Mongoliada

Wespół w zespół

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Mongoliada
O projekcie zainicjowanym przez Neala Stephensona głośno było na długo przed ukazaniem się pierwszego tomu Mongoliady. Jedni czekali na ten awanturniczo-przygodowy melanż z wielkimi nadziejami, opierając je na nazwiskach i specjalizacjach autorów. Inni sarkali, że książka, która ma zaspokoić gusty wszystkich czytelników, tak naprawdę nie trafi do żadnego. Niestety rację mieli ci drudzy.

 

 

Dawno, dawno temu, niedaleko Krakowa, w Petraathen, istniał zakon rycerski zwany Ordo Militium Vindicis Intactae. Jego zadaniem była obrona mieczem i tarczą chrześcijańskich cnót, krzewienie wyższych wartości moralnych i, raz na jakiś czas, ratowanie świata. Natomiast na odległych stepach gromadziły się wraże siły Mongołów, którzy pod wodzą okrutnego i bezwzględnego Ugedej-chana zamierzali zrównać z ziemią wszystkie królestwa Zachodu i na spustoszonych ziemiach zaprowadzić nowy porządek. Dzielni zakonnicy musieli stanąć do heroicznej walki i zrealizować, zdałoby się niewykonalny, plan, by powstrzymać złowrogą potęgę potomków Czyngis-chana. Tymczasem na dworze pogrążającego się w pijaństwie kagana toczyła się bezwzględna walka o władzę, w którą wplątany został młodziutki wojownik Gansükh, wysłannik Czagataja – brata mongolskiego władcy.

 

 

 

 

Brzmi niczym zapowiedź wielce skomplikowanej i wielowątkowej historii na miarę antycznych eposów, w której dominuje epicki patos, postaci zaś wykrojone są na modłę starożytnych bohaterów? Po przeczytaniu kilku stron przekonałam się, że zamiast tego pisarski komitet zaserwował nam słabą awanturniczo-przygodową wariację na temat faktów i mitów. Autorzy zapragnęli w jednym tomie zawrzeć aż nadto rozmaitych wątków, upchnąć rozmaite formy narracji, wykreować nazbyt skomplikowane tło historyczno-obyczajowe, stworzyć wielowymiarowe portrety bohaterów i wreszcie całość naszpikować wielorakimi mitycznymi, legendarnymi i apokryficznymi odwołaniami. Ta mieszanka, miast mieć siłę rażenia równą eksplozji supernowej, przypomina raczej odpalenie kiepskiej jakości petardy.

 

 

 

 

Już po kilkudziesięciu stronach powieści przyszła mi na myśl parafraza Ockhamowego stwierdzenia o brzytwie: "nie mnożyć wątków ponad potrzebę". Kolektyw twórców jakoś o tej zasadzie zapomniał i hulaj dusza, piekła nie ma – zaczął komplikować akcję, rzucając protagonistów w coraz to nowe przygody, z których żadna nie została potraktowana z należytą dokładnością. Otrzymaliśmy niechlujny szkic, który aż się prosi o sprecyzowanie i rozwinięcie, lecz skoro epizody mnożą się intensywnie, nie ma na to najmniejszej szansy. Nie wystarczyło bowiem podzielić fabułę na trzy zasadnicze części, każda z nich musi dodatkowo ewoluować w nowe odnogi, te zaś, niczym głowy Hydry, wypuszczają kolejne wariacje. W rezultacie czytelnik może się łatwo pogubić. Jednocześnie wydarzenia są od pierwszej strony aż do bólu przewidywalne, nie zaskakują więc, a raczej wywołują zadziwienie, jak wiele nic niewnoszących do treści scen można zawrzeć w jednej książce.

 

 

 

 

Narracja również pozostawia wiele do życzenia. Całość ujęta jest w formie, jaka na pierwszy rzut oka przypomina zawiły styl kanonicznego chanson de geste. Do tego pełno tu niedopowiedzeń, z dużą dozą mistycyzmu oraz zwrotami w różnych językach obcych, których czytelnik nie będący erudytą-omnibusem w większości nie zrozumie (przez co powieść aż się prosi o dołączenie słownika). Irytujące jest to, iż większość takich sformułowań aż do samego finału nie zostaje wytłumaczona. Pomijając jednak zarówno wstawki obcojęzyczne, jak i nieudolnie wplecione w tekst stylistyczne ornamenty, okazuje się, iż powieści wiele brakuje do dawnych poematów rycerskich. Napisana jest językiem momentami ocierającym się o grafomanię, pełnym wzniosłych psychologiczno-filozoficznych wywodów chwilami niebezpiecznie bliskich "mądrościom" z czasopism dla pań. I nie pomaga zmiana sposobu narracji towarzysząca przeskokom z jednego wątku w drugi. O ile jeszcze sceny pojedynków, zbiorowych potyczek, zasadzek, ucieczek i pościgów nakreślone są barwnie, dynamicznie i ze znawstwem tematu, to opisy dworskich knowań, romantycznych uniesień czy też kipiących egzaltacją scen wewnętrznych dramatów zwyczajnie ociekają kiczem. Kolejnym narracyjnym mankamentem jest ostro wyznaczona granica pomiędzy fragmentami tekstu napisanymi przez poszczególnych autorów. Teoretycznie powinny się one płynnie ze sobą przenikać, w istocie zaś stanowią słabo zintegrowane epizody. Możliwe, że w kolejnych tomach zaczną one ze sobą współgrać, lecz na razie podczas lektury towarzyszyło mi odczucie, iż czytam kilka nieudolnie połączonych książek.

 

 

 

 

Powieść bazuje na wydarzeniach historycznych – najazd Mongołów i jego konsekwencje należały do największych przełomów w dziejach średniowiecza. Ale owa baza została nadbudowana bardzo mocno fikcją literacką. A pod tym względem wyobraźnia pisarskiego konglomeratu nie zna granic, niektóre fragmenty pasowałyby raczej do RPG czy gry komputerowej w konwencji fantasy, niźli do powieści quasi-historycznej, jaką ponoć miała być Mongoliada. Szczególnie wyraziste jest to w sposobie prowadzenia przygód grupy protagonistów: mając do wykonania dany quest, "zaliczają" oni kolejne jego elementy. Również walki na pseudogladiatorskiej arenie pod Legnicą, gdzie wojownicy Zachodu stawiają czoła mongolskim czempionom, rozegrane zostały niczym toczone na konsoli starcia wojowników odmiennych formacji; wypisz, wymaluj wiking kontra samuraj (sic!).

 

 

 

 

Liczne miejsca akcji opisywane są przez stowarzyszenie pisarskie w sposób wybitnie powierzchowny Cóż z tego, że wraz z bohaterami wizytujemy – zarówno w trakcie akcji, jak i jeno w retrospekcjach – między innymi Kijów, Karakorum (przedstawione w powieści nie jako pasmo gór, lecz nazwa siedziby Ugedej-chana) i Jerozolimę, skoro ich opisy nie wykraczają poza kilka ogólników. W książce roi się zaś, chyba w ramach zachowania równowagi, od wtrętów historyczno-obyczajowych, mocno podkoloryzowanych podaniami i legendami. Czegóż tu nie ma – skontrastowane ze sobą zakony rycerskie, etnograficzny opis plemion mongolskich skonstruowany na zasadzie kompilacji faktów historycznych i na poły mitycznych podań, stricte apokryficzne sugestie wyjaśniające obecność wielu z opisanych postaci, tudzież wplecionych w fabułę wydarzeń, ba – nawet mit arturiański udało się wepchnąć w fabułę. Sprawia to wrażenie, jakby zespół autorski przeprowadził burzę mózgów, dzieląc się wiedzą w poszczególnych dziedzinach, wrzucił całość do jednego worka i potem losował z niego kolejne elementy, dopasowując je do wyimaginowanej historii. Co aż tak bardzo nie dziwi, gdyż Stephenson pod swymi skrzydłami zebrał, prócz pisarzy: religioznawcę, nauczyciela średniowiecznej szermierki, dziennikarza, który liznął nieco mongolskich realiów, i scenarzystę gier komputerowych; bardziej pełnych entuzjazmu pasjonatów niż prawdziwe autorytety w swych dziedzinach.

 

 

 

 

Na koniec zostawiłam sobie wykreowane przez firmę Pisarze SA postaci, gdyż one chyba najbardziej wyraziście ukazują miałkość warsztatu rzeczonego przedsiębiorstwa. Niezależnie od tego, czy opisywani są zakonnicy, czy też skorumpowany światek mongolskiej wierchuszki – wszyscy wypadają schematycznie i papierowo, kalka goni kliszę, trudno nawet nazwać ich archetypicznymi, tak powierzchownie są nakreśleni. Dzielną ekipę wyruszającą w swą misję dziejową można określić mianem Parszywej Dwunastki, potraktowanej jednak ze śmiertelnie patetyczną powagą, co, miast poruszać, w pewnym momencie zaczyna bawić. Podróżnicy stworzeni zostali na kształt RPG-owej drużyny, której każdy członek ma inną rasową (czy w tym przypadku – narodowościową) genealogię oraz specjalizuje się w odmiennej dziedzinie. Zatem mamy tu i krewkiego Irlandczyka zwanego Taranem, hiszpańskiego jeźdźca Eleázara, angielskiego łucznika Rædwulfa, pogrążającego się w szaleństwie Węgra Istvána, syryjskiego medyka Rafaela, alchemika Yaspera, Parsivala – rycerza bez zmazy i skazy, et cetera, et cetera. Przewodzi im zaś zaawansowany wiekiem Feronantus, będący skrzyżowaniem Merlina, Yody i Beowulfa, natomiast by czytająca książkę płeć piękna nie czuła się pokrzywdzona, do wojowników dołącza piękna i wielce tajemnicza Cnán. Z kolei w wątku toczącym się na dworze Ugedej-chana pojawia się sam kagan (który, o dziwo, jest na tle pozostałych bohaterów zdecydowanie najciekawiej nakreśloną postacią) oraz Gansükh, uosobienie wizji porywczego młodziana o szlachetnym sercu i kompletnym braku rozsądku. Do tego obecny jest mocno karykaturalny szwarccharakter – dowódca straży chanowskiej – oraz personifikacja cnót kobiecych w postaci chińskiej niewolnicy o imieniu Lian, nawiązującej z młodym synem stepu płomienny romans. Nihil novi sub sole.

 

 

 

 

Podsumowując mą beczkę dziegciu: Mongoliada miała zadatki na solidną powieść historyczno-przygodową, niestety tak wiele czynników zawiodło, iż mogę ją określić jedynie mianem dość spektakularnej klęski. Jednakże pojawiają się w niej też elementy całkiem satysfakcjonujące, jak chociażby interesująco nakreślona postać chana nad chanami czy też niezwykle obrazowo ujęte w słowa sceny walk. Do dobrej batalistyki mam słabość, więc podniosę ocenę o jeden punkt, lecz mimo to muszę skomentować dramatycznie: quo vaditis, panie Stephenson et consortes?