdym ważniejszym zwojem nerwowym, aż po kostki.

Od każdego czujnika odchodził cienki jak nić pajęcza przewód wiodący do jedynego – poza stalowym krzesłem oraz dwoma innymi, miękko wyściełanymi – obiektu składającego się na umeblowanie pokoju. Była to konsola analizy danych, szeroka na metr, a wysoka na pół metra. Na jej pochyłym blacie umieszczono liczne ekrany i światła sygnalne, dobrze widoczne z jednego z wyściełanych krzeseł.

Dodatkowo, na sterczących z oparcia stalowego krzesła wysuwanych prętach rozmieszczono mikrofony oraz trójwymiarową kamerę.

Mężczyzna z ogoloną głową nie był w pokoju sam. Towarzyszyły mu trzy inne osoby: młoda kobieta w gładkim białym kombinezonie, sprawdzająca lokalizację czujników; chudy, czarny mężczyzna w modnym, ciemnoczerwonym trzyczęściowym garniturze, mający na piersi plakietkę ze zdjęciem oraz nazwiskiem Paul T. Freeman; oraz biały mężczyzna masywnej budowy, w wieku około pięćdziesięciu lat. Miał granatowy garnitur, a plakietka informowała, że nazywa się Ralph C. Hartz.

Hartz kontemplował ten widok przez dłuższy czas, nim wreszcie się odezwał.

– A więc to jest cwaniaczek, który osiągnął więcej niż pozostali, zrobił to szybciej i wytrzymał dłużej – odezwał się wreszcie.

– Haflinger faktycznie dokonał imponujących osiągnąć – przyznał łagodnym tonem Freeman. – Widział pan jego akta?

– Oczywiście. Dlatego tu jestem. To może być atawistyczne pragnienie, ale miałem ochotę zobaczyć na własne oczy faceta, który zaprezentował tak zdumiewające bogactwo nowych osobowości. Chyba łatwiej byłoby zapytać, czym się nie zajmował. Projektant utopii, doradca stylu życia, delficki hazardzista, konsultant do spraw sabotażu komputerowego, racjonalizator systemów i Bóg wie co jeszcze.

– A także kapłan – dodał Freeman. – Dzisiaj przejdziemy do tej dziedziny. Na uwagę zasługuje jednak nie liczba różnych zawodów, którymi się parał, ale kontrast między kolejnymi wersjami jego osobowości.

– Z pewnością należało oczekiwać, że będzie się starał możliwie jak najskuteczniej zatrzeć za sobą ślady?

– Nie w tym rzecz. Fakt, że wymykał się nam tak długo, świadczy, że nauczył się żyć z odruchową reakcją na przeciążenie, a nawet panować nad nią do pewnego stopnia, za pomocą dostępnych w handlu uspokajaczy, które ludzie tacy jak pan czy ja mogliby przyjmować na przykład dla złagodzenia szoku związanego z przeprowadzką. W dodatku nie mógł ich brać zbyt wiele.

– Hmm... – zastanowił się Hartz. – Ma pan rację, to zdumiewające. Czy jesteście gotowi rozpocząć dzisiejsze testy? Nie mogę spędzić w Tarnover zbyt wiele czasu.

– Tak, proszę pana, wszystko jest przygotowane – odparła, nie podnosząc wzroku, dziewczyna w kombinezonie ze sztucznego tworzywa, po czym ruszyła ku drzwiom. Freeman wskazał krzesło Hartzowi i gość na nim usiadł.

– Czy dajecie mu zastrzyki albo coś w tym rodzaju? – zapytał z powątpiewaniem. – Sprawia wrażenie głęboko uspokojonego.

– Nie, to nie jest kwestia medykamentów – odparł Freeman, sadowiąc się wygodnie na swoim krześle naprzeciwko konsoli. – Oddziałujemy prądem na ośrodki ruchu. No wie pan, to jedna z naszych specjalności. Wystarczy przesunąć ten przełącznik, a obiekt odzyska świadomość, choć rzecz jasna nie zdolność chodzenia. W wystarczającym stopniu, by mógł udzielać szczegółowych odpowiedzi. Swoją drogą, zanim go uruchomię, powinienem w skrócie zrelacjonować ostatnie wydarzenia. Wczoraj przerwałem w chwili, gdy natrafiłem na coś, co wyglądało na szczególnie mocno obciążony obraz. Dlatego cofnę go do tej samej daty i znowu zaprezentuję tę wizję. Zobaczymy, co się stanie.

– Co to był za obraz?

– Dziewczynka w wieku około dziesięciu lat uciekająca co sił w nogach przez ciemność.

 

DLA CELÓW IDENTYFIKACJI

Aktualnie nazywam się Arthur Edward Lazarus. Z zawodu jestem duchownym, mam czterdzieści sześć lat i żyję w celibacie. Jestem założycielem i właścicielem Kościoła Nieskończonej Intuicji. Budynek jest skonwertowanym (skuteczna konwersja to z pewnością najlepszy sposób na założenie Kościoła) kinem samochodowym w pobliżu Toledo w stanie Ohio. Stał pusty przez wiele lat, nie dlatego, że ludzie nie oglądają już filmów – nadal się je kręci, ponieważ zawsze są chętni na szerokooekranowe porno tego typu, które sprawia, że trójwymiarowy przekaz pirackich satelitów w mgnieniu oka zamienia się w śnieżenie – ale dlatego, że znajduje się na spornych ziemiach między terytorium protestanckiego szczepu Billykingów a Graalowcami, którzy są katolikami. Nikt nie chce, żeby wyszczepowano jego nieruchomość. Szczepy jednak z reguły szanują kościoły, a terytorium najbliższej muzułmańskiej grupy, Dzieci Dżihadu, znajduje się dziesięć mil dalej na zachód.

Rzecz jasna, mój kod zaczyna się od 4GH. Już od sześciu lat.

Notatka dla przyszłych osobowości: sprawdźcie, czy nastąpiła jakaś zmiana w statusie 4GH, a zwłaszcza, czy wprowadzono coś lepszego... takie komplikacje należy śledzić z najwyższą uwagą.

 

MAHER‑SHALAL‑HASH‑BAZ

Biegła, oślepiona smutkiem, pod niebem pyszniącym się tysiącem dodatkowych gwiazd. Każda z nich poruszała się po firmamencie szybciej niż minutowa wskazówka. Powietrze czerwcowej nocy drażniło jej gardło, bolały ją wszystkie mięśnie nóg, brzucha, a nawet rąk, lecz mimo to nadal pędziła tak szybko, jak tylko mogła. Było tak gorąco, że łzy cieknące jej z oczu natychmiast wysychały.

Czasami biegła po mniej więcej równej drodze, nieremontowanej od lat, lecz nadal nadającej się do użytku, w innych zaś chwilach przez rumowisko, być może pozostałe po fabrykach, których właściciele przenieśli działalność na orbitę, albo po domach mieszkalnych wyszczepowanych podczas jakiś dawnych zamieszek.

W ciemności przed nią majaczyły latarnie oraz oświetlone bilbordy przy autostradzie. Trzy znaki reklamowały kościół i oferowały darmowe delfickie doradztwo zarejestrowanym członkom kongregacji.

Rozejrzała się szaleńczo, zamrugała, by odzyskać jasność widzenia, i ujrzała monstrualną, wielobarwną kopułę, wyglądającą jak lampion wykonany z nadymki rozdętej tak bardzo, że zrobiła się większa od wieloryba.

 

***

 

Śledzący ją z dyskretnej odległości mężczyzna w elektrycznym samochodzie, kierujący się lokalizatorem ukrytym w papierowym fartuchu, który był wszystkim, co miała na sobie poza sandałami, stłumił ziewnięcie. Miał nadzieję, że tej akurat niedzieli pościg nie okaże się szczególnie długi ani nudny.

 

ZYSKI NA MAŁYCH W BRZUCHU WIELKIEJ RYBY

Wielebny Lazarus nie tylko odprawiał w kościele nabożeństwa, lecz również w nim mieszkał. Jego domem była przyczepa parkingowa stojąca za kosmoramicznym ołtarzem – dawnym ekranem kinowym o wysokości dwudziestu metrów. Jak inaczej ktoś o powołaniu duchownego mógłby sobie zapewnić tak wiele prywatności i tak dużo miejsca?

Otoczony nieustannym szumem sprężarki nadmuchującej wielobarwną plastikową kopułę – trzysta na dwieście metrów szerokości i dziewięćdziesiąt wysokości – siedział sam za biurkiem w przednim przedziale przyczepy, który był jego maleńkim biurem, i liczył zyski z dzisiejszych datków. Czuł się zaniepokojony. Jego układ z coleyową grupą zapewniającą muzykę podczas nabożeństw opierał się na procencie od zysków, musiał jednak zagwarantować im tysiaka, a frekwencja spadała, odkąd kościół utracił wabik nowości. Dzisiaj zjawiło się zaledwie około siedmiuset osób. Kiedy wracali autostradą, nawet nie spowodowali korka.

Co więcej, po raz pierwszy od chwili założenia Kościoła przed dziewięcioma miesiącami, w datkach było więcej kuponów niż gotówki. Obrót tej ostatniej nie był już zbyt wielki – przynajmniej na tym kontynencie – pomijając strefy dotowanej rezygnacji, gdzie ludzie otrzymywali federalne dofinansowanie w zamian za obywanie się bez niektórych co kosztowniejszych dwudziestopierwszowiecznych gadżetów. Jednakże otwieranie połączenia z kredytowanymi federalnymi komputerami w niedzielę, gdy miały oficjalny dzień przestoju, wymagało dopłaty wykraczającej poza możliwości większości Kościołów, w tym również tego, którym kierował Lazarus. Dlatego wierni z reguły pamiętali o tym, by przynieść monety, banknoty albo książeczki z kuponami, które otrzymywali przy zapisie do kongregacji.

Kłopot z tymi kuponami – Lazarusa nauczyło tego smutne doświadczenie – polegał na tym, że gdy jutro odeśle je do banku, połowa wróci ze stemplem „nieważne”. Na im większą sumę opiewały, tym bardziej było to prawdopodobne. Niektóre mogły pochodzić od ludzi, którzy narobili już tak wiele bezsensownych długów, że komputery zabroniły im wydawania pieniędzy na wszystko poza towarami niezbędnymi do życia; każdy nowy Kościół z zasady przyciągał liczne ofiary szoku. Niektóre mogły jednak zostać unieważnione dopiero potem, na skutek rodzinnej kłótni.

– Skredytowałeś mu ile? Mój Boże, co ja zrobiłam, żeby zasłużyć na takiego pacana? Masz natychmiast unieważnić te kupony!

Niemniej niektórzy ludzie wykazali się nieświadomą hojnością. Zebrał stosik ponad pięćdziesięciu miedzianych dolarów, wartych trzysta dla każdej firmy elektronicznej, ponieważ rudy z plane­toid były ubogie w dobre przewodniki elektryczności. Sprzedawanie gotówki na złom było nielegalne, ale wszyscy to robili, zapewniając, że na strychu kupionego od nieznajomych domu znaleźli stare rondle albo wykopali na podwórku bezużyteczne kable.

Na publicznych tablicach delfickich wysoką pozycję zajmowała obecnie przepowiednia, że następne dolary będą plastikowe, a ich trwałość wyniesie rok, góra dwa lata. No cóż, im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej stają się biodegradowalne...

Wsypał pieniądze do wytapiarki, nie licząc ich, ponieważ ważny był jedynie ciężar sztaby, którą w ten sposób uzyska. Potem zajął się drugim zadaniem, które musiał wykonać, nim zakończy pracę – analizą delfickich formularzy wypełnionych dziś przez członków kongregacji. Było ich znacznie mniej niż w kwietniu. Wtedy spodziewałby się tysiąca czterystu albo tysiąca pięciuset, dziś zaś otrzymał zaledwie połowę tej liczby. Niemniej nawet siedemset formularzy plus garść opinii to było znacznie więcej niż mogła zgromadzić większość indywidualnych osób, zwłaszcza jeśli dopadła je ostra depresja albo jakiś inny kryzys związany ze stylem życia.

Z definicji wszyscy członkowie jego kongregacji byli ofiarami kryzysów związanych ze stylem życia.

Formularze były zestawami prostych zdań przedstawiających w streszczeniu jakiś problem natury osobistej. Pod wszystkimi z nich umieszczono wolną przestrzeń, na której każdy płacący członek kongregacji powinien zaproponować jego rozwiązanie. Dziś na formularzach umieszczono dziewięć pozycji, co było smutnym kontrastem w porównaniu z pięknymi dniami wiosny, gdy był zmuszony kontynuować formularz na drugiej stronie. Z pewnością rozeszły się już wieści, mówiące: „Dzisiaj kazał nam wydelfować dziewięć zadań, więc w następną niedzielę będziemy...?”.

Jak się nazywa przeciwieństwo kuli śniegowej? Kula odwilżowa?

Choć jego wybujałe nadzieje spełzły na niczym, był zdeterminowany nadal robić swoje. Był to winien samemu sobie, tym, którzy regularnie uczestniczyli w jego nabożeństwach, a nade wszystko tym, których szczere krzyki bólu dziś podsłuchał.

Punkt A na liście zlekceważył. Wymyślił ten problem jako atrakcyjną przynętę. Skandal tego rodzaju z pewnością mógł sprawić, że media w końcu przyciągną uwagę ludzi. Przynęta była niejasną nadzieją, że pewnego dnia, już wkrótce, zauważą jakiegoś newsa i będą mogli powiedzieć sobie nawzajem: „Hej, ten kawałek o dziobaku, którego zastrzelili za dobieranie się do własnej córki. Pamiętasz, jak kalkulowaliśmy to w kościele?

Więź z dniem wczorajszym, słaba, ale cenna.

Przeczytał z ironią to, co wykombinował: Jestem czternastoletnią dziewczyną. Mój ojciec jest ciągle pijany i próbuje się do mnie podłączyć, ale marnuje tyle kredytu na gorzałę, że nie starcza dla mnie na opłatę, kiedy wychodzę, i skonfiskowali mój...

Odpowiedzi były nudne i przewidywalne. Dziewczyna powinna się zwrócić do sądu z wnioskiem o uznanie za pełnoletnią; albo natychmiast powiedzieć o wszystkim matce; albo donieść anonimowo na ojca; albo postarać się, by zablokowano mu kredyt; albo zwiać z domu i zamieszkać w noclegowni dla nastolatów... i tak dalej.

– Boże! – zawołał w pustkę. – Gdybym zaprogramował komputer, by kierował moim konfesjonałem, ludzie dostawaliby lepsze rady!

Nic w tym projekcie nie toczyło się zgodnie z jego nadziejami. Nawet w najmniejszym stopniu.

Co więcej, następny punkt opisywał prawdziwą tragedię. Jak jednak można było pomóc jeszcze młodej, trzydziestoparoletniej kobiecie posiadającej dyplom inżyniera elektronika, która podpisała sześciomiesięczny kontrakt i poleciała na orbitę, by poniewczasie się przekonać, że padła ofiarą osteokalcjolizy – utraty wapnia oraz innych substancji mineralnych w kościach w warunkach zerowego przyciągania – musiała rzucić pracę i teraz groziło jej połamanie kości, gdy tylko się potknie. Cech nadał jej status łamiącej kontrakty bez prawa do apelacji. Nie mogła wystąpić do sądu o przywrócenie praw, ponieważ bez pracy nie miała pieniędzy na prawnika, a nie mogła znaleźć pracy, dopóki cech nie przywróci jej praw... i tak dalej.

W naszym nowym wspaniałym świecie mamy mnóstwo nowych wspaniałych nieszczęść!

Złożył z westchnieniem formularze w stertę i położył ją pod obiektywem skanera domowego komputera, celem konsolidacji i werdyktu. Dla tak niewielu nie warto było płacić za korzystanie z publicznej sieci. Do pomruku sprężarki przyłączył się szelest plastikowych palców sortera papieru.

Komputer był kupiony z drugiej ręki i już prawie przestarzały, ale z reguły nadal działał. Dlatego, pod warunkiem, że urządzenie nie będzie miało złej nocy, kiedy nieśmiałe dzieciaki, zaniepokojeni rodzice, zdrowe, lecz z jakiegoś powodu nieszczęśliwe średniolaty oraz zagubieni, zdesperowani staruszkowie wrócą po swą porcję duchowej pociechy, każde z nich otrzyma koło ratunkowe z papieru, pachnący staromodnym absolutnym autorytetem certyfikat z nagłówkiem wydrukowanym na imitacji złotego listka, potwierdzającym, że to autentyczna, legalna delficka porada oparta na wkładzie co najmniej ___set* osób (* wstaw liczbę, dokument nie jest ważny, jeśli całkowita liczba nie przekracza dziewięćdziesięciu dziewięciu) przekazany pod przysięgą/zdeponowany w obecności dorosłych świadków/potwierdzony pieczęcią notarialną** (** niepotrzebne skasować) __ (dnia) __ (miesiąca) 20__ (roku).

To był tylko marny, prowizoryczny pomnik upadku jego wspaniałego projektu stworzenia prywatnej puli krzyżowej analizy wpływów i znalezienia punktu oparcia, z którego będzie mógł poruszyć Ziemię. Wiedział już, że wybrał niewłaściwe podejście, ale gdy wspominał chwilę przybycia do Ohio, nadal czuł lekką tęsknotę.

Niemniej jego działania mogły przynajmniej uratować garstkę ludzi przed narkotykami, samobójstwem albo morderstwem. Nawet jeśli nie zdołał osiągnąć nic więcej, jego delfickie certyfikaty wywierały podświadome wrażenie: Jednak się liczę, bo tu jest napisane, że nad moim problemem zastanawiały się setki ludzi!

Odniósł też parę sukcesów na publicznych tablicach delfickich, korzystając z nieświadomych rad kolektywu.

 

***

 

Zakończył pracę na dziś i przeszedł do mieszkalnej części przyczepy, przekonał się jednak, że wcale nie chce mu się spać. Zastanawiał się, czy nie połączyć się z kimś i nie zagrać w fechtunek, ale przypomniał sobie, że ostatni z miejscowych przeciwników, z którymi skontaktował się po przybyciu tutaj, niedawno się wyprowadził, a była już dwudziesta trzecia – za późno, by odszukać innego gracza, korzystając z pomocy Komisji Fechtunkowej stanu Ohio.

Ekran do gry w fechtunek pozostał więc zwinięty w tubie, razem z pisakiem świetlnym i licznikiem punktów. Lazarus pogodził się z myślą o godzinie poświęconej wyłącznie trójwymiarowi.

Pod wpływem nagłego impulsu przesadnej hojności, jeden z pierwszych członków jego kongregacji ofiarował mu odrażająco drogi prezent – monitor, który po zaprogramowaniu zgodnie z gustem właściciela natychmiast wyszukiwał kanał nadający odpowiednie programy. Mężczyzna osunął się na krzesło i włączył urządzenie. Ekran się zaświecił i w następnej chwili Lazarusa poproszono, by doradził jamajskiej opozycji, co ma zrobić w sprawie szalejącego na wyspie głodu, by móc w następnych wyborach pozbawić władzy partię rządzącą. Obecnie większość opinii skupiała się wokół sugestii, że powinni kupić towarowy sterowiec i transportować nim kontenery z syntetyczną żywnością do regionów, które najpoważniej ucierpiały. Nikt dotąd nie wskazał, że tak duży sterowiec kosztowałby siedmiocyfrową sumę, a Jamajka jak zwykle była bankrutem.

Nie dzisiaj! Nie mogę już znieść więcej głupoty!

Ale gdy odrzucił tę propozycję, ekran zgasł. Czy na niezliczonych kanałach trójwymiaru rzeczywiście nie było nic więcej, co zainteresowałoby wielebnego Lazarusa? Wyłączył monitor i przeszedł na ręczne przestawianie kanałów.

Najpierw znalazł coleyową grupę. Muzycy mieli pomalowane na niebiesko twarze i pióra we włosach. Nie grali na instrumentach, lecz krążyli wokół niewidzialnych snopów słabych mikrofal, prowokując zaburzenia, przekształcane przez komputer w dźwięki... mogące stać się muzyką, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Byli sztywni, niezgrabni i mieli kiepską koordynację. Jego amatorska grupa, złożona z niedawnych licealistów, lepiej sobie radziła z utrzymywaniem tonacji i wyszukiwaniem akordów.

Przełączył kanał i trafił na skandalizujący biuletyn nadający oszczercze, niemożliwe do udowodnienia – ale z uwagi na komputerową redakcję niedające podstaw do pozwu o ­zniesławienie – plotki, mające uspokoić ludzi, zapewniając ich, że świat rzeczywiście wygląda tak fatalnie, jak im się zdaje. W El Paso wymieniano nazwisko burmistrza po aresztowaniu człowieka prowadzącego nielegalną pulę delficką. Przyjmował on zakłady o liczbę ofiar śmiertelnych, połamanych kończyn oraz wybitych oczu podczas meczów hokejowych i futbolowych. To nie pula jako taka była sprzeczna z prawem, lecz fakt, że przekazywała wygrywającym zakłady mniej niż wymagane ustawą pięćdziesiąt procent pieniędzy. No cóż, z pewnością wymieniono nazwisko burmistrza, i to nie raz. Natomiast w Wielkiej Brytanii sekretarz Rady Oczyszczenia Rasy poprosił księżniczkę Shirley i księcia Jima, by wspólnie stali się jej patronami, ponieważ oboje słynęli ze stanowczych opinii na temat imigracji na tę nieszczęsną wyspę. Biorąc pod uwagę, jak szybko nędza wyganiała mieszkańców ze wszystkich okolic kraju, poza położonymi najbliżej kontynentu, trudno się było spodziewać, by miało to zaimponować Australijczykom i Nowozelandczykom. Czy było prawdą, że atak rakietowy na turystyczne hotele na Seszelach, do którego doszło w ubiegłym tygodniu, sfinansowała konkurencyjna sieć hoteli, a nie separatystyczna Partia Wyzwolenia Seszeli?

Do diabła z tym.

Na następnym kanale znalazł jednak cyrk. Tak przynajmniej wszyscy to nazywali, choć oficjalna nazwa brzmiała „kompleks nauczania przez doświadczenie, opartego na nagrodach i karach”. Trafił na gwiazdę tej dziedziny, być może najpopularniejszą ze wszystkich. Człowiek ten działał z Quemadurze w stanie Kalifornia, wykorzystując jakieś dotąd nieodwołane miejscowe prawo, pozwalające mu korzystać z żywych zwierząt. Sześć otwierających szeroko oczy z przerażenia dzieciaków stało w kolejce do szerokiej najwyżej na pięć centymetrów kładki, biegnącej nad wielkim basenem, w którym roiło się od niespokojnych aligatorów. Podochoceni rodzice głośno dopingowali swe latorośle. Wyraźny czerwony napis w rogu ekranu głosił, że każdy krok postawiony przez dziecko na kładce przed wpadnięciem do wody będzie wart tysiąc dolarów. Ponownie przełączył kanał, tym razem z drżeniem.

Sąsiedni kanał powinien być pusty, ale nie był. Przejął go chiński piracki satelita, starający się dotrzeć do emigrantów mieszkających na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Podobno w pobliżu Cleveland istniał chiński szczep. A może to było Dayton? Ponieważ nie znał języka, przełączył się na kolejny kanał, na którym natrafił na reklamy. Następny był poświęcony doradztwu stylu życia. Wiedział, że prowadzi on prywatne kliniki dla klientów, których stan się pogorszył, zamiast się poprawić, po zastosowaniu się do zakrojonych na szeroką skalę sugestii, których im udzielono. Drugi oddział był przeznaczony dla ofiar środka euforyzującego, który reklamowano jako nieuzależniający, co okazało się nieprawdą. Agencja Żywności i Leków pozwała sprzedającą go firmę, ale – jeśli wierzyć plotkom – producenci dotarli do sędziego i przemówili mu do ręki, co pozwoliło im zachować zyski pod warunkiem, że dobrowolnie wycofają produkt z rynku, nim dojdzie do procesu. Opieka nad kilkuset tysiącami nowych uzależnionych spadła na barki niedofinansowanej, przeciążonej Federalnej Służby Zdrowia.

Potem był kolejny piracki kanał, sądząc po akcencie, australijski. Dziewczyna w kostiumie składającym się z sześciu strategicznie rozmieszczonych kulek mówiła:

– Znacie to? Gdyby wszyscy ludzie dotknięci kryzysem stylu życia położyli się jeden obok drugiego... mogliby tak sobie leżeć, ale nie zostałby nikt, kto pomógłby im wstać.

To przywołało na jego twarz słaby uśmieszek. Ponieważ rzadko udawało mu się złapać australijski show, miał ochotę pooglądać go przez chwilę, lecz nagle usłyszał przenikliwy dźwięk dzwonka.

Ktoś był w konfesjonale przy głównym wejściu. O tak późnej porze zapewne ktoś zdesperowany.

No cóż, już od chwili założenia Kościoła zdawał sobie sprawę, że będą mu zawracać głowę o każdej porze dnia i nocy. To była jedna z nieuniknionych złych stron tego zajęcia. Wstał z westchnieniem i zgasił ekran.

Notatka dla przyszłych osobowości: poświęcenie odrobiny czasu trójwymiarowi może być dobrym pomysłem. Zachowajcie kontakt z mediami. Czy kapłaństwo wyczerpało już niewielki zasób wystawienia na widok publiczny, na jaki może sobie pozwolić posiadacz kodu 4GH w danym okresie? A jeśli nie, ile mi zostało?

Muszę to sprawdzić. Muszę.

 

***

 

Nadał swej twarzy dobrotliwy wyraz i otworzył trójwymiarowe połączenie z konfesjonałem. Czuł się zaniepokojony. Dla garstki wtajemniczonych nie było nowiną, że w zeszłotygodniowej potyczce między Billykingami a Graalowcami padło siedmiu zabitych, a ci drudzy byli do przodu. Tego należało się spodziewać. Byli bardziej bezwzględni. Billykingowie z reguły tylko okaleczali jeńców i pozwalali im wrócić do domu o własnych siłach, natomiast Graalowcy mieli w zwyczaju wiązać ich, kneblować i porzucać w jakichś dogodnie ulokowanych ruinach, by tam umarli z pragnienia.

Znaczyło to, że nocny gość może potrzebować porady, a być może nawet pomocy medycznej. Mógł to też być ktoś, kto chciał zbadać kościół z myślą o zrównaniu go z ziemią. W końcu według obu szczepów był on haniebnym pogańskim przybytkiem.

Na ekranie zobaczył jednak dziewczynkę, prawdopodobnie za małą, by mogli ją przyjąć do któregoś ze szczepów. Na pierwszy rzut oka mogła mieć najwyżej dziesięć lat. Włosy miała rozczochrane, oczy czerwone od płaczu, a na brudnych policzkach ślady spływających łez. Dziecko, które zapewne przeceniło swe umiejętności udawania osoby dorosłej, przerażone i zagubione w ciemności... ojej! Nie! Coś więcej. Coś znacznie gorszego. Zauważył, że dziewczynka trzyma w ręce nóż, a na jego ostrzu i na jej zielonym fartuszku są plamy tak czerwone, że mogą pochodzić od świeżej krwi.

– Słucham, mała siostro? – odezwał się neutralnym tonem.

– Ojcze, muszę się wyspowiadać, bo pójdę do piekła! – załkała. – Załatwiłam mamę! Poszatkowałam ją na kawałki! Chyba ją zabiłam! Na pewno to zrobiłam!

Wydawało się, że czas się zatrzymał na długą chwilę. Potem, z całym spokojem, na jaki potrafił się zdobyć, powiedział to, co trzeba było powiedzieć... ponieważ, choć sam konfesjonał był nienaruszalny, wideofon, podobnie jak wszystkie tego typu urządzenia, był podłączony do miejskiej sieci policyjnej, a co za tym idzie również do niestrudzonych federalnych monitorów w Canaveral. Albo gdzieś. Było ich już tak wiele, że nie mogły wszystkie znajdować się w tym samym miejscu.

Notatka dla przyszłych osobowości: dobrze byłoby się dowiedzieć, gdzie one są.

– Moje dziecko – rzekł głosem chropowatym niczym papier ścierny, jak zwykle zdając sobie sprawę z ironii zawartej w tych ­słowach – możesz ulżyć swej duszy, dzieląc się ze mną spoczywającym na niej ciężarem. Muszę cię jednak ostrzec, że tajemnica spowiedzi nie obowiązuje, gdy mówisz do mikrofonu.

Wpatrywała się w jego obraz z taką intensywnością, że przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi siebie z jej punktu widzenia – szczupły, ciemnowłosy mężczyzna ze złamanym nosem, noszący czarną kamizelkę oraz biały kołnierzyk ozdobiony małymi, pozłacanymi krzyżami. W końcu potrząsnęła głową, jakby dopiero co przeżyta groza całkowicie wypełniła jej umysł, nie pozostawiając miejsca na żaden nowy szok.

Delikatnie wytłumaczył jej wszystko po raz drugi. Tym razem załapała.

– To znaczy, że wezwie pan łapsów? – wycisnęła z siebie z trudem.

– W żadnym wypadku. Ale z pewnością i tak już cię szukają. A ponieważ przyznałaś się przez mikrofon do popełnianego czynu... rozumiesz?

Na jej twarzy pojawił się wyraz rozpaczy. Wypuściła nóż, który upadł na ziemię z wychwyconym przez mikrofony brzękiem, cichym jak dzwoneczki. Po paru sekundach znowu się rozpłakała.

– Zaczekaj – rzekł. – Zaraz do ciebie przyjdę.

 

CHWILA WYTCHNIENIA

Nad wzgórzami wokół Tarnover dął ostry wiatr, niosący ze sobą zapach zimy oraz zrywający z drzew czerwone i złote liście. Niebo było jednak czyste, a słońce świeciło jasno. Hartz, stojący w kolejce w najlepszej z dwudziestu restauracji ośrodka, pełnej staromodnego luksusu, obejmującego nawet wystawianie za szkłem porcji podgrzanych potraw, podziwiał widok za oknem.

– Tu jest pięknie – odezwał się po dłuższej chwili. – Naprawdę pięknie.

– Hę? – Freeman odciągał skórę na skroniach ku potylicy, jakby chciał wycisnąć ze swej głowy przemożne zmęczenie. Nagle zerknął w stronę okna. – Tak – zgodził się. – Chyba ma pan rację. Ostatnio nie mam zbyt wiele czasu, by to zauważać.

– Wygląda pan na zmęczonego – przyznał Hartz ze współczuciem w głosie. – Wcale mnie to nie dziwi. To ciężka robota.

– I czasochłonna. Dziewięć godzin dziennie w trzygodzinnych odcinkach. To nużące.

– Ale ktoś musi to robić.

– Tak, ktoś musi.

 

JAK HODOWAĆ DELFINY

Robi się to mniej więcej tak.

Najpierw trzeba znaleźć liczną – bardzo liczną, jeśli to możliwe – grupę ludzi, którzy nie posiadają żadnego formalnego wykształcenia, jeśli chodzi o kwestię, o którą chcemy ich zapytać, i w związku z tym nie jest prawdopodobne, by pamiętali poprawne odpowiedzi, lecz mimo to uczestniczą w kulturze, do której odnosi się pytanie. Potem pytamy ich o to, ilu ludzi ich zdaniem zmarło podczas wielkiej epidemii grypy po pierwszej wojnie światowej albo ile bochenków chleba inspektorzy EWG uznali za niezdatne do spożycia w czerwcu roku 1970.

O dziwo, gdy skonsoliduje się ich odpowiedzi, wyniki z reguły skupiają się wokół prawdziwych liczb zanotowanych w almanachach, wykazach i danych statystycznych.

Można by pomyśleć, że poniższy paradoks jest prawdziwy: choć nikt nie wie, co jest grane, wszyscy wiedzą, co jest grane.

 

***

 

Jeśli ta metoda sprawdza się w odniesieniu do przeszłości, czemu by nie wykorzystać jej do przewidywania przyszłości? Trzysta milionów ludzi z dostępem do zintegrowanej północnoamerykańskiej sieci danych to wielka liczba potencjalnych konsultantów.

Niestety, większość panicznie się boi straszliwego cienia dnia jutrzejszego. Jak najłatwiej zwabić ludzi, którzy po prostu nie chcą wiedzieć?

Na niektórych działa chciwość, na innych nadzieja. Jeśli zaś chodzi o pozostałych, większość i tak nigdy nie będzie miała żadnego wpływu na sprawy świata.

Jak to mówią, na codzienne potrzeby wystarczą...