Miasteczko Rotherweird

Pomieszanie z poplątaniem

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Miasteczko Rotherweird
Na okładce Miasteczka Rotherweird pojawia się porównanie do Harry’ego Pottera, które natychmiast wzbudziło moje podejrzenia. Z cytatu wynika, że jest ono umotywowane spleceniem elementów różnych gatunków (powieść kryminalna, historyczna i przygodowa w jednym) oraz komizmem w brytyjskim stylu... Cóż, może nie jestem najbardziej obiektywną osobą na świecie w tej kwestii, bo debiut Rowling był i moim debiutem – nie pisarskim, co prawda, lecz czytelniczym – ale żadnego z tych elementów nie wskazałbym jako podstawy sukcesu sagi o młodym czarodzieju. Niech za potwierdzenie tych słów służy prosty fakt: heterogennych gatunkowo powieści mamy na pęczki, zabawnych (albo do tego miana aspirujących) też, natomiast zjawisk na miarę HP ze świecą szukać. Miasteczko Rotherweird z pewnością takim nie zostanie.

 

 

Do Rotherweird przybywa nowy nauczyciel historii współczesnej. Tylko współczesnej a to dlatego, że w tym formalnie odizolowanym od reszty Anglii miasteczku próby mówienia o zamierzchłej przeszłości są surowo zakazane. Nowy belfer szybko przekonuje się, że tajemnicza przyczyna takiego stanu rzeczy przyciąga z nieodpartą siłą. Musi jednak uważać, bo nie tylko on chce poznać prawdę o Rotherweird – podobne plany ma pewien niebezpieczny biznesmen.

Miasteczko Rotherweird, tak jak obiecuje okładka, rzeczywiście sporo miesza. Nie chciałbym zdradzać zbyt dużo, ale naprawdę można się zgubić: mamy grupę genialnych uczniów wywiezionych do tytułowego miasteczka setki lat temu, współczesną wersję miejscowości z całkiem pokaźną grupą dziwaków połączonych mniejszą lub większą ksenofobią, miotającego piorunami biznesmena, magiczną krainę zamieszkałą przez zmutowane zwierzęta, legendę o człowieku-drzewie... czego tu nie mamy! I to bodaj najpoważniejszy problem powieści.

Czy to wszystko składa się na spójną całość? Niestety, niekoniecznie. Ostatecznie wątki się zbiegają, ale styl w jakim autor je połączył jest dyskusyjny. Pojedynczo zresztą też się nie bronią – trudno znaleźć choćby jeden bez potknięcia. Opowieść o przeszłości Rotherweird nie przekonuje, bo poprowadzona została zbyt pospiesznie (między właściwymi znacznie dłuższymi rozdziałami), więc nie wybrzmiewa odpowiednio; w dodatku sama wizja dzieci wysyłanych gdzieś ze względu na wybitny intelekt jest... niejasna, żeby być delikatnym. Współczesnemu miasteczku natomiast BARDZO daleko do osady geniuszy, jaką stanowi w deklaracjach autora. To wybitnie rozczarowujące, bo czytelnik oczekuje postaci charakterystycznych, cechujących się indywidualnością, po prostu jakichś a dostaje grupę klasycznych bohaterów z przypadku, których bez prób tępienia ich wybitnej ponoć umysłowości można by przenieść do dowolnej powieści przygodowej. W końcu magiczna kraina, która, niestety, okazuje się grać w fabule naprawdę kluczową rolę cóż, pasuje do pozostałych wątków jak przysłowiowy kwiatek do kożucha.

Mamy zatem kryminał, mniej lub bardziej zabawny, oparty o pomysł wymyślny, ale mieszczący się w granicach konwencji. Caldecott jednak granicę tę przekracza, co samo w sobie złe nie jest, ale robi to w sposób wybitnie karkołomny. I tak toczy się do finału, raz wolniej, raz szybciej, a niemal bez przerwy coś zgrzyta i chrobocze.

Miasteczko Rotherweird bywa całkiem przyjemną lekturą. Jest nieźle napisane, a galeria bohaterów, choć nie tak oryginalna jak można by oczekiwać, składa się z bohaterów całkiem sympatycznych. Szkoda tylko, że Andrew Caldecott nie potrafił zdecydować się, jaką właściwie powieść chce napisać próbował wszystkie naraz, co nie mogło zakończyć się zbyt dobrze. Ci, którzy wciąż poszukują Harry’ego Pottera dla dorosłych, muszą obejść się smakiem – ta powieść ich marzeń nie spełni.