Małe, duże

Mała podróż, duże wyzwanie

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Małe, duże
Od lat uważam tytuł – sam tytuł! – Dym i lustra za przejaw geniuszu Neila Gaimana – idealnie oddaje charakter utworów tego pisarza, nawet jeśli z jakością jego opowiadań bywa różnie (zdecydowanie lepiej radzi sobie na innych polach literackiej twórczości). Brytyjczyk zresztą ma pewien dryg do nazywania swoich książek (nie wspominając o komiksach), zwłaszcza w przypadku swoich efemeryczne i często lirycznych tekstów. Sęk w tym, że te określenia jeszcze lepiej pasowałyby do prozy Johna Crowleya – pisarza starszego o mniej więcej pokolenie, utytułowanego, ale zdecydowanie mniej popularnego niż Gaiman, dla którego mógł stanowić niemałą inspirację i który Małym, dużym się zachwycał. Jeśli Brytyjczyk bywa rozpoetyzowany i czasami buja w obłokach, to jego amerykański kolega właściwie nie schodzi na ziemię. 

Smoky Barnable prowadzi życie pozbawione właściwości aż do dnia, gdy poznaje swojego nowego współpracownika, George’a Mouse’a. Ten okazuje się potomkiem niezwykłej rodziny, którą szybko postanawia przedstawić koledze, co ma skończyć się błyskawicznym ślubem ze spokrewnioną z Mouse’ami Alice Drinkwater. Zanim jednak do niego dojdzie, mieszkający w City pan młody musi zawędrować do Edgewood, siedziby rodu, po drodze nie łamiąc żadnego z postawionych mu przez jedną z ciotek – raczej dziwnych – warunków. Nie mija dużo czasu, a przedślubna podróż okazuje się zaledwie wstępem do krainy niezwykłości, gdzie granica między jawą i snem właściwie nie istnieje.

Przywołałem we wstępie nazwisko Gaimana po to, aby zasugerować czytelnikom nieznającym jeszcze amerykańskiego autora pewien kierunek skojarzeń, choć, wydaje się, bliżej do jego opus magnum Sandmanowi niż powieściom Brytyjczyka. Małe, duże, podobnie jak i historia Snu, traktuje o sprawach większych niż ludzie, niż nawet życie czy bogowie – o opowieściach, które trwają i powtarzają się nawet wtedy, gdy pozornie się skończyły. Zresztą pisarzy kontynuujących w jakimś stopniu to, co spektakularnie rozpoczął przed czterdziestu laty Crowley, jest znacznie więcej; na myśl od razu przychodzi Susanna Clarke z jej światem wróżek gdzieś na obrzeżach ludzkiego postrzegania (motyw żywcem wyjęty z recenzowanego tekstu), David Mitchell z kolejnymi tajnymi historiami świata czy Clive Barker, który w Imajice, jak Crowley, zachwycał się mrocznym pięknem tego, co wykracza poza zmysły. 

Prościej niż o wszystkich rzeczach, o których Małe, duże traktuje, byłoby napisać, o czym nie jest. A to dlatego, że Crowley ambicje miał niebagatelne: próbował zawrzeć w jednej powieści opis powtarzającego się w nieskończoność kosmicznego cyklu, którym można by wytłumaczyć naprzemienność czasów radości i smutku, karnawału i postu, zabawy i żałoby, wojny i pokoju, czasów, w końcu, lata i zimy, wiosny i jesieni. Jego opowieść skupia się wokół Edgewood, rodzinnego domu Drinkwaterów, ale tylko dlatego, że to metaforyczne centrum wszechświata – miejsce, w którym to, co ludzkie splata się z tym, co nieludzkie. Powieść jest, żeby użyć zgrubnych ram, sagą rodzinną, ale mieszają się w niej melodramat, baśń, fantastyka historyczna, sielanka, poezja; wszystko, czego autor potrzebuje. Nie przejmuje się etykietkami, tylko bierze, co chce, aby stworzyć jedną wielką metahistorię: opowieść o Opowieści – pisaną dużą literą, bo niektórzy bohaterowie są jej świadomi i właśnie w takiej formie o niej mówią i myślą. 

Amerykaninowi z całą pewnością nie zależało na wartkiej akcji, więc w powieści nie ma elementów przygodowych, sensacyjnych czy kryminalnych (a jeśli są to w iście śladowych ilościach). Ta lektura to około siedmiuset bitych stron niespiesznego rozwijania i pogłębiania kolejnych wątków, które często splecione są za sprawą bardzo drobnych szczegółów, ale nigdy nie stanowią rwącej rzeki, w jaką czytelnik chciałby się rzucić. Nieco podobne wrażenie miałem przy okazji Jonathana Strange’a i pana Norrella, ale w konkursie na powolność Clarke musi ustąpić miejsca mistrzowi (tym bardziej, że u niej akcję dodatkowo ciągną wyraziści bohaterowie; w recenzowanym tekście jest takich niewielu, większość zdaje się być myślami gdzieś indziej, co w jakiś sposób koresponduje z treścią). Porównałem też Crowleya do Mitchella, bo pociąg do szukania tajemnic kryjących się pod cienką skórą rzeczywistości mają bliźniaczo podobny, ale ten drugi jest na wskroś bardziej współczesny – lubi przyspieszyć, popisywać się błyskotliwością, nieco stroszyć piórka. Crowley takich skłonności nie ma, a jego tekst jest, nie ma co się tego słowa bać, nudny. Poprzednim razem, kilkanaście lat temu, dałem się tej nudzie zaczarować, dopatrując się w niej potrzebnej klasyce powagi, ale dzisiaj takich uproszczeń nie potrzebuję: Małe, duże to powieść, przez którą trzeba brnąć z pełną koncentracją, a każda kolejna strona jest wyzwaniem.

Czy nudne oznacza złe lub choćby niewarte lektury? Ależ skąd! W żaden wszak sposób nie wyklucza, czy nie neguje piękna i wielkości wizji, jakie są w niej ukryte. Okrutnie cieszyłem się, gdy przewróciłem ostatnią kartkę, ale czułem też wielką satysfakcję – nie tylko dlatego, że znowu udało mi się przebrnąć przez sagę rodu Drinkwaterów, ale i z tego względu, iż ponownie dostrzegłem w niej potęgę literatury zdolną ująć cały świat w spójną opowieść. Kto potrzebuje książki nie do przeczytania i zapomnienia, lecz do zmierzenia się z nią – ten po Małe, duże może sięgać bez zastanowienia. Jeśli jakakolwiek powieść jest godna tego, by nazwać ją klasyką fantastyki (a może i nawet bez dookreślenia), to właśnie opus magnum Johna Crowleya.