Mrok nad Tokyoramą

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Mrok nad Tokyoramą

Najważniejsze to patrzeć przeciwnikowi prosto w oczy. Nie na dłonie, choćby trzymał w nich najbardziej śmiercionośną broń, nie na przeponę, z której rodzi się każdy zabójczy ruch, nie na stopy zdradzające kierunek nadchodzącego ataku, ale właśnie w oczy. Głęboko, głęboko w oczy. Starzy filozofowie i mistrzowie sztuk walki nie na darmo nazywali je zwierciadłem duszy. To właśnie tam, na ich dnie, uważny obserwator dostrzeże rodzącą się dopiero myśl, która ułamki sekundy później poruszy ręką bądź nogą wroga, rozpoczynając następną rundę tańca zagłady.

Nie tym razem jednak…

Zbir, który zastąpił drogę Rafałowi Tymurze, miał nietęgą minę, choć nie przyszedł sam. W jego spojrzeniu próżno by szukać hardości cechującej podobnych mu osiłków. Chyba wiedział, z kim naprawdę ma do czynienia, a to mogło oznaczać tylko jedno: przysyłał go Arseniew.

Rafał zatrzymał się pośrodku peronu, dwa kroki od blokującego przejście draba. Spoglądał mu prosto w oczy, wyzywająco, jakby zachęcał do wykonania kolejnego ruchu. W opływającym ich tłumie pasażerów powstały jeszcze dwa zatory. Asekurujący posłańca cyngle byli równie jak on ponurzy, szerocy w barach i kanciastoszczęcy. Jeden zajął miejsce po prawej, oddzielając ofiarę od pustego już, ale wciąż otwartego składu hyperloopa. Drugi przystanął za panelem wyświetlającym holograficzny rozkład jazdy.

Tymurze wystarczył rzut oka, by zrozumieć, że nie ma co marzyć o łatwym sukcesie. Przeciwnicy nie ryzykowali; stanęli wystarczająco daleko od siebie, by nie zdołał ich dosięgnąć za jednym zamachem, wyprowadzając serię dobrze wymierzonych ciosów. Szkoda… Byli zbyt napakowani, by mogli dorównać mu szybkością, gdyby więc popełnili ten drobny, ale jakże częsty błąd, miałby spore szanse na wprasowanie im i tak płaskich nosów w te skaryfikowane gęby. Teraz jednak potrzebowałby na to półtorej, w mniej sprzyjających okolicznościach nawet dwu sekund. Niby niewiele, ale… To właśnie czas był czynnikiem, który przesądzał, kto przegra to starcie, a kto wyjdzie z niego zwycięsko. Stojący za plecami Rafała gangsterzy – o tym, że tam są, był święcie przekonany – zdążą sięgnąć po broń. Czarne charaktery ustawiają się w kolejce do bicia tylko na naprawdę marnych holofilmach akcji.

Tym razem Wiktor zadał sobie naprawdę wiele trudu, by zmusić go do uległości.

Pasażerowie opuszczający kapsuły przybyłe ze stolicy przyśpieszali kroku, ledwie dostrzegali stojących naprzeciw siebie mężczyzn. Trudno się temu dziwić. Wbrew buńczucznym zapowiedziom polityków sublevele dystryktów każdej europejskiej metapolii nadal były kontrolowane przez mniejsze bądź większe gangi, zatem wchodzenie im w drogę mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Wprawdzie nigdy jeszcze nie doszło do wyrównywania porachunków w tak uczęszczanym miejscu, jakim jest hub dworca głównego, gdzie każdy tunel i peron są monitorowane dziesiątkami skanerów połączonych nie tylko z posterunkami korpolicji, ale także z najbliższymi „ulami” systemu bezpieczeństwa, niemniej ludzie mają to do siebie, że dotknięci paniką zapominają o logice. Umykali więc teraz, wtulając głowy w ramiona, jakby przymierzali się do wejścia w wichurę albo zamieć. Pędzili przed siebie ile sił w nogach, zmierzając ku bocznym wyjściom, by jak najprędzej zniknąć z zasięgu ewentualnej wymiany ognia.

Tymura, chyba jako jedyny na peronie, nie obawiał się, że dojdzie do użycia broni palnej czy klingerów. Ci bracia – jak zwykli o sobie mówić gangsterzy stojący najniżej w hierarchii – pofatygowali się na dworzec, by mu coś zakomunikować. Za pomocą słów, nie prochu ani kompozytów. Gdyby było inaczej, przyczailiby się w alejce opodal apartamentowca, w którym mieszkał, albo w jakimś ustronnym miejscu, którego nie przeczesują nieustannie skanery szerokopasmowe.

Stojący przed nim zbir skinął właśnie głową, jakby umiał czytać w myślach, po czym wskazał brodą wylot najbliższego korytarza i nie czekając na odpowiedź, ruszył w tamtym kierunku, wtapiając się w tłum nadchodzących z przeciwka rozkrzyczanych kibiców che-do. Nie uśmiechało mu się świecenie gębą w obiektywy, a tych ściągnąłby na siebie z tuzin, gdyby nie ruszył tyłka razem z pozostałymi pasażerami hyperloopa. Tymura wahał się, ale tylko przez chwilę. Mógł zlekceważyć zaproszenie – często tak robił, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji – zaniepokoiła go jednak ostentacyjna forma tego powitania.

Ludzie tacy jak Arseniew wolą działać skrycie, tam gdzie nie sięgają macki Systemu, których w dobie zagrożenia terroryzmem nie brakowało. Zwłaszcza w miejscach tak narażonych na ataki jak stacje przesiadkowe maglevu albo węzły hyperloopa.

Musi mu bardzo zależeć na tym spotkaniu, skoro posłał ludzi na peron, pomyślał, zrównując się z idącym wolnym krokiem bratem. W otaczającym ich tłumie powstała kolista wyrwa. Nadchodzący z przeciwka pasażerowie robili, co mogli, by nie znaleźć się w bezpośredniej bliskości potencjalnych antagonistów. Wystarczyło kilkanaście sekund, by tunel w promieniu trzech metrów opustoszał, jakby maszerujący nim mężczyźni otoczyli się sferą bardzo szerokiego osobistego pola siłowego. Dwaj gangsterzy, ci, których Tymura zauważył wcześniej, szli teraz przodem, torując drogę, ale wystające znad ich uszu czujki kamelarów śledziły każdy jego ruch.

Zaczynał żałować, że sam nie używa już podobnego sprzętu.

 – Czego? – warknął, nie spoglądając nawet na idącego obok gangstera, gdy znaleźli się w jednym z nielicznych martwych pól między ulami systemu bezpieczeństwa.

 – Wiktor zaprasza – odpowiedział tamten zwięźle, ledwie poruszając wargami, po czym odwrócił głowę, jakby zainteresowała go nagle treść mijanej reklamy. Krzykliwy holoposter skrzył się miliardami barw, oznajmiając wszem wobec, że zwycięzcą Ligi64 została w tym sezonie ponownie reprezentacja keiretsu GenCo.

Każdy bandzior znał na pamięć rozmieszczenie czekpointów na swoim terytorium. To była podstawa. Szanse na przetrwanie w zawodzie mieli tylko ci z braci, którzy posiedli tę wiedzę na początku kariery i umieli z niej korzystać.

 – Dzięki, ale nie mam dzisiaj chęci ani czasu – odpowiedział Rafał tuż przed wejściem w zasięg kolejnego omniskanera, po czym przyśpieszył kroku.

 – To nie propozycja roboty! – rzucił za nim brat, znajdujący się wciąż w bezpiecznej strefie. – Chodzi o dług – dodał szybko, widząc, że rozmówca zaczyna się od niego oddalać.

O dług? Robi się coraz ciekawiej, pomyślał Rafał. Problem w tym, że cynglom pokroju tego napakowanego pajaca nigdy nie mówiono za wiele, zatem dalsze ciągnięcie go za język nie miało większego sensu.

 – A jeśli mimo to nie pójdę z wami? – zapytał przed kolejnym łukiem tunelu.

 – Nie ma takiej opcji – odpowiedział po chwili wahania gangster, a asekurujący go bracia natychmiast zwolnili.

Nie tylko obserwowali dyskretnie cel, ale pozostawali także na nasłuchu. To musiało być coś naprawdę ważnego, skoro Wiktor ryzykował otwartą konfrontację, by go do siebie sprowadzić.

Skoro tak, może warto sprawdzić, co ma do powiedzenia? – uznał. Zwłaszcza że nie nadłożę specjalnie drogi.