Metro 2035

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Metro 2035

– Nie wolno, Artem.

– Otwieraj. Otwieraj, mówię.

– Naczelnik stacji powiedział… Powiedział, żeby nikogo nie wypuszczać.

– Masz mnie za idiotę, czy co? Jak to nikogo? Co to znaczy „nikogo”?

– Mam rozkaz! W celu ochrony stacji… Przed promieniowaniem… Nie otwierać. Rozkaz. Rozumiesz?!

– Suchy wydał ci taki rozkaz? Mój ojczym? Otwieraj.

– Oberwie mi się przez ciebie, Artem…

– No to sam otworzę, jeśli ty nie możesz.

– Halo… Sanseicz… Tak, na posterunku… Jest tu Artem… Tak, pana. A co ja mam z nim zrobić?… Tak. Czekamy.

– Nakablowałeś, co? Brawo, Nikitka. Nakablowałeś. Spadaj! I tak sobie otworzę! I tak wyjdę!

Ale z wartowni wyskoczyli kolejni dwaj ludzie, wcisnęli się między Artema a drzwi, zaczęli go delikatnie odpychać, cały czas przepraszając. Artem – wciąż zmęczony, z worami pod oczami, nie zdążywszy odpocząć po wczorajszym wyjściu – nie mógł sobie z wartownikami poradzić, chociaż nikt nawet nie myślał się z nim bić. Zaczęli schodzić się ciekawscy: umorusani chłopcy z włosami przeźroczystymi jak ze szkła, opuchnięte gospodynie ze stalowosinymi rękami od nieustannego prania w lodowatej wodzie, zmęczeni i gotowi gapić się bezmyślnie na cokolwiek farmerzy z prawego tunelu. Szeptali między sobą. Spoglądali na Artema, ale jednocześnie jakby nie spoglądali; na ich twarzach malowało się… licho wie co.

– Ciągle wychodzi i wychodzi. A niby po co?

– No. I drzwi za każdym razem na oścież. A stamtąd, z góry, wwiewa tak w ogóle! Przeklęty…

– Słuchaj, nie można tak… Nie można tak o nim mówić. On jednak… I to nas wszystkich. W końcu nas uratował. Twoje dzieci też.

– Uratował, jasne. A teraz co? Po to je ratował? Sam łapie promieniowanie i nas wszystkich tu… Dla towarzystwa.

– Przede wszystkim, po kiego on tam chodzi? Gdyby było chociaż po co! Żeby jakiś cel był!

Ale oto wśród wszystkich tych twarzy pojawiła się jeszcze jedna: najważniejsza. Zaniedbane wąsy, włosy – rzadkie już i zupełnie siwe – przykrywające łysinę „na pożyczkę”. Twarz wycięta od linii prostych, żadnych zaokrągleń. I wszystko inne w nim twarde, gumowe, nie do zdarcia, jakby wzięli człowieka i ususzyli żywcem, jak mięso. Głos też.

– Wszyscy się rozejść. Słyszycie?

– Jest Suchy. Suchy przyszedł. Niech zabiera swojego chłopaka.

– Wujku Saszo…

– To znowu ty, Artem? Przecież rozmawialiśmy…

– Otwórz, wujku Saszo.

– Powiedziałem, rozejść się! Nie ma się na co gapić! A ty chodź ze mną.

Zamiast tego Artem usiadł na ziemi, na wypolerowanym zimnym granicie. Oparł się plecami o ścianę.

– Wystarczy – samymi ustami, bezgłośnie stwierdził Suchy. – Ludzie i tak gadają.

– Ja muszę. Tak trzeba.

– Tam niczego nie ma! Niczego! Nie ma tam czego szukać!

– Wujku Saszo, przecież ci mówiłem.

– Nikita! Czego się gapisz? Zabieraj stąd obywateli!

– Tak jest, Sanseicz! Ktoś tu potrzebuje oddzielnego zaproszenia? Ruchy, ruchy!… – zaczął trajkotać Nikita, zagarniając tłum.

– Bzdury mówiłeś. Posłuchaj… – Suchy wypuścił wydymające go powietrze, zmiękł, zmarszczył brwi, usiadł obok Artema. – Przecież ty się wykończysz. Myślisz, że ten skafander ochroni cię przed promieniowaniem? Przecież on jest jak sito! Z kretonowej sukienki jest większy pożytek!

– I co?

– Stalkerzy tyle nie wychodzą, co ty… Próbowałeś chociaż obliczyć dawkę? Chcesz żyć czy zdechnąć?

– Jestem pewny, że to słyszałem.

– A ja jestem pewny, że ci się wydawało. Tam nie ma kto wysyłać sygnałów. Nie ma, Artem! Ile razy mam ci powtarzać? Nikt nie ocalał. Nie ma niczego prócz Moskwy. Oprócz nas tutaj.

– Nie wierzę.

– A myślisz, że mnie obchodzi, w co ty tam wierzysz, a w co nie?! Za to, czy ci włosy wypadną – to tak! Czy będziesz sikał krwią – to tak! Chcesz, żeby ci fajfus usechł?!

Artem wzruszył ramionami. Milczał, rozważając te słowa. Suchy czekał.

– Słyszałem to. Wtedy, na wieży. W radiostacji Ulmana.

– Ale oprócz ciebie nikt nie słyszał. Przez cały czas, choćby nie wiadomo jak długo słuchali. Cisza w eterze. I co?

– A to, że idę na powierzchnię. I tyle.

Artem wstał, wyprostował plecy.

– Chcę mieć wnuki – powiedział siedząc wciąż na ziemi Suchy.

– Żeby żyły tutaj? W podziemiach?

– W metrze – poprawił go Suchy.

– W metrze – zgodził się Artem.

– I zwyczajnie tu pożyją. Przynajmniej się urodzą. A tak…

– Powiedz im, żeby otworzyli, wujku Saszo.

Suchy patrzył w ziemię. W czarny, lśniący granit. Coś tam widocznie było.

– Słyszałeś, co ludzie mówią? Że ci odbiło. Wtedy… na wieży.

Artem wykrzywił usta w uśmiechu.

Nabrał powietrza.

– Wiesz, co trzeba było robić, żeby mieć wnuki, wujku Saszo? Trzeba było własne dzieci płodzić. To byś im teraz rozkazywał. I wnuki byłyby wtedy podobne do ciebie, a nie do cholera wie kogo.

Suchy zmrużył oczy. Tyknęła sekunda.

– Nikita, otwórz mu. Niech spieprza. Niech zdycha. Mam to gdzieś.

Nikita usłuchał w milczeniu. Artem z satysfakcją kiwnął głową.

– Niedługo wrócę – powiedział do Suchego, będąc już w śluzie.

Ten stanął pod ścianą, odwrócił się do Artema przygarbionymi plecami i poszurał z powrotem, polerując granit podeszwami butów.

Drzwi śluzy zamknęły się z hukiem. Pod sufitem zapaliła się jaskrawobiała żarówka, dwadzieścia pięć lat gwarancji, niczym słabe zimowe słońce odbiła się w brudnych kafelkach, którymi w śluzie wyłożono wszystko oprócz jednej metalowej ściany. Zdezelowane plastikowe krzesło, żeby odpocząć albo zasznurować buty, wiszący na haku zwiędły skafander ochronny, odpływ w podłodze, a obok gumowy wąż do dezaktywacji. W kącie stał jeszcze wojskowy plecak. A na ścianie, jak w budce telefonicznej, wisiała granatowa słuchawka.

Artem założył skafander – luźny, jakby nie jego. Wyciągnął z torby maskę przeciwgazową. Rozciągnął gumę, wcisnął na głowę, pomrugał, przyzwyczajając się do patrzenia przez zamglone okrągłe szybki. Podniósł słuchawkę.

– Jestem gotowy.

Dał się słyszeć okropny zgrzyt i metalowa ściana – nie ściana, bardziej wrota – zaczęła sunąć w górę. Z zewnątrz powiało chłodem i wilgocią. Artem skulił się z zimna. Zarzucił plecak – ciężki, jakby wsadził na ramiona człowieka.

W górę prowadziły powycierane śliskie stopnie niekończących się schodów ruchomych. Stacja metra WOGN znajdowała się sześćdziesiąt metrów pod ziemią. Głębokość akurat wystarczająca, by nie trzęsło od wybuchów bomb lotniczych. Oczywiście gdyby głowica jądrowa uderzyła w Moskwę, byłaby tu zalana stopionym szkłem dziura. Ale antyrakiety przechwyciły pociski wysoko nad miastem; na ziemię spadł jedynie deszcz odłamków – promieniotwórczych, ale nie wybuchających. Dlatego Moskwa ostała się w całości i nawet przypominała dawną siebie – niczym mumia przypominająca żywego króla. Ręce na miejscu, nogi na miejscu; uśmiech…

Ale w innych miastach obrony przeciwrakietowej nie było.

Artem chrząknął poprawiając plecak, ukradkiem się przeżegnał, wsunął kciuki pod zbyt luźne paski, żeby mocniej je ściągnąć, i ruszył w górę.

* * *

O metalowy hełm bębnił deszcz – głośno, jakby padał Artemowi wprost na głowę. Wodery tonęły w błocie, rdzawe strumienie spływały do niżej położonych miejsc, na niebo zwaliło się tyle chmur, że ledwo mogło zipnąć, a dookoła stały puste domy, przeżute zębem czasu. W tym mieście nie było żywej duszy. Ani jednej, już od dwudziestu lat.

U wylotu wysadzanej zbutwiałymi łysymi pniami alei widniał olbrzymi łuk triumfalny, wejście na teren Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej. Prawdziwy gabinet osobliwości: w podróbkach antycznych świątyń umieszczono zalążki nadziei na przyszłą wielkość. Wielkość miała nadejść wkrótce – jutro. Tyle że żadne jutro nie nastało.

WOGN. Zakazane miejsce.

Przed kilku laty żyły tu różne paskudztwa, teraz nawet ich już nie uświadczysz. Przewidywano, że lada moment poziom radiacji spadnie i będzie można powoli wracać – proszę bardzo, mutantów jest na powierzchni od groma, ale to przecież też zwierzęta, choćby nawet wykoślawione…

Wyszło na odwrót: z ziemi zeszły lodowe strupy, zaczęła oddychać i pocić się, poziom promieniowania podskoczył. Mutanty chwytały się życia swoimi pazurzyskami, ale te, które nie uciekły, zdechły. A człowiek siedział sobie pod ziemią, mieszkał na stacjach metra i wcale nie zamierzał umierać. Człowiekowi dużo nie trzeba. Człowiek każdemu szczurowi może dać fory.

Terkotał licznik, odmierzał Artemowi dozę radiacji. Przestanę go brać ze sobą, myślał Artem, tylko denerwuje. Co za różnica, ile tam naterkoce? Co to zmieni? Póki robota niewykonana, może się zaterkotać na śmierć.

– Niech gadają, Żenia. Niech sobie myślą, że mi odbiło. Ich przecież wtedy nie było… Na wieży. Oni przecież w ogóle z tego swojego metra nie wyłażą. Skąd mieliby wiedzieć, co? Odbiło… Chrzanić ich wszystkich… Przecież wyjaśniam: dokładnie w chwili, kiedy Ulman na wieży rozkładał antenę… Kiedy się dostrajał… Coś się tam odezwało. Słyszałem! I nie, sukinsyny, nie przywidziało mi się. Nie wierzą!

Węzeł drogowy stał dęba nad jego głową, wstęgi asfaltu zafalowały i zastygły, strząsnąwszy samochody; te upadały jak popadnie, jedne na cztery łapy kół, inne na plecy, i w takich pozach zdechły.

Artem szybko rozejrzał się wokół i ruszył w górę po chropawym wysuniętym języku wjazdu na wiadukt. Niewiele miał do przejścia – kilometr, może półtora. Przy kolejnym asfaltowym języku sterczały wieżowce „Trikolor”, niegdyś uroczyście wymalowane na biało, granatowo i czerwono, kolory rosyjskiej flagi. Potem czas, po swojemu, przefarbował wszystko na szaro.

– A dlaczego nie wierzą? Po prostu nie wierzą i koniec. No tak, nikt nie słyszał sygnałów wywoławczych. Ale skąd oni ich nasłuchują? Spod ziemi. Nikt przecież nie będzie wychodził na górę tylko po to… Prawda? Ale sam pomyśl: czy może być tak, że nikt oprócz nas nie przeżył? Nikt, na całym świecie? Co? Przecież to brednie! No brednie, czyż nie?

Nie miał ochoty patrzeć na wieżę Ostankino, ale jej nie dało się nie widzieć: czy będzie się od niej odwracał, czy nie, ta zawsze będzie majaczyć na peryferiach pola widzenia – jak rysa na wizjerze maski przeciwgazowej. Czarna, surowa, ułamana przy gałce platformy widokowej; jak czyjaś ręka przebijająca się spod ziemi z zaciśniętą pięścią, jakby jakiś olbrzym chciał wydostać się z otchłani na powierzchnię. Ale ugrzązł w rudej moskiewskiej glinie, ścisnęła go ciężka wilgotna ziemia, ścisnęła i zadusiła.

– Wtedy… będąc na wieży… – Artem skrępowany skinął głową w jej stronę – kiedy tamci nasłuchiwali fal radiowych, starając się złapać sygnały wywoławcze Młynarza… Ja przez te szumy… Mogę przysiąc, na co tylko chcesz… Było! Coś tam było!

Nad ogołoconym lasem unosiły się dwa kolosy – Robotnik i Kołchoźnica, chwyciwszy się w swojej dziwnej pozie, ni to ślizgając się po lodzie, ni to wirując w tangu, ale bez patrzenia na siebie, aseksualnie. Na co patrzą? Ciekawe, czy ze swojej wysokości widzą to, co za horyzontem?

Z lewej strony został diabelski młyn WOGN-u, ogromny niczym koło zębate mechanizmu, który obracał Ziemię. I wraz z całym mechanizmem koło już dwadzieścia lat temu znieruchomiało i rdzewieje teraz w ciszy. Machina stanęła.

Na młynie było wypisane „850”: tyle lat skończyła Moskwa, kiedy go stawiano. Artem pomyślał, że poprawianie tej liczby nie ma sensu: czas się zatrzymuje, jeśli nie ma komu go liczyć.

Nieładne, smutne drapacze chmur, które wcześniej wydawały się biało-granatowo-czerwone, urosły na pół świata: były zupełnie blisko. Najwyższe budynki w okolicy, jeśli nie liczyć złamanej wieży. O to chodziło. Artem odchylił głowę do tyłu, sięgnął wzrokiem wierzchołka. Od tego widoku od razu zaczęło go łamać w kolanach.

– Może dziś… – zapytał retorycznie Artem, chociaż pamiętał, że uszy nieba zatyka wata chmur.

Oczywiście nikt go tam nie usłyszał.

Klatka schodowa.

Klatka jak klatka.

Osierocony domofon, pozbawione prądu metalowe drzwi, w akwarium portierni zdechły pies, w przeciągu słychać blaszane skrzypienie skrzynek pocztowych, nie ma w nich ani listów, ani reklamowych śmieci. Dawno wszystko zabrali i spalili, żeby chociaż ogrzać ręce.

Na dole stały trzy lśniące niemieckie windy, otwarte na oścież i połyskujące nierdzewiejącymi wnętrznościami, jakby każdą z nich można było teraz ot tak wjechać na sam szczyt tego wieżowca. Artem nienawidził je za to. A obok drzwi zaczynały się schody przeciwpożarowe. Wiedział, dokąd prowadzą. Kiedyś już liczył: czterdzieści sześć pięter pieszo. Na Golgotę zawsze wchodzi się pieszo.

– Zawsze… Pieszo…

Plecak ważył teraz całą tonę; tona ta wgniatała Artema w beton, przeszkadzała iść, plątała krok. Ale Artem jednak szedł – jak nakręcony; i jak nakręcony mówił.

– I co z tego, że nie było anty… rakiet… Nieważne… Musieli… Musieli jeszcze gdzieś być… Ludzie… To niemożliwe, żeby tylko tutaj… Żeby tylko w Moskwie… Tylko w metrze… Jest przecież ziemia… Stoi… Nie pękła na pół… Niebo… Przejaśnia się… Nie może przecież tak być… Żeby cały kraj… I Ameryka… i Francja… i Chiny… A jakaś tam Tajlandia… Ta to w ogóle nikomu nic nie zrobiła… W ogóle nie było jej za co…

Artem oczywiście przez dwadzieścia sześć lat swojego życia nie był ani we Francji, ani w Tajlandii. Niemal nie załapał się na stary świat: za późno się urodził. A geografia tego nowego była bardziej uboga – stacja metra WOGN, stacja metra Łubianka, stacja metra Arbacka… Linia Okrężna. Ale oglądając w rzadkich czasopismach turystycznych przefiltrowane przez pleśń zdjęcia Paryża i Nowego Jorku, Artem czuł, że jeszcze te miasta gdzieś są, stoją, nie zniknęły. Może na niego czekają.

– Dlaczego… Dlaczego tylko Moskwa miałaby się ostać? To nielogiczne, Żenia! Rozumiesz? Nielogiczne! A to znaczy… To znaczy, że po prostu my ich… Ich sygnałów… Nie możemy złapać… Jak dotąd. Trzeba po prostu wciąż próbować. Nie można opuszczać rąk. Nie można…

Wieżowiec był pusty, ale i tak pełno w nim było dźwięków, życia: przez balkony wpadał wiatr, trzaskał skrzydłami drzwi, oddychał z poświstem przez szyby wind, szeleścił nie wiadomo czym w czyichś kuchniach i sypialniach, udawał gospodarzy, którzy wrócili do domu. Ale Artem już mu nie wierzył, nawet nie obracał głowy i nie wstępował w gości.

Wiadomo, co kryje się za trzaskającymi niespokojnie drzwiami: rozgrabione mieszkania. Zostały tylko rozrzucone po podłodze zdjęcia – obcy zmarli narobili sobie fotek na pamiątkę dla nikogo – i zbyt masywne meble, których nie zabierze się ze sobą ani do metra, ani na tamten świat. W innych domach okna powylatywały od fali uderzeniowej, a tu termopan wytrzymał. Ale przez te dwadzieścia lat wszystkie zarosły brudem, oślepły niczym dotknięte zaćmą.

Dawniej w niektórych mieszkaniach można było spotkać byłego właściciela: wtykał trąbę maski przeciwgazowej w jakąś zabawkę i płakał nosowo przez filtr, nie słysząc jak ktoś podchodzi do niego od tyłu. Ale teraz już od dawna nikt się nie trafiał. Jedni zostali na ziemi z dziurą w plecach obok tej swojej idiotycznej zabawki, a inni spojrzeli na nich i zrozumieli: na powierzchni nie ma domu, nie ma niczego. Beton, cegły, błoto, popękany asfalt, żółte kości, sypiące się ze wszystkiego próchno, no i promieniowanie. Tak było w Moskwie i tak samo na całym świecie. Nie ma życia poza metrem. To fakt. Ogólnie znany.

Znany wszystkim z wyjątkiem Artema.

A nuż na bezkresnej Ziemi jest jeszcze jedno miejsce zdatne dla człowieka? Dla Artema i Ani? Dla wszystkich ze stacji? Miejsce, gdzie nie mieliby nad głową żelaznego sufitu i gdzie mogliby rosnąć aż do nieba? Zbudować sobie własny dom, własne życie, i z tego punktu od nowa stopniowo zasiedlać całą spaloną ziemię?

– Wszystkich naszych… Ulokowalibyśmy… Na powietrzu… Mieszkaliby…

Czterdzieści sześć pięter.

Można by się zatrzymać i na czterdziestym, a nawet na trzydziestym; nikt przecież nie mówił Artemowi, że trzeba koniecznie wydrapać się na sam szczyt. Ale ten nie wiedzieć czemu wbił sobie do głowy, że jeśli w ogóle może mu się coś udać, to tylko tam, na dachu.

– Oczywiście… Nie… Nie tak… Wysoko… Jak na wieży… Wtedy… Ale… Ale…

Szybki maski przeciwgazowej zaparowały, serce rozsadzało mu klatkę piersiową i Artem czuł się, jakby ktoś próbował wcisnąć mu się pod żebro szpikulcem. Przez filtry maski przeciwgazowej oddychało się słabo i z wysiłkiem, brakowało życia i wszedłszy na czterdzieste piąte, Artem, jak tamtym pamiętnym razem, na wieży, nie wytrzymał i zerwał z siebie obcisłą gumową skórę. Zaczerpnął słodkiego i gorzkiego powietrza. Zupełnie innego niż w metrze. Świeżego.

– Wysokość… Może… Tam jest przecież… Ze trzysta metrów… Wysokość… Dlatego może… Dlatego pewnie… Z wysokości… Łapie…

Zrzucił z ramion plecak: udało się go donieść. Oparł się zdrętwiałymi plecami o pokrywę włazu, wypchnął go na zewnątrz, wyszedł na platformę. I dopiero tutaj padł. Leżał na wznak, patrzył na chmury, które były na wyciągnięcie ręki; przekonywał serce, uspokajał oddech. Potem wstał.

Widok stąd był…

Taki jakby umrzeć, wznieść się już do raju, ale wpaść nagle na szklany sufit i zawisnąć tam, dyndać pod tym sufitem, ani wte, ani wewte. Ale jasne jest, że z takiej wysokości nie można już wrócić na dół: kiedy zobaczyło się z góry, jakie wszystko na ziemi jest małe, to jak potem znów brać to na poważnie?

Obok wznosiły się jeszcze dwa takie wieżowce, kiedyś pstre, teraz szare. Ale Artem zawsze wspinał się właśnie na ten. Tak było bardziej swojsko.

Między chmurami utworzył się na sekundę otwór strzelniczy, wypaliło przez niego słońce; i nagle wydało mu się, że coś błysnęło z sąsiedniego domu, czy to z dachu, czy z zabrudzonego okna jednego z najwyżej położonych mieszkań. Jak gdyby ktoś złapał promień słońca lusterkiem. Ale nim Artem zdążył się obejrzeć, słońce na powrót się zabarykadowało i błysk zniknął. Niczego już nie było.

Jakby Artem nie obracał głowy, oczy same zwracały mu się w kierunku zwyrodniałego lasu, który rozplenił się na miejscu Ogrodu Botanicznego. I do czarnego łysego pustkowia w samym jego środku. Takie martwe miejsce, jakby Bóg chlusnął na nie resztkami rozpalonej siarki. Ale nie, to nie był Bóg.

Ogród Botaniczny.

Artem pamiętał go inaczej. A z całego utraconego przedwojennego świata pamiętał tylko Ogród Botaniczny.

Dziwna rzecz: oto całe twoje życie składa się z kafelków, tubingów, przeciekających sufitów i strumyków płynących wzdłuż szyn, z granitu i marmuru, z duchoty i światła elektrycznego.

Ale nagle jest w nim maleńki kawałek czegoś innego: chłodny majowy poranek, dziecięco delikatna młoda zieleń na kształtnych drzewach, narysowane kolorową kredą ścieżki w parku, męcząca kolejka po lody i same lody, w kubeczku, nie to że słodkie – po prostu nieziemskie. I głos matki – osłabiony i zniekształcony przez czas, jak miedziany przewód telefoniczny. I ciepło jej ręki, której starasz się nie puścić, żeby się nie zgubić – i trzymasz się jej ze wszystkich sił. Chociaż czy coś takiego można pamiętać? Chyba nie można.

I to wszystko takie inne – niepasujące i niemożliwe, czego już w ogóle nie rozumiesz, czy to się z tobą działo na jawie, czy po prostu ci się przyśniło? Ale jak miałoby się śnić, skoro nigdy czegoś takiego nie widziałeś i nie znałeś?

Artem miał przed oczami rysunki kredą na ścieżkach i słońce przekłuwające się złotymi igiełkami przez dziurawe listowie, i lody w dłoni, i śmieszne pomarańczowe kaczki na brązowym zwierciadle stawu, i chybotliwe mostki zawieszone nad tym zacienionym stawem – strach wpaść do wody, a jeszcze większy upuścić do niej wafelkowy kubeczek!

Ale jej twarzy, twarzy swojej matki, Artem nie mógł sobie przypomnieć. Starał się ją wywołać, prosił sam siebie przed zaśnięciem, żeby zobaczyć ją choćby we śnie, choćby nawet miał ją znów zapomnieć do rana – ale na próżno. Czyżby w jego głowie nie znalazł się najmniejszy zakamarek, w którym matka mogłaby się ukryć i przeczekać tam śmierć i ciemność? Widocznie nie. Ale jak to możliwe, by człowiek istniał – i zupełnie zniknął?

A tamten dzień, tamten świat – gdzie mogły przepaść? Oto gdzie – tutaj, obok, wystarczyło zamknąć oczy. Oczywiście, że można do nich wrócić. Gdzieś na ziemi musiały się uratować, ocaleć – i wołać do wszystkich, którzy się zgubili: my jesteśmy tutaj, a wy gdzie? Trzeba tylko je usłyszeć. Trzeba tylko umieć słuchać.

Artem zamrugał, potarł powieki, żeby jego oczy zaczęły widzieć dzień obecny, a nie ten sprzed dwudziestu lat. Usiadł, otworzył plecak.

Była w nim radiostacja – wojskowa, masywna, zielona z zadrapaniami, i jeszcze jedna kolubryna: metalowa skrzynka z korbką. Chałupniczo zrobiona prądnica. A na samym dnie – czterdzieści metrów kabla: antena.

Artem związał wszystkie przewody, obszedł dach dookoła, rozwijając kabel, otarł wodę z twarzy i znów niechętnie założył maskę przeciwgazową. Ścisnął sobie głowę słuchawkami. Pogładził klawisze palcami. Zakręcił korbką prądnicy: mrugnęła dioda, zabrzęczało, zawibrowało w dłoni jak żywe.

Pstryknął przełącznikiem.

Zamknął oczy, bo bał się, że przeszkodzą mu wyłowić w szumie radioprzyboju butelkę z listem z dalekiego kontynentu, gdzie przeżył ktoś jeszcze. Zakołysał się na falach. I kręcił prądnicą jakby wiosłował ręką na nadmuchiwanej tratwie.

Słuchawki zasyczały, zapiszczały cieniutko „iiiu...” przez szmery, zachrypiały suchotniczo; umilkły – i znów zaczęły syczeć. Tak jakby Artem błąkał się po izolatce dla gruźlików, szukając partnera do rozmowy, ale żaden z chorych nie był przytomny; tylko salowe przykładały palec do ust i surowo szeptały „szszszszszsz...”. Nikt nie chciał Artemowi odpowiedzieć, nikt nie zamierzał żyć.

Cisza w Piterze. Cisza w Jekaterynburgu.

Milczał Londyn. Milczał Paryż. Milczały Bangkok i Nowy Jork.

Już od dawna nie było istotne, kto tę wojnę zaczął. Nieważne też, od czego się zaczęła. Po co do tego wracać? Historia? Historię piszą zwycięzcy, a tu nie miał kto pisać, a i czytać niedługo nie będzie komu.

Szszszsz…

Eter ział pustką. Bezgraniczną pustką.

Iiiiu…

Na orbicie dryfowały zagubione satelity komunikacyjne: nikt ich nie wzywał, więc wariowały z samotności i rzucały się na Ziemię, żeby już raczej spłonąć w atmosferze, niż to ciągnąć.

Ani słowa z Pekinu. Tokio – jak grób.

Ale Artem wbrew wszystkiemu kręcił tą przeklętą korbką, kręcił, wiosłował, wiosłował, kręcił. Jak cicho było! Niemożliwie cicho. Nie do zniesienia.

– Tu Moskwa! Tu Moskwa! Odbiór!

Iiiiiiu.

Nie zatrzymywać się. Nie poddawać.

– Petersburg! Odbiór! Władywostok! Odbiór, tu Moskwa! Rostów! Odbiór! Co z tobą, miasto Piter? Czyżbyś okazało się większym cherlakiem od Moskwy?! Co tam teraz jest na twoim miejscu? Szklane jezioro? Może zjadła cię pleśń? Dlaczego nie odpowiadasz? Co?

A gdzie podziałeś się ty, Władywostoku, dumne miasto na drugim krańcu świata? Przecież stałeś tak daleko od nas, czyżby i ciebie zadżumili? Czyżby i ciebie nie oszczędzili? Eche. Eche.

– Władywostok, odbiór! Tu Moskwa!

Cały świat nurza się w błocie, leży twarzą do ziemi i nie słyszy tego nieustającego deszczu bijącego kroplami o plecy, i nie czuje, że i jego usta, i nos wypełnia rdzawa woda.

A Moskwa… Proszę. Stoi. Na nogach. Jak żywa.

– No co wy, wyzdychaliście tam? Wszyscy?!

Szszszszsz…

Może tak mu odpowiadają ich dusze, które przeniknęły do fal radiowych? A może tak brzmi radiacja? Śmierć powinna mieć przecież swój głos. Pewnie właśnie akurat taki: szept. Ciii… No, już. Nie krzycz. Uspokój się. Uspokój.

– Tu Moskwa! Odbiór!

Może teraz usłyszą?

Właśnie teraz ktoś kaszlnie w słuchawkach, rozemocjonowany przedrze się przez szum, zawoła gdzieś z daleka:

– Jesteśmy tu! Moskwa! Słyszę was! Odbiór! Moskwa! Tylko się nie wyłączajcie! Ja was słyszę! Boże! Moskwa! Moskwa nawiązała połączenie! Ilu was tam przeżyło?! Mamy tu kolonię, dwadzieścia pięć tysięcy ludzi! Czysta ziemia! Zerowe promieniowanie! Nieskażona woda! Jedzenie? Oczywiście! Są lekarstwa, a jakże! Wysyłamy po was ekspedycję ratunkową! Tylko trzymajcie się! Słyszycie, Moskwo?! Przede wszystkim trzymajcie się!

Iiiiiiu. Pusto.

To nie był seans łączności radiowej, lecz spirytystyczny. W dodatku nic z niego Artemowi nie wychodziło. Duchy, które wzywał, nie chciały do niego przyjść. Dobrze im było na tamtym świecie. Patrzyły z góry przez rzadkie prześwity w chmurach na przygarbioną nad radiostacją figurkę i tylko uśmiechały się szyderczo: Tam? Do was? A w życiu!

Echeeeeee.

Przestał w końcu kręcić tą pieprzoną korbką. Zerwał słuchawki z uszu. Podniósł się, zwinął przewód anteny w staranną buchtę, powoli, gwałcąc sam siebie tą starannością – bo miał ochotę porwać go na kawałki i zrzucić je z czterdziestego szóstego piętra w przepaść.

Spakował wszystko do plecaka. Zarzucił sobie tego kusiciela na plecy. Zabrał na dół. Do metra. Do jutra.