Martin: W przeddzień nowego hype’u

Rozmowy o Wyobraźni #2

Autor: repek, Scobin, Asthariel

Martin: W przeddzień nowego hype’u
Poniższa rozmowa zawiera spoilery dotyczące Pieśni lodu i ognia.

Staszek: Namieszał nam Martin, namieszał! Nie mam wątpliwości, że Pieśń lodu i ognia to jeden z najlepszych cykli w historii fantasy; pozwólcie zatem, iż zacznę właśnie od kwestii historycznej. Autor Gry o tron napisał w 1999 roku, że jest wielkim fanem Tada Williamsa i że opowieść o Westeros pewnie nigdy by nie powstała, gdyby nie Martinowska lektura Pamięci, Smutku i Ciernia. Kiedy czytałem pierwszą część tego cyklu, Smoczy tron (skądinąd zresztą według mnie to powieść przeciętna, średnio interesująca literacko, choć ważna dla rozwoju gatunku), zwróciłem uwagę na to, co Williams robi z narracją. Otóż mimo że większość zdarzeń opisywana jest z punktu widzenia głównego bohatera, to jednak czasami zmienia się perspektywa i patrzymy na świat oczami innych postaci. Wygląda na to, że właśnie to jest pierwowzór rozwiązania przyjętego przez Martina, polegającego na zmienianiu narratora w każdym kolejnym rozdziale. Właśnie ta cecha Pieśni lodu i ognia jako pierwsza przychodzi mi na myśl, kiedy myślę o mocnych stronach cyklu, wiąże się ona bowiem i z psychologiczną wiarygodnością najważniejszych postaci, i z głębią fabuły, i ze sposobem pokazywania różnic między historią a pamięcią.

A jaką zaletę Martinowskiej sagi Wy wymienilibyście na pierwszym miejscu? Skradłem Wam pomysł czy może mamy odmienne zdania?

Asthariel: Oczywiście, akcja skupiająca się na wielu równorzędnych bohaterach naraz, zamiast na jednym głównym, jest istotna, ale nie nazwałbym jej cechą wyróżniającą cykl. Tym, co “sprzedało” mi dzieło Martina, jest absolutna nieprzewidywalność: z pewnością każdy, kto przeczytał serię, co najmniej kilka razy poczuł się jak uderzony obuchem i odnalazł swą szczękę spoczywającą gdzieś na ziemi. Najlepszymi przykładami są pewnie egzekucja w Grze o tron i Krwawe Wesele w Nawałnicy mieczy, ale znalazłoby się jeszcze więcej takich przypadków – na przykład zakończenie walki między Oberynem a Gregorem. O Martinie można napisać wszystko, tylko nie to, że ułatwia życie swym postaciom. Jeśli okoliczności są przeciw bohaterom, to żaden cudowny zbieg okoliczności ich nie uratuje, jak w prawdziwym życiu.

repek: Z tą nieprzewidywalnością osobiście mam problem. Ja lekturę cyklu zaliczyłem hurtem, gdy większość fanów od dawna czekała, aż Martin wreszcie weźmie pupę w troki i napisze dalszy ciąg. Zbiegło się to w czasie z eksplozją seriali nowej generacji, które zaskakiwanie widza i zawieszanie akcji doprowadziły do perfekcji. Martin, jako scenarzysta, też to potrafi i sprawnie manipuluje odbiorcą. Choćby – i tu nie zgodzę się z Astharielem – przez budowanie poczucia rzekomego zagrożenia życia głównych bohaterów. Jak dotąd tylko jeden GŁÓWNY (czyli posiadający dedykowane sobie rozdziały) bohater stracił życie i był to chwyt, który jak widać spełnił swoje zadanie. Pozostałe przypadki dotyczą zgonów bohaterów istotnych dla świata, ale drugoplanowych. W efekcie jednak czytelnicy boją się o swoje ulubione postaci, choć te szybciej stracą rękę lub pozycję niż życie.

Zgadzam się zatem, że powieść jest bardzo zaskakująca i świeża, uciekająca od wytartych klisz, ale akurat nie z powodu groźby wypadnięcia z fabuły, czyhającej na każdym kroku na bohaterów. Być może pod koniec cyklu to się zmieni i Martin postąpi tak, jak Sapkowski. Na razie ma chyba świadomość, że nie zwalnia się obsady z pracy w połowie serialu.

Staszek: Rzeczywiście, Martin nie jest aż taki skory do usuwania głównych bohaterów. Ale nawet jeżeli ktoś z naszych czytelników nie ma jeszcze za sobą lektury Pieśni lodu i ognia, to paradoksalnie wcale nie jest to duży spoiler. Dlaczego? Przeczytajcie!

Tak czy inaczej, zabieg ponownego wprowadzania na scenę postaci, które wydawały się już martwe, występuje tu trochę za często. Chociaż jednak bohaterowie uchodzą cało (a i to nie zawsze), przynajmniej powracają odmienieni. I to jest, myślę, kolejny powód, dla którego kochamy Martina: dynamika jego postaci. Dla każdego z ważniejszych bohaterów przychodzi taki moment lub okres, który rozstrzygnie o jego dalszym życiu. Następująca potem przemiana postaci nie jest jedynie zewnętrzna (np. związana ze statusem społecznym), ale sięga do głębi duszy, a co więcej, wynika raczej z samodzielnie podjętej decyzji aniżeli ze ślepego trafu. Eddard, Sansa, Jon, Tyrion i wielu innych – oni sami wybrali swój los. Nawet jeżeli nie zdawali sobie do końca sprawy z konsekwencji swych wyborów.

repek: Tak jak mówisz: to postaci "robią" tę powieść. Mali i wielcy ludzie rzuceni na tło epickiej historii. Martin ma dar – wystarczy spojrzeć na niebanalne imiona – do tworzenia postaci, do których dobrze pasuje określenie "wyraziste". Nie wiem jak wy, ale ja w trakcie lektury nie czekam na informacje, jak ta cała zawierucha o tron się skończy, tylko co się stanie z bohaterami. No, może poza mdłą i pozbawioną wad Daenerys.

Asthariel: Może i bohaterowie są wyraziści i bardzo dobrze opisani, ale sam jakoś nie mogę się przejąć tym, co ich spotyka. Moimi faworytami są Jaime, Davos, Stannis i Sansa – losy reszty są mi zazwyczaj obojętne. Sam nie wiem, od czego to zależy, w takiej Malazańskiej przejmuję się nieszczęściami postaci i zależy mi na tym, by dożyły do końca cyklu. W Pieśni… nic takiego nie odczuwam, traktuję ją bardziej jako opowieść o wojnie domowej między arystokratycznymi rodami, niż jako historię o jednostkach.

Staszek: Ciekawe, w takim razie zupełnie inaczej odbieramy ten aspekt tekstu. No i nie wymieniłeś Tyriona, nie wymieniłeś Tyriona! Trudno, jakoś będę się musiał z tym pogodzić.

repek: Wracając do analogii ze współczesnymi serialami – każdy znajdzie tutaj jakiegoś bohatera dla siebie. Dzięki temu można potem usiąść przy stole i spierać się upojnie, kto jest najfajniejszy i dlaczego Jaime Lannister.

Staszek: Postacie, fabuła, narracja… teraz na myśl przyszedł mi jeszcze styl. Zapamiętałem kilka zabiegów językowych Martina, które z reguły są dość subtelne (cykl przecież jest pisany współczesną angielszczyzną) mimo to jednak spełniają ważną funkcję światotwórczą. Lwy, wilki, krakeny, kruki: proste i krótkie słowa, dobitnie pokazujące, co myślą w Westeros ludzie o najważniejszych rodach czy ugrupowaniach. The crow calls the raven black: przysłowie, które przypomina czytelnikowi, że nie jest u siebie. You know nothing, Jon Snow: zdanie powtarzane zbyt często, aby mogło być przypadkowe. I tak dalej, i tak dalej.

Nie jestem pewien, jak to wszystko brzmi w przekładzie, ale oryginał zasługuje na uznanie. Inna sprawa, że Martin nie kładzie tutaj mocnych akcentów, nie jest Dukajem. Ciężar spoczywa gdzie indziej.

repek: Martin nie buduje od podstaw języka, którego trzeba się nauczyć. Nie bawi się też w rozbudowane opisy i skomplikowaną symbolikę. Unika jednak prostactwa, nie ucieka w galopującą akcję. Dzięki temu, w moim odczuciu, udaje mu się pisać lekko, przy okazji nie obrażając inteligencji czytelnika. Świat jest ogromny i skomplikowany, ale podany tak, że nie przytłacza.

Asthariel: No właśnie, jedną z rzeczy, które mnie zachwyciły w serii, jest świat przedstawiony. Mimo że zdecydowana większość akcji rozgrywa się w "zaledwie" jednym państwie, to wydarzeń, intryg i wątków jest wystarczająco wiele, by zachwycić nawet najbardziej wymagających fanów fantasy. Co więcej, historia opowiedziana w cyklu nie zaczyna się bynajmniej w pierwszym tomie, a wiele lat przed nim – podczas lektury kolejnych części chyba najbardziej zainteresowały mnie wszechobecne odniesienia do wydarzeń z przeszłości, rebelii Roberta Baratheona, ser Arthura Dayne’a, Miecza Poranka lub też tajemniczego Howlanda Reeda, który wciąż nie pojawił się osobiście. Z pewnością dodaje to głębi całej fabule,  jednocześnie nie odwracając uwagi od wydarzeń teraźniejszych.

Staszek: Tak! Wielkim walorem Pieśni lodu i ognia jest ten głęboki oddech przeszłości. Przeszłości, która wciąż żyje, wciąż wywiera wyraźny wpływ na bohaterów. Przeszłości, której odkrywanie potrafi być równie pasjonujące, co poznawanie bieżących zdarzeń.

Dzięki czemu udała się Martinowi ta sztuka? Tak jak wspominałem na początku naszej rozmowy, pisarz ten zaznacza różnicę między historią a pamięcią, pokazując, jak różne są wspomnienia poszczególnych bohaterów. Niby wszyscy w Westeros wiedzą, co uczynił Jaime Lannister, a przecież nikt tak naprawdę nie wie dlaczego. Ale nawet jeśli sam Jaime w jednej z rozmów zadaje kłam powszechnym wyobrażeniom, to czy możemy mu zaufać? Po pierwsze, nie wiadomo, czy mówi szczerze. Po drugie, jego także mogła zawieść pamięć. Po trzecie, nawet gdy kilkanaście lat temu zabijał Aerysa Targaryena, nie mógł nic wiedzieć na pewno.

Najbardziej fascynujące zaś jest to, że pewnych sekretów nie odkryjemy już nigdy; że niektóre szczegóły i niektóre motywacje na zawsze pozostaną tajemnicą. Taki sposób pisania o przeszłości jest mi o wiele bliższy niż metoda wielu twórców fantasy, u których każdy sąd historyczny wypowiedziany w tekście (choćby dotyczył najplugawszych bogów Chaosu) można traktować jako niezaprzeczalną prawdę. Jest bliski wielu historiografom, których pracami Martin przecież się inspirował. I wreszcie jest bardzo bliski tej ograniczonej i skromnej wiedzy, jaką my sami posiadamy o przeszłości naszych znajomych, krewnych… i nas samych.

repek: Historia dawna mnie aż tak bardzo nie urzekła, choć podoba mi się jej legendowy charakter. Bohaterowie, którzy dokonywali wielkich czynów, są opiewani i wynoszeni ponad zwykłych śmiertelników. A nie ulega chyba wątpliwości, że w swoich żądzach byli podobni do postaci żyjących tu i teraz.

Osobiście bardziej fascynują mnie relacje między bohaterami z historii najnowszej, które - właśnie jak Jaime – mogą wciąż wpływać na to, jak są postrzegane. Coś mogą jeszcze zmienić, naprawić. Dobrze to widać na przykładzie stopniowo zmieniających się rodów Starków i Lannisterów, które stanowią niemalże swoje lustrzane odbicia.

Asthariel: Co do tego naprawiania, to niezbyt to widzę. Z głównych bohaterów tylko Jonowi, Jaimemu i Dany udaje się zmienić cokolwiek na lepsze w swoim życiu – cała reszta od początku serii spada z deszczu pod rynnę, tak jak Sansa, Arya, Tyrion, Theon. Można wręcz dojść do wniosku, że Martin ma takie problemy z dokończeniem cyklu, ponieważ wciąż myśli nad nowymi sposobami uprzykrzania życia bohaterom. Moim zdaniem przybiera to wręcz absurdalne formy – rozumiem, że świat jest niesprawiedliwy, ale przesadą jest zrzucanie Hiobowych nieszczęść w takich ilościach, jakie są udziałem Tyriona. Dlatego właśnie nie zalicza się do moich ulubieńców – autor chyba zbyt mocno stara się, żeby czytelnik mu współczuł, co w końcu daje przeciwny rezultat.

repek: A ktoś mu naprawdę współczuje? Fani Tyriona raczej zastanawiają się, jak się odegra na wszystkich, gdy w końcu będzie miał taką możliwość. Co do zmieniania się, nie chodziło mi o to, czy ktoś z czasem ma w życiu lepiej (jak Dany, bo z Jonem to dyskusyjne). Chodzi właśnie o takie postaci jak Jaime czy Sansa, które zostają zmuszone do przewartościowania swojego życia, zmiany punktu widzenia.

Zgodzę się natomiast, że Martin zdradza niebezpieczne oznaki utraty kontroli nad serią. Mnoży postaci i ich wątki, nie zamykając – choćby poprzez zgon – starych. Może przewidywalny hype związany z serialem zmotywuje go do zwiększenia tempa (przy zachowaniu jakości oczywiście)?

Staszek: Dobrym przykładem takiego rozmnażania wątków jest Brienne, która w czwartym tomie przez długi czas podróżuje nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co. W życiu to się zdarza, ale w literaturze – zwłaszcza rozrywkowej, jeśli można tutaj użyć tego terminu – zdarzać się raczej nie powinno.

repek: Jestem zwolennikiem tezy, że zazwyczaj autor wie, po co wprowadza jakiś wątek, nawet jeśli my tego jeszcze nie dostrzegamy. Ale tułaczka Brienne – swoją drogą bardzo oryginalnej postaci – rzeczywiście przypomina błąkanie się bez celu. Może Martin chciał w ten sposób pokazać, co dzieje się na prowincji, gdy wielcy panowie i panie bawią się w wojnę? Finał tej wędrówki błędnej rycerki zapowiada się obiecująco.

Asthariel: Sam jestem wielkim zwolennikiem dużej liczby bohaterów i wielowątkowości, ale wtedy, gdy ten zabieg czemuś służy. Podróż Brienne ma akurat bardzo niewielki wpływ na fabułę, a jej zakończenie to bezczelny cliffhanger. I chyba nie jestem samotny w opinii, że rozdziały Brienne są najsłabszym fragmentem Uczty…, sądząc po komentarzach na forach internetowych. Mam tylko nadzieję, że zapowiedziany już nowy bohater A Dance with Dragons pozostawi po sobie lepsze wrażenie.

Staszek: Chciałoby się nawet napisać: cliffhanger! No, w każdym razie w końcówce tego wątku Martin moim zdaniem wrócił do formy, a finałowe spotkanie Brienne z sami-wiecie-kim może przynieść istotne implikacje fabularne.

Skoro już zaczęliśmy się zastanawiać nad przyszłością sagi, to może warto pójść za pytaniem repka: co dalej z Pieśnią lodu i ognia? Na lipiec zapowiedziano premierę piątego tomu – pożyjemy, zobaczymy, ale wierzę, że tym razem Martinowi w końcu uda się dotrzymać słowa. Premiera zbiega się w czasie z serialem, na rynku mamy już parę gier z tego uniwersum (w fabularne nie grałem, ale o karcianej i planszowej mogę powiedzieć z doświadczenia: są znakomite). Być może rzeczywiście czeka nas hype, który z jednej strony ma szansę wspomóc Martina w pracy nad cyklem, a z drugiej wypromować ten świat i opowieść poza dotychczasowym gronem fanów. Nie zaszkodzi to fantastyce, jeżeli jedna z jej serii doczeka się (zasłużonej) dobrej reklamy.

Ale może też być inaczej. Martin niedawno wziął ślub, poza tym ma już 63 lata i jeszcze dwa grube tomy do napisania. Nie byłoby dobrze, gdyby obniżył loty, trzeba jednak się z tym liczyć.

repek: Jest naukowo dowiedzione, że żonaci żyją dłużej. O kondycję Martina zatem bym się nie martwił. Gorzej może być z weną lub bezwzględnością w domykaniu wątków.

Staszek: Coś w tym jest. Już chciałem napisać, że swego rodzaju zapowiedzią na przyszłość będzie część piąta – i że zobaczymy, czy po słabszym czwartym tomie pisarz wróci do poprzedniego poziomu. A Dance with Dragons nie powie nam jednak nic o tym, jak wspomniany ożenek może wpłynąć na sposób pisania sagi. Oby dodatnio.

Jeszcze jeden wariant przyszłości: może się jeszcze zdarzyć tak, że Martin nie zdąży dokończyć cyklu, a wtedy teoretycznie mógłby zastąpić go ktoś inny (tak jak w wypadku Brandona Sandersona, który zgodził się w miejsce Roberta Jordana napisać ostatnią część Koła Czasu). Liczmy jednak na to, że taka potrzeba nie zaistnieje.

Asthariel: Naprawdę mam wielką nadzieję, że Martinowi uda się zmotywować do szybszej pracy nad tekstem – a przynajmniej uda mu się wydać tom szósty, The Winds of Winter. W końcu serial zapowiada się świetnie, i ma szansę udowodnić szerszej publiczności, że fantastyka to coś więcej niż Władca Pierścieni i Harry Potter. Słyszałem też plotki o mającej kiedyś powstać grze komputerowej z akcją osadzoną w Westeros, więc Pieśń… czeka ciekawa przyszłość, biorąc pod uwagę wspomniany już hype. Jeśli autor zostanie zastąpiony przez kogoś innego – cóż, to już nie będzie to samo, nawet jeśli dokończenia sagi podejmie się inna z gwiazd gatunku.

repek: Zdecydowanie byłaby to ostateczność. Nawet gdyby Martin wcześniej kogoś namaścił na swojego następcę i sto razy zapewnił, że ta osoba będzie realizować jego zamysł, większość czytelników pewnie czułaby zawód. Chyba bezpieczniej byłoby wynająć ghost writera.

Staszek: Określenie ghost writer jest w tym kontekście dość dwuznaczne… No, mniejsza z tym. Chyba wszyscy mamy nadzieję, że na okładce szóstego i siódmego tomu będzie widniało wyłącznie nazwisko Martina, a sam pisarz zachowa najlepsze wino na koniec uczty (niekoniecznie dla wron). I tego nam i naszym czytelnikom serdecznie życzę.