Miecz Salomona

Non nobis, Domine...

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Miecz Salomona
Wziąć garść egzotyki, drugą – wydarzeń stricte historycznych, podlać patosem zmieszanym z dramatem, wsypać szczyptę niesamowitości, wrzucić sporą dozę gwałtownej akcji, a tę miksturę mieszać długo na wolnym ogniu, by przesiąkła lekko wędzoną wonią tajemnicy. Na koniec gotowy już wywar okrasić dużą dawką charakternych postaci i voilá – przepis  na powieść awanturniczo – przygodową jest zrealizowany. Dokładnie wedle tej receptury postępuje Marek Orłowski w swym prozatorskim debiucie Mieczu Salomona, który, jak autor deklaruje, ma być pierwszym tomem zakrojonego na szeroką skalę cyklu Samotny krzyżowiec.

Zanim jednak przyjdzie nam śledzić peregrynacje tytułowego samotnego krzyżowca – czyli rycerza Rolanda de Montferrat, wpierw autor nakreśla krótko wydarzenia, które miały miejsce zarówno w dalekiej przeszłości, jak i w okresie nieco jeno poprzedzającym właściwą akcję. A czyni to w dwóch prologach, których objętość (patrząc na całościową ilość kart powieści) mocno kojarzy się z wielce rozbudowanymi wstępami stosowanymi w Kole Czasu przez Roberta Jordana. Każde z tych preludiów utrzymane jest w odmiennym tonie. Wpierw poznajemy historię wykucia miecza, którego wykonanie król Salomon zlecił jednemu z nefilim – czyli potomków kobiet i aniołów, a materiałem nań był metal ze spadającej gwiazdy. Następnie przenosimy się w czasie do roku 1120, obserwując założenie zakonu Templariuszy, tudzież odkrycie przez Hugona de Payens zakopanej pod Wzgórzem Świątynnym tajemnicy.

Dopiero po owych dramatycznych epizodach Orłowski rozpoczyna powieść właściwą, opiewającą przygody Rolanda, zwanego Czarnym Rycerzem, zaś wśród Arabów występującego pod mianem Kara Farys. A jest to, zaiste, nieustająca eskalacja coraz to bardziej dramatycznych wyczynów. De Montferrat pojawia się w Outremer tam, gdzie sytuacja jest niebezpieczna, uczestniczy w chyba każdej istotnej dla Zamorza bitwie – od Rogów Hittinu po oblężenie Tyru i Akki, jest wplątany w spiski, układy i złowrogie knowania możnych tego świata, zarówno występujących pod znakiem krzyża, jak i dowodzonych przez Jusufa Ibn Ajjuba Salah ad-Dina. A przy okazji poznaje legendarnych wojowników i polityków, wplątuje się w sytuacje pozornie bez rozwiązania, a wreszcie wyrusza w misję, której zrealizowanie ma całkowicie zmienić sytuację militarną w Ziemi Świętej.

Akcja nie toczy się co prawda w hiczkokowskim stylu, gdyż napięcie, już na samym początku bardzo wysoko wyśrubowane, aż do samego końca pozostaje na tym samym poziomie (z nielicznymi wyjątkami). Orłowski pisze wedle schematu: 1) zawiązanie historii, 2) dramatyczna kulminacja i 3) nieco spokojniejsze zakończenie. Fakt, że każdy rozdział można traktować jako odrębną historię, powiązaną jedynie postacią głównego protagonisty, i dopiero w drugiej połowie książki wydarzenia zaczynają się powoli ze sobą splatać, powoduje, iż Miecz Salomona bardziej przypomina zbiór opowiadań, niż autonomiczną historię. Ów fakt nie czyni jednak tej powieści gorszą, intrygujące jest bowiem śledzenie, jak z pozornego chaosu wyłania się w miarę sensowna całość (piszę "w miarę", gdyż końcówka budzi u czytelnika krwiożercze instynkty), zresztą taki sposób narracji powoduje dalekie skojarzenia z wiedźmińskimi opowiadaniami Sapkowskiego (Orłowski, niestety, musi się jeszcze bardzo dużo nauczyć, nie dysponuje klasą, warsztatem i erudycją, umiejętnością kreacji zarówno świata, jak i bohaterów, tudzież gawędziarskim talentem, co jest domeną AS-a). Natomiast sama tematyka powieści jest kolejną wariacją bohaterskiego eposu o rycerzach bez zmazy i skazy, osadzoną w realiach krucjat (jakże ostatnio modnych) i można się zastanawiać, jak wiele autor czerpał z dorobku innych pisarzy. Sam przyznaje się do rozlicznych nawiązań – począwszy od Biblii, poprzez pisma esseńczyków, legendy arturiańskie, Pieśń o Rolandzie, kończąc na dziełach stricte historycznych. Sama podczas lektury wyłapałam dodatkowo tropy prowadzące nie tyle do dawnych pereł literatury, lecz książek beletrystycznych, mniej lub bardziej współczesnych – jak chociażby Krzyżowców i Króla trędowatego Zofii Kossak-Szczuckiej, Łez Nemezis Rafała Dębskiego oraz cyklu Marcina Mortki Miecz i Kwiaty. Co prawda chociażby w przypadku trylogii Mortki świat jest znacznie bardziej dopracowany, bogatszy w warstwie emocjonalnej, więcej u niego elementów ponadnaturalnych, a Kossak-Szczucka zastosowała w swych powieściach jedynie delikatny paranormalny akcent, lecz zastanawiałam się intensywnie, czy Orłowski, nie zasiadł do pisania, zapoznawszy się wcześniej z owymi publikacjami. Jego powieści nie można prosto zdefiniować jako współczesne chanson de geste, choć znaczne jej partie opierają się na dokładnym przekopiowaniu stylu narracyjnego charakterystycznego dla tych średniowiecznych poematów epickich. Autor wciela się w rolę trubadura, wychwalając bohaterskie czyny swego protagonisty, wzruszając się nad jego niedolą, czy sercowymi rozterkami. A wszystko to czyni z krańcowym patosem, co mogłoby być nieznośne, gdyby nie fakt idealnej mimikry gatunku, w którym takie właśnie opisy stanowiły regułę. Lecz Miecz Salomona można odczytywać na wiele sposobów. To również powieść obyczajowo-historyczna, thriller, gdy bohaterom przychodzi rozwiązywać zagadki związane z tajemniczymi artefaktami (i znów miałam skojarzenia, tym razem z Danem Brownem), moralitet, w momentach, gdy Roland rozprawia o wierze, wreszcie iście filmowa przygotówka – sceny poszukiwań czynionych przez templariuszy pod Świątynią Salomona jako żywo ściągnięte są z cyklu o Indianie Jonesie.

Sam zaś protagonista to uosobienie cnót wszelakich – czyli znów schemat godny truwera, choć cały czas utrzymany w akceptowalnej dawce, która byłaby zapewne nieznośna, gdyby powieść stworzono w innej konwencji, zaś w przypadku neo-eposu rycerskiego nie razi. Roland (już samo imię stanowi klucz do odczytania charakterystyki bohatera) jest szlachetny, prawy, gdy trzeba – rozważny, a kiedy należy – porywczy i gwałtowny, straszliwy w walce, spolegliwy wobec przyjaciół, postępujący wedle własnych pryncypiów etycznych, moralnych i "zawodowych", które idealnie odpowiadają  średniowiecznemu kodeksowi rycerskiemu. Z wyszczególnioną na pierwszym miejscu głęboką wiarą w Boga, którą motywuje wiele ze swoich czynów. A jednocześnie Orłowski, pragnąc zapewne by stworzona przez niego postać nie była nazbyt spiżowa, przydał mu cechy i zachowania nie do końca typowe dla rycerza. Do nich można zaliczyć nie zawsze kryształowe postępowanie, motywowane doświadczeniem i inteligencją, samotniczą naturę, owianą nimbem tajemnicy przeszłość, której fragmenty poznajemy wraz z rozwojem akcji a także zapalczywość, która powoduje, iż swego porywczego postępowania czasami bardzo żałuje. Ów portret uzupełnił pewnymi zdolnościami paranaturalnymi, które na razie nie odgrywają znaczącej roli w fabule, jeno pozwalają Rolandowi wyczuwać pewne magiczne miazmaty, lecz pewne sugestie zapowiadają, iż w kolejnych tomach cyklu ta umiejętność będzie mocniej wyeksponowaną.

Roland jest postacią fikcyjną, wygenerowaną na potrzeby książki. Lecz większość pojawiających się w Mieczu Salomona bohaterów to osoby znane z kart historii, o nazwiskach, które rezonują w głowie każdego czytelnika, nawet jeśli nie pasjonuje się okresem krucjat. Są tu Rajmund z Trypolisu, Renald z Sydonu, Balin z Ibelinu i wielu innych. Lecz, ku memu rozczarowaniu, za konkretnym mianem nie idzie godne mu nakreślenie sylwetki herosa. Autor skupił się bowiem na przytoczeniu jedynie paru konkretnych, lecz powtarzalnych cech (plus wizualne zróżnicowanie), zaś na podstawie samych tylko charakterologicznych opisów trudno odróżnić między sobą dzielnych rycerzy chrześcijaństwa. Wyjątek stanowi jedynie Gerard de Rideford – Wielki Mistrz Templariuszy, którego można nazwać jednym ze sztandarowych "złych", choć momentami na granicy karykatury. Złowrogi, złowieszczy, knujący kolejne spiski, biorąc w nich pod uwagę jedynie własne korzyści i pragnąc manipulować polityką Outremer nie bacząc na cenę. Również tę uiszczoną w ludzkich żywotach. Dość sztampowy to wizerunek.

Bardziej interesująco wyobrażeni są przedstawiciele świata muzułmańskiego. Saladyn to mądry i szlachetny władca, który swych wrogów ocenia nie po pozorach, kierowany nienawiścią, lecz wedle swej własnej miary, w której probierzem jest odwaga i honor. Zaś przywódca asasynów – Raszid ad-Din Sinan, legendarny Starzec z Gór, to upojony haszyszem wizjoner–psychopata, któremu zaciera się momentami prawda i fikcja, lecz zaraz potem, w przebłysku nagłej iluminacji powraca iście demoniczna logika, i zaczyna działać, niczym pająk usadowiony w sieci, bawiący się swymi ofiarami. Lecz, pomimo iż te postaci jawią się znacznie bardziej intrygującymi, niż rutynowo i schematycznie przedstawieni krzyżowcy, nie są to jednak sylwetki mocno zapadające w pamięć. Orłowski zdecydowanie powinien popracować nad kreowaniem swych protagonistów.

Miecz Salomona to proza zdecydowanie męska i niewiasty są w niej potraktowane wyraźnie przedmiotowo i to w dość niepochlebnym świetle. Pełnią rolę albo "odpoczynku wojownika" towarzysząc rycerzom w łożu, albo ukazane zostały jako zdradzieckie i podstępne uwodzicielki, czy wreszcie, jak ma to miejsce przypadku ukochanej Rolanda, są pozornie niewinnymi dziewicami, które bardzo łatwo sprowadzić na manowce. Wątki romantyczne stanowią jeden ze słabszych elementów książki, ponowna próba "odbrązowienia" głównego bohatera poprzez przydanie mu traumatycznej historii miłosnej, która zaczyna się, niczym fin’amors, zaś kończy ponurą tragedią jest mocno, moim zdaniem, naciągana.

Czy warto zatem sięgać po pierwszy tom Samotnego Krzyżowca? Sadzę że tak, mimo iż to powieść prosząca się o  dopracowanie fabularne, tudzież wyszlifowanie warsztatu literackiego (te kwieciste na granicy grafomanii opisy i porównania!), lecz w sumie – całkiem przyzwoite czytadło, na dodatek przyjemne w lekturze, tak, iż da się je połknąć w jeden wieczór. Choć pewne wątki da się przewidzieć, zaś bohaterowie stanowią wariacje na temat znanych w literaturze kanonów, to całość skomponowana jest w sposób całkiem interesujący.  I, jak już wspomniałam na wstępie, to dobry debiut literacki, który co prawda nie wywołuje okrzyków ekstazy, lecz nie sprawia, iż ma się ochotę po przebrnięciu paru stron rzucić książką o ścianę. Taka letnia, środkowo-półkowa lektura.