Miecze dobrych ludzi

I cóż, że ze Szwecji

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Miecze dobrych ludzi
Drzewiej bywało, iż pisarze, tworząc swe wyimaginowane historie, sięgali po legendy i mity, poszukując weny twórczej eksplorowali kanon literatury oraz posiłkowali się sztuką we wszelkich jej odmianach. Lecz nastał XXI wiek i – o tempora, o mores – pojawiły się inne źródła inspiracji, zaś autorzy kreują swe książki, bazując na grach, filmach i serialach. Taką właśnie drogą podążył Snorri Kristjansson w Mieczach dobrych ludzi, za obiekt natchnienia obierając (przynajmniej w moim odczuciu) jakże ostatnio popularny serial Vikings. Czy jego dość dowolna interpretacja była sukcesem – zobaczcie sami.

Anno Domini 996. Do położonego na wybrzeżu Szwecji miasta Stenvik przybywają dwaj młodzieńcy – Ulfar Thormodsson i jego kuzyn Geiri. Ma być ono ostatnim punktem ich długotrwałej podróży, którą podjęli po tym, jak Ulfar popełnił czyn, za który skazano go na czasowe wygnanie. Gdy pokuta została odprawiona, przyszła kolej na wypełnienie zalecenia ojca i wuja, czyli nawiązanie kontaktu z wodzem tamtejszych wojowników Sigurdem Aegirssonem. Jako że tę dwójkę cechowała raczej gorącokrwistość niż talenty dyplomatyczne, już podczas pierwszego spotkania podpadli niemalże każdemu ze świty wodza, o nim samym nie wspominając. Jednakowoż ciężkie czasy nastały, a w Stenvik atmosfera była tak gęsta, iż w powietrzu można by topór dwuręczny zawiesić. Do tytułu Sigurda pretendowali spiskowcy, którzy, aby wodza obalić, zdolni byli posunąć się do każdej podłości. Z Norwegii wyruszył król Olaf Tryggvason, z gorliwością neofity gotów ogniem i mieczem krzewić wiarę w Białego Boga i, na dodatek, na pobliskiej wyspie Wyrmsey zbierały się siły wikingów, które, wspomagane paranormalnymi mocami, planowały bronić starej wiary (a przy okazji tradycyjnie grabić, mordować i sycić wszelkie pożądania). Zatem młodzieńcom nie pozostało nic innego, jak pozostać na miejscu i czynnie uczestniczyć w toczących się wydarzeniach.

Wypadki następują po sobie błyskawicznie, lecz przez pierwszych kilkadziesiąt stron bardzo ciężko przebrnąć, gdyż można się pogubić w natłoku postaci, nieskładnym przeskakiwaniu z jednego miejsca akcji w kolejne, w rozlicznych niedopowiedzeniach, wątkach urywanych niespodziewanie i kolejnych, pozornie bez sensu rozpoczynanych. Odbioru nie ułatwia również szarpana narracja, co prawda prowadzona w formie trzecioosobowej, lecz wedle zasady polifonii, kiedy niemalże każdy – i pierwszo- i drugoplanowy bohater opowiada o przebiegu akcji ze swojej perspektywy. Niestety nie jest to chaos w pełni kontrolowany, co zapewne Kristjansson chciał osiągnąć, lecz formuła wybitnie czytelnika męcząca. Podczas lektury zastanawiałam się, czy pisarz świadomie przyjął dość trudną w realizacji eriksonowską metodę entropii. O ile kreator Malazu potrafił wznieść narracyjny zamęt na poziom arcymistrzowski, to w tym przypadku mamy jeno do czynienia z naśladowcą – i to raczej słabym. Dopiero w połowie książki sytuacja nieco się klaruje i zaczynamy kojarzyć kolejne postaci, nie w ramach katalogu skomplikowanie brzmiących imion, tylko wedle konkretnych cech charakterologicznych, a poszczególne wydarzenia zaczynają się ze sobą zazębiać, tracąc przy tym nieco nimbu niesamowitości, tak jakby autor pragnął udowodnić czytelnikowi, iż tak naprawdę wszystko można racjonalnie wytłumaczyć. No, może niekoniecznie wszystko…

Tak, jak wcześniej wspomniałam, rozwiązywanie szarady who is who jest zadaniem dość skomplikowanym i aż chciałoby się zastosować jakoweś ostre cięcie, skutkiem którego znaczna część postaci odpłynęłaby w niebyt, gdyż nic nie wnoszą one do fabuły, natomiast stanowią dysonans rozpraszający czytelnika. Albo niechby autor chociaż zamieścił ich listę z wyjaśnieniem, z której frakcji pochodzą, gdyż lektura, podczas której musi on sobie jednocześnie kreślić schemat rozmaitych rodzinno-przyjacielsko-antagonistycznych relacji, by się w ich zawiłościach nie pogubić, miast wywoływać przyjemność tylko rozprasza.

Podczas kreowania swych bohaterów pisarz poszedł po najmniejszej linii oporu, korzystając z archetypicznych wizerunków, których na pierwszy rzut oka w żaden sposób nie urozmaicił. Dwaj główni protagoniści, czyli Ulfar i Geiri, wydają się być odlani z tej samej formy: młodzi, nieokrzesani, porywczy, pełni rozsadzającej ich energii, gotowi na podbicie świata – tylko czy świat jest na nich gotowy? Jedyny szczegół, który ich od siebie odróżnia, to cechujące Thormodssona upodobanie do hazardu i związanych z nim drobnych krętactw oraz przekonanie, iż żadna kobieta mu się nie oprze. Zresztą obaj bardzo szybko przestają być głównymi bohaterami snutej przez Kristjanssona opowieści. Geiri w sposób aż nazbyt prosty i schematyczny zostaje na bardzo długi okres wykluczony z fabuły, a jego kuzyn, choć bierze udział w kluczowych dla niej wydarzeniach, budzi uczucie dysonansu, gdyż pomimo deklaracji pisarza o jego wewnętrznej ewolucji, jej efekty są trudne do zauważania. Bardziej widoczna jest zmiana podejścia do niewiast, które przestaje traktować jako kolejny "obiekt" do zaliczenia.

Kto zatem przejmuje pałeczkę prymatu po tej dwójce? Imię ich legion. Sigurd – kolejna klisza, wojownik w wieku zaawansowanym, pełen mądrości, władczy, szlachetny, gotów poświęcić się za swoich ludzi (sceny zagrzewania do walki rodem z Bravehearta, lub Gladiatora), okrutny w walce, łagodny dla przyjaciół, wyrozumiały, inteligentny – tych pozytywów jest więcej. I choć jego kreator starał się uczynić go mniej spiżowym, dodając do rejestru jego cech również cynizm, ironiczne poczucie humoru oraz wyjątkowy talent do konstruowania skomplikowanych intryg, w efekcie końcowym otrzymujemy coś na kształt mocno wybielonego Odyseusza przeniesionego w nieco inne realia. Natomiast drużyna podległych mu wojowników to zestawienie klasycznych dla ludzi północy doby wczesnego średniowiecza cech, wedle wzorców rodem z literatury i filmu. Otrzymujemy więc drużynę straceńców o szemranej proweniencji, dla której inspiracją mogli być zarówno eriksonowscy Podpalacze Mostów, bohaterowie Ambercrombiego, jak i członkowie Czarnej Kompanii stworzeni przez Cooka. Pisarz również transponuje spaghetti westerny Sergia Leone, tudzież mroczne obrazy Sama Peckinpaha, by wreszcie natchnienie znaleźć w Parszywej dwunastce i Złocie dla zuchwałych. Wydawałoby się, iż bazując na takich kamieniach milowych można było wykreować postaci bardziej intrygujące, a nie dość schematyczne i w dużej części po prostu nudne. Mamy tu i mądrego doradcę i przyjaciela Aegirssona – starego Svena, którego można uznać za kolejną, tym razem wyolbrzymioną wersję herosa z Itaki. Podlegli Sigurdowi wojownicy stanowią przegląd zarówno złych, jak i dobrych cech, z tępawym i okrutnym osiłkiem Haraldem, nadużywającym swoich pięści na równi z trunkiem i środkami halucynogennymi na czele, podlegającym z kolei manipulacjom drużynowego lekarza – Valgrda, i snującym mrzonki o przejęciu władzy. Sam medyk jest postacią nieco ciekawszą, choć również zbudowaną na zasadzie wykrystalizowania rozmaitych negatywnych aspektów – i psychicznych i fizycznych. Złośliwy, pamiętliwy, podstępny, ogarnięty manią wielkości, a do tego wybitnie inteligentny, lecz obarczony rozmaitymi kompleksami, które odreagowuje na innych ludziach – wykreowany został wedle typowego przepisu na szwarccharakter. A jeśli do tego dodamy posturę nikczemną i szpetne oblicze – kolejna klisza gotowa.

Drugiej sile uczestniczącej w konflikcie, czyli norweskiej armii, przewodzi postać, która nie jest jedynie wytworem wyobraźni Kristjanssona, lecz bohaterem jak najbardziej rzeczywistym, o którym można przeczytać na kartach naukowych dzieł historycznych. Król Olaf I Tryggvason zasiadał na norweskim tronie w latach 955-1000 i burzliwe było to panowanie. W książce ukazany jest jako nieco nadgorliwy młody człowiek, który po nawróceniu na chrześcijaństwo z gorliwością neofity wyrusza w imię Białego Chrystusa walczyć z pogańskim zabobonem i bez skrupułów realizuje swój plan nawracania, posuwając się często do demagogii, za co karze post factum sam siebie w pokutnych modlitwach, lecz nie przestaje kontynuować owych praktyk. O jego armii i towarzyszach dowiadujemy się bardzo niewiele, stanowią jeno tło dla charyzmatycznego przywódcy.

Charyzmy nie da się również odmówić Skargrimowi, wodzowi wikingów, który zbiera okręty mające się przeciwstawić norweskim najeźdźcom. Ten zaiste jest czarnym charakterem, ale o dziwo bardzo dobrze nakreślonym – każde jego pojawienie się na kartach powieści intryguje i elektryzuje. Zwłaszcza, iż jego wątek utrzymany jest w klimacie bliskim dark fantasy – mrocznym, ponurym, przesyconym złowrogą magią. A wszystko za sprawą kobiety – towarzysząca mu Skulda, wieszczka, każąca się uznawać za siostrę Urdy i Verdandi, mitycznych wiedźm losu, które przędą i przecinają nić życia, jest klasycznym przykładem femme fatale skompilowanej z najbardziej negatywnych cech. Wydaje się, iż Kristjansson próbował udowodnić w swej książce, że niewiasty to albo zło wcielone, albo typ ofiary i cierpiętnicy (Lilia, ukochana Ulfara), czy wreszcie wojowniczki w typie Strong Woman, bardziej bezlitosne niż mężczyźni, jak to ma miejsce w przypadku zastępczyni Skagrima, Thory. Lecz wracając do wikingów – ta zbieranina wszelkich wyrzutków jest tak silnie wzorowana na bohaterach wspomnianego wcześniej serialu, że można ich sobie konkretnie dopasować do adekwatnych odpowiedników drużyny Ragnara Lothbroka.

Do tej pory moja recenzja pisana była w stylu raczej potępiającym niż zachwalającym lekturę Mieczy dobrych ludzi. Lecz na pewno nie jest to książka zła, tylko zdecydowanie bardzo nierówna. Dopiero w drugiej połowie zaczyna wciągać, a finał jest dość spektakularny, choć nie wciskający w fotel. Sceny walk o Stenvik to znów kompilacja rozmaitych zapożyczeń, z widoczną przewagą Iliady (inspiracje grecką mitologią widoczne są w wielu fragmentach tekstu, jak chociażby w scenach zwoływania przez Skagrima towarzyszy walki, jako żywo kojarzących się z Menelaosowymi przygotowaniami do wyprawy na Troję). W moim odczuciu w podobnym stylu, aczkolwiek na wyższym poziomie literackim, plasują się znane z rozlicznych książek opisy oblężeń. Począwszy od Eriksona i Martina, przechodząc zaś do powieści stricte historycznych – sienkiewiczowskiej Trylogii, Religii Willocksa i cyklu Wojownik Rzymu Sidebottoma. Lecz wersja Kristjanssona jest na pewno poprawna, momentami bardzo dobra, zaś chwilami zaskakująca nieprzewidzianymi zwrotami akcji. W owej kulminacji wydarzeń autor wyjaśnia wszystkie niedopowiedzenia, wątki pozornie mało ważne okazują się kluczowymi, zaś postaci dokonują czynów godnych i chwalebnych, które predestynują je do zajęcia miejsca w Walhalli.

Gdy próbuję przeanalizować, co stanowi główne przesłanie Mieczy…, mam z tym pewien problem. Autor próbował w tej książce zmieścić rozmaite kwestie egzystencjalne, lecz uczynił to nieco powierzchownie, jakby nie potrafił się zdecydować, która z nich ma być najbardziej istotną. Zatem mamy tu walkę dobra ze złem – zarówno w sferze duchowej, jak i fizycznej. Starcie starego z nowym: młoda, prężna armia Olafa skontrastowana ze starą gwardią zaprawionych przez wiele dziesięcioleci w rozmaitych bojach wojowników Sigurda oraz Skagima, a także rozegrany wedle podobnej zasady konflikt religijny. Opisy gniewu i zemsty godnej Achillesa, gloryfikację walki i szału bitewnego jako typowo męskiej (z jednym wyjątkiem potwierdzającym regułę) rozrywki. I wreszcie pisarz porusza kwestie ponadnaturalne – najpierw serwując czytelnikowi wizje Thora, Lokiego i Frei (w postaci nieco irytującej, gdyż ponownie archetyp goni archetyp, a Freja w roli erotycznej pokusy wydaje się być wręcz śmieszna), a kiedy ten jest przekonany o istnieniu świata bogów i bohaterów – dokonuje zgrabnej wolty, by ową teorię obalić. I ta dekonstrukcja szczegółowo budowanego świata jest jednym z najciekawszych motywów książki. Po przebrnięciu z trudem przez pierwsze jej rozdziały byłam przekonana, iż rzucę tomem o ścianę. W pewnym momencie zorientowałam się, iż lektura jednak wciąga, działający początkowo na nerwy bohaterowie nagle stali się całkiem sympatyczni (zwłaszcza po kolejnych zręcznie ujawnianych o nich faktach), fabuła bardziej przejrzysta, a finał sprawił, iż tę powieść mogę spokojnie zaliczyć do zgrabnie skonstruowanych i typowo rozrywkowych czytadeł, które umilą niejeden wieczór.