» Fragmenty książek » Legion

Legion


wersja do druku

Legion

Nazywam się Stephen Leeds i jestem całkowicie zdrowy na umyśle. Z kolei moje halucynacje są zupełnie szalone.

Odgłosy strzałów dochodzące z pokoju J.C. brzmiały jak fajerwerki. Mamrocząc pod nosem, chwyciłem ochraniacze na uszy wiszące za jego drzwiami – nauczyłem się, że należy je trzymać w tym miejscu – i wszedłem do środka. J.C. sam miał ochraniacze na uszach, trzymał pistolet obiema rękami i celował do zdjęcia Osamy bin Ladena na ścianie.

Jednocześnie słuchał Beethovena. Bardzo głośno.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Próbowałem rozmawiać! – wrzasnąłem.

J.C. mnie nie słyszał. Opróżnił cały magazynek, celując w twarz bin Ladena i dziurawiąc przy tym ścianę. Nie odważyłem się zbliżyć. Gdybym go zaskoczył, mógłby przypadkiem mnie zastrzelić.

Nie wiem, co by się wydarzyło, gdyby jedna z moich halucynacji mnie zastrzeliła. Jak by to zinterpretował mój umysł? Bez wątpienia znalazłyby się dziesiątki psychologów, którzy chętnie by napisali rozprawę na ten temat. Nie zamierzałem dać im szansy.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– J.C.! – wrzasnąłem, kiedy przerwał, żeby przeładować.

Spojrzał w moją stronę i uśmiechnął się szeroko, zdejmując ochraniacze. Każdy uśmiech J.C. wygląda jak grymas, ale od dawna już nie dawałem mu się zastraszyć.

– Ej, chudy. – Wyciągnął broń w moją stronę. – Może byś tak wystrzelił magazynek albo dwa? Przydałyby ci się ćwiczenia.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Wziąłem od niego pistolet.

– Z tego właśnie powodu mamy w rezydencji strzelnicę. Korzystaj z niej, J.C.

– Zwykle nie wpadam na terrorystów na strzelnicy. No dobra, raz się zdarzyło. Czysty zbieg okoliczności.

Westchnąłem, podniosłem pilota ze stolika i przyciszyłem muzykę. J.C. wyciągnął rękę, skierował lufę pistoletu w powietrze i zdjął mój palec ze spustu.

– Bezpieczeństwo jest najważniejsze, dzieciaku.

Oddałem mu pistolet.

– To i tak wyimaginowana broń.

– Jasne.

J.C. nie wierzy, że jest halucynacją, co jest niezwykłe. Większość pozostałych do pewnego stopnia to akceptuje. Nie J.C. Jest duży, ale nie zwalisty, ma prostokątną twarz pozbawioną wszelkich cech charakterystycznych i oczy zabójcy. A w każdym razie tak twierdzi. Może trzyma je w kieszeni.

Włożył nowy magazynek i spojrzał na zdjęcie bin Ladena.

– Nie ma mowy – ostrzegłem go.

– Ale...

– On i tak nie żyje. Dopadli go przed laty.

– Taką historyjkę opowiadamy opinii publicznej, chudy. – J.C. schował broń do kabury. – Wyjaśniłbym ci, ale nie masz certyfikatu bezpieczeństwa.

– Stephen? – odezwał się ktoś od strony drzwi.

Odwróciłem się. Tobias to kolejna halucynacja – lub „aspekt”, jak ich czasem nazywam. Chudy i czarnoskóry, ma ciemne plamy na pomarszczonych policzkach. Siwiejące włosy przycina bardzo krótko i nosi luźny, sportowy garnitur bez krawata.

– Zastanawiałem się jedynie, jak długo każesz czekać temu biedakowi.

– Dopóki sobie nie pójdzie.

Dołączyłem do Tobiasa w korytarzu. Oddaliliśmy się od pokoju J.C.

– On był bardzo uprzejmy, Stephenie.

Za naszymi plecami J.C. znów zaczął strzelać. Jęknąłem.

– Pójdę porozmawiać z J.C. – powiedział Tobias uspokajającym głosem. – On jedynie stara się nie utracić swoich umiejętności. Chce być dla ciebie użyteczny.

– Jasne, co tylko powiesz.

Zostawiłem Tobiasa i ruszyłem dalej przez luksusową rezydencję. Miała czterdzieści siedem pomieszczeń. Niemal wszystkie były zajęte. Dotarłem na koniec korytarza i wszedłem do niewielkiego pokoju ozdobionego perskim dywanem i boazerią. Padłem na czarną skórzaną sofę pośrodku.

Ivy siedziała na krześle obok sofy.

– Zamierzasz pracować dalej przy czymś takim? – spytała, starając się przekrzyczeć odgłos wystrzałów.

– Tobias z nim porozmawia.

– Rozumiem.

Ivy zapisała coś w notatniku. Wyglądała na kobietę po czterdziestce, w eleganckim ciemnym kostiumie ze spodniami, z jasnymi włosami upiętymi w kok. Była jednym z aspektów, które miałem najdłużej.

– Jak się czujesz z tym, że twoje aspekty zaczynają ci być nieposłuszne?

Próbowałem się bronić.

– Większość jest posłuszna. J.C. nigdy nie zwracał uwagi na to, co do niego mówię. To się nie zmieniło.

– Nie uważasz więc, że robi się coraz gorzej?

Nie zareagowałem.

Zrobiła notatkę.

– Odesłałeś kolejnego proszącego, prawda? Oni przychodzą do ciebie po pomoc.

– Jestem zajęty.

– Czym? Słuchaniem wystrzałów? Wariowaniem coraz bardziej?

– Nie wariuję coraz bardziej. Mój stan się ustabilizował. Właściwie jestem normalny. Nawet mój realny psychiatra to przyznaje.

Ivy nie odpowiedziała. Wystrzały wreszcie ucichły, a ja westchnąłem z ulgą i uniosłem palce do skroni.

– Oficjalna definicja szaleństwa – stwierdziłem – jest właściwie dość płynna. Dwoje ludzi może mieć dokładnie to samo zaburzenie o dokładnie tym samym stopniu nasilenia, ale jedno może zgodnie z oficjalnymi standardami być uważane za zdrowe psychicznie, a drugie za chore. Granicę szaleństwa przekracza się w chwili, gdy stan umysłowy uniemożliwia funkcjonowanie, prowadzenie normalnego życia. Zgodnie z tymi standardami nie jestem ani odrobinę szalony.

– Nazywasz to normalnym życiem?

– Działa całkiem nieźle.

Spojrzałem w bok. Ivy jak zwykle zasłoniła kosz na śmieci swoją podkładką.

Po chwili do środka wszedł Tobias.

– Ten proszący nadal tu jest, Stephenie.

– Co takiego? – Ivy spiorunowała mnie wzrokiem. – Każesz biedakowi czekać? Minęły cztery godziny.

– Dobra, w porządku! – Zeskoczyłem z kanapy. – Odeślę go.

Opuściwszy pokój, zszedłem po schodach na parter, do wielkiego holu.

Wilson, mój kamerdyner – który jest realną osobą, nie halucynacją – stał przed zamkniętymi drzwiami do salonu. Spojrzał na mnie znad swoich okularów dwuogniskowych.

– Ty też?

– Cztery godziny, proszę pana?

– Musiałem nad sobą zapanować, Wilsonie.

– Lubi pan wykorzystywać tę wymówkę, panie Leeds. Można by się zastanawiać, czy takie momenty nie są raczej chwilami lenistwa niż panowania nad sobą.

– Nie płacę ci za zastanawianie się nad takimi kwestiami.

Uniósł brew, a ja poczułem się zawstydzony. Wilson nie zasługiwał, żeby na niego warczeć – był wspaniałym służącym i wspaniałym człowiekiem. Nie było łatwo znaleźć służbę skłonną znosić moje... idiosynkrazje.

– Przepraszam – powiedziałem. – Ostatnio czuję się trochę zmęczony.

– Przyniosę panu lemoniadę, panie Leeds. Dla...

– Naszej trójki. – Skinąłem w stronę Tobiasa i Ivy, których Wilson oczywiście nie widział. – I dla proszącego.

– Moja bez lodu – stwierdził Tobias.

– A ja poproszę szklankę wody – dodała Ivy.

– Bez lodu dla Tobiasa. – W zamyśleniu otworzyłem drzwi. – Woda dla Ivy.

Wilson skinął głową i ruszył wypełnić polecenie. Był naprawdę dobrym kamerdynerem. Bez niego chybabym oszalał.

W salonie siedział młody mężczyzna w koszulce polo i spodniach. Zerwał się z krzesła.

– Pan Legion?

Skrzywiłem się, słysząc ten przydomek. Został wybrany przez wyjątkowo utalentowanego psychologa. Utalentowanego w dziedzinie dramatyzmu, rzecz jasna. Nie do końca w dziedzinie psychologii.

– Mów mi Stephen. – Przytrzymałem drzwi dla Ivy i Tobiasa. – Co możemy dla ciebie zrobić?

– My? – powtórzył chłopak.

– Taka figura retoryczna.

Wszedłem do środka i zająłem jedno z krzeseł naprzeciwko młodego mężczyzny.

– Ja... no... słyszałem, że pomaga pan ludziom, którym nie chce pomóc nikt inny. – Przełknął ślinę. – Przyniosłem dwa tysiące. Gotówką.

Rzucił na stół kopertę z moim nazwiskiem i adresem.

Otworzyłem ją i szybko przeliczyłem zawartość.

– Za to możesz sobie kupić konsultację.

Tobias spojrzał na mnie z ukosa. Nie podoba mu się, kiedy biorę od ludzi pieniądze, ale nie da się utrzymać rezydencji wystarczająco dużej, by pomieścić wszystkie halucynacje, pracując za darmo. Poza tym, oceniając po ubraniu, dzieciak mógł sobie na to pozwolić.

– Na czym polega problem? – spytałem.

– Moja narzeczona. – Młody mężczyzna wyjął coś z kieszeni. – Zdradza mnie.

– Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia. Ale nie jesteśmy prywatnymi detektywami. Nie śledzimy ludzi.

Ivy przeszła przez pokój, ale nie usiadła. Podeszła do krzesła chłopaka i przyjrzała mu się uważnie.

– Wiem – powiedział chłopak szybko. – Ja po prostu... no, widzi pan, ona zniknęła.

Tobias nadstawił uszu. Lubi dobre tajemnice.

Ivy splotła ręce na piersi i jednym palcem stukała w ramię.

– On nie mówi nam wszystkiego.

– Na pewno? – spytałem.

– O tak. – Chłopak założył, że mówiłem do niego. – Zniknęła, ale zostawiła tę wiadomość. – Rozwinął ją i położył na stole. – To dziwne, ale wydaje mi się, że to może być jakiś szyfr. Proszę spojrzeć na te słowa. Nie mają sensu.

Podniosłem papier, spoglądając na słowa, które wskazał. Znajdowały się na drugiej stronie arkusza, nabazgrane pośpiesznie, jak lista rzeczy do zrobienia. Na tej samej kartce powstał później list pożegnalny od narzeczonej. Pokazałem ją Tobiasowi.

– Platon. – Wskazał na zapiski po drugiej stronie. – Cytaty z Fajdrosa. Ach, Platon. Zadziwiający człowiek. Niewielu wie, że na pewnym etapie życia był niewolnikiem, sprzedanym na targu przez tyrana, który nie zgadzał się z jego poglądami politycznymi... jak również z tym, że uczynił brata tyrana swoim uczniem. Na szczęście Platona kupił ktoś, kto znał jego dzieła, można by powiedzieć, że wielbiciel, który go uwolnił. Dobrze mieć kochających fanów, nawet w starożytnej Grecji...

Tobias mówił dalej. Miał głęboki, uspokajający głos, słuchanie go sprawiało mi przyjemność. Przyjrzałem się wiadomości, a później spojrzałem na Ivy, która wzruszyła ramionami.

Drzwi się otworzyły i do środka wszedł Wilson z lemoniadą i wodą dla Ivy. Na zewnątrz zauważyłem J.C. Z wyciągniętą bronią zajrzał do środka i przyjrzał się młodemu mężczyźnie. Zmrużył oczy.

– Wilsonie – wziąłem od niego lemoniadę – czy byłbyś tak miły i posłał po Audrey?

– Oczywiście, proszę pana.

W głębi duszy wiedziałem, że tak naprawdę nie przyniósł szklanek dla Ivy i Tobiasa, choć udawał, że stawia coś przy pustych krzesłach. Mój umysł uzupełnił resztę, wyobrażając sobie napoje i Ivy podchodzącą, by wyjąć szklankę z dłoni Wilsona, który próbował ją postawić w miejscu, gdzie jego zdaniem siedziała. Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.

Wilson wyszedł.

– I jak? – spytał młody mężczyzna. – Czy może pan...

Przerwał, kiedy uniosłem palec. Wilson nie widział moich projekcji, ale znał ich pokoje. Musieliśmy mieć nadzieję, że Audrey będzie obecna. Miała w zwyczaju odwiedzać siostrę w Springfield.

Całe szczęście po kilku minutach weszła do środka – niestety owinięta szlafrokiem.

– Zakładam, że to ważne – powiedziała, wycierając głowę ręcznikiem.

Podniosłem wiadomość, a później kopertę z pieniędzmi. Audrey pochyliła się w ich stronę. Była ciemnowłosą kobietą, nieco pulchną. Dołączyła do nas przed kilku laty, kiedy pracowałem nad sprawą fałszerstwa.

Przez chwilę mamrotała pod nosem, wyjęła szkło powiększające – bawiło mnie, że trzyma jedno w kieszeni szlafroka, ale taka właśnie była Audrey – i spoglądała to na kopertę, to na kartkę. Jedną rzekomo zapisała narzeczona, a drugą młody mężczyzna.

Pokiwała głową.

– Z pewnością ta sama ręka.

– To niezbyt wielka próbka – powiedziałem.

– Że co? – spytał chłopak.

– W tym przypadku wystarczy – stwierdziła Audrey. – Na kopercie jest twoje pełne nazwisko i adres. Pochylenie linii, rozmieszczenie słów, kształt liter... wszystkie dają tę samą odpowiedź. On ma też bardzo charakterystyczne e. Jeżeli użyjemy dłuższej próbki jako wzorca, w mojej ocenie próbkę na kopercie można uznać za autentyczną z prawdopodobieństwem równym co najmniej dziewięćdziesięciu procentom.

– Dzięki – stwierdziłem.

– Ucieszyłby mnie nowy pies – powiedziała, odchodząc.

– Audrey, nie wyobrażę sobie szczeniaka dla ciebie. J.C. i tak robi dość hałasu! Nie chcę, żeby po domu biegał pies i szczekał.

– Daj spokój. – Odwróciła się w drzwiach. – Będę go karmić udawanym jedzeniem, poić udawaną wodą i wyprowadzać na udawane spacery. Wszystko, czego może pragnąć udawany pies.

– Wynocha – powiedziałem, ale się uśmiechałem.

Żartowała sobie ze mnie. Miło było mieć parę aspektów, którym nie przeszkadzało bycie halucynacjami. Młody mężczyzna wpatrywał się we mnie z konsternacją.

– Możesz już przestać udawać – powiedziałem do niego.

– Udawać?

– Udawać, że zaskakuje cię, jaki jestem „dziwny”. To była dość amatorska próba. Zakładam, że jesteś studentem przygotowującym pracę magisterską?

Miał panikę w oczach.

– Następnym razem poproś współlokatora, żeby napisał za ciebie wiadomość. – Rzuciłem w niego kartką. – A niech to diabli, nie mam czasu na takie rzeczy.

Wstałem.

– Mógłbyś się zgodzić na wywiad – zaproponował Tobias.

– Po tym, jak mnie oszukał? – warknąłem.

– Proszę. – Chłopak też wstał. – Moja dziewczyna...

– Wcześniej nazywałeś ją narzeczoną. – Odwróciłem się w jego stronę. – Jesteś tutaj, żeby skłonić mnie do wzięcia „sprawy”, w czasie której wodziłbyś mnie za nos, jednocześnie ukradkiem pisząc notatki na temat mojego stanu. Twoim prawdziwym celem jest napisanie pracy magisterskiej albo coś w tym rodzaju.

Wyraźnie posmutniał. Ivy stała za nim i z pogardą kręciła głową.

– Myślisz, że jesteś pierwszym, który wpadł na taki pomysł?

Skrzywił się.

– Nie może mieć pan do mnie pretensji, że spróbowałem.

– Mogę i mam. Często. Wilson! Wezwij ochronę!

– Nie ma takiej potrzeby.

Chłopak zabrał swoje rzeczy. Tak się śpieszył, że z kieszeni jego koszulki wyślizgnął się miniaturowy dyktafon i uderzył z grzechotem o stół.

Uniosłem brew, a on się zarumienił, złapał dyktafon i wybiegł z pokoju.

Tobias wstał i podszedł do mnie z rękami za plecami.

– Biedny chłopiec. I pewnie będzie musiał wracać do domu pieszo. I to w deszczu.

– Pada?

– Stan mówi, że wkrótce zacznie. Pomyślałeś może, że nie robiliby tego tak często, gdybyś od czasu do czasu zgodził się na wywiad?

– Mam już dość powoływania się na mnie w studiach nad przypadkiem. – Machnąłem ręką z irytacją. – Mam dość bycia obmacywanym i trącanym. Mam dość bycia wyjątkowym.

– Co takiego? – Ivy była wyraźnie rozbawiona. – Wolałbyś raczej całymi dniami siedzieć za biurkiem? Zrezygnować z obszernej rezydencji?

– Nie mówię, że nie ma to swoich zalet. – Wilson wrócił do pokoju i patrzył, jak chłopak wybiega przez frontowe drzwi. – Upewnij się, że rzeczywiście sobie poszedł, dobrze, Wilson?

– Oczywiście, proszę pana.

Podał mi tacę z korespondencją, która przyszła tego dnia, i wyszedł.

Przejrzałem listy. Wilson wcześniej usunął rachunki i reklamy. Pozostał jedynie list od mojego ludzkiego psychologa, który zignorowałem, oraz niczym się niewyróżniająca biała koperta sporych rozmiarów.

Zmarszczyłem czoło, wziąłem ją i rozerwałem krawędź. Wyjąłem zawartość.

W środku była tylko jedna rzecz. Pojedyncza fotografia, rozmiar dwanaście na dwadzieścia centymetrów, czarno-biała. Uniosłem brew. Przedstawiała kamieniste wybrzeże, na którym dwa nieduże drzewka trzymały się skały wbijającej się w ocean.

– Z tyłu nic – powiedziałem, kiedy Tobias i Ivy spojrzeli mi przez ramię. – Nic więcej w kopercie.

– Założę się, że ktoś jeszcze próbuje załatwić sobie wywiad – stwierdziła Ivy. – Ale radzi sobie z tym lepiej niż ten dzieciak.

– Nie robi zbyt wielkiego wrażenia. – J.C. przecisnął się obok Ivy, która uderzyła go pięścią w ramię. – Skały. Drzewa. Nuda.

– Nie wiem... – powiedziałem. – Ono coś w sobie ma. Tobias?

Tobias wziął ode mnie zdjęcie. A przynajmniej ja tak to postrzegałem. Najpewniej nadal trzymałem fotografię w ręku, ale nie czułem jej tam, gdyż postrzegałem, że wziął ją Tobias. To zadziwiające, jak umysł wpływa na percepcję.

Tobias przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zdjęcie. J.C. bawił się bezpiecznikiem pistoletu.

– Czy to nie ty ciągle ględzisz o bezpiecznym posługiwaniu się bronią? – syknęła do niego Ivy.

– Jest bezpiecznie. Lufa nie celuje w nikogo. Poza tym ja całkowicie panuję nad każdym mięśniem swojego ciała. Mógłbym...

– Bądźcie cicho. – Tobias podniósł zdjęcie do oczu. – Mój Boże...

– Proszę, nie używaj imienia Pana nadaremno – powiedziała Ivy.

J.C. prychnął.

– Stephen – powiedział Tobias. – Komputer.

Podszedłem razem z nim do komputera i usiadłem, a Tobias patrzył mi przez ramię.

– Wyszukaj Samotny Cyprys.

Uruchomiłem wyszukiwanie w grafice. Pojawiło się kilkadziesiąt ujęć tej samej skały, ale na każdym z nich rosło większe drzewo. Było dorosłe, wręcz wydawało się stare.

– W porządku – wtrącił J.C. – Nadal drzewa. Nadal skały. Nadal nuda.

– To Samotny Cypr, J.C. – stwierdził Tobias. – Bardzo sławny, uważa się, że ma co najmniej dwieście pięćdziesiąt lat.

– I co z tego? – spytała Ivy.

Uniosłem zdjęcie, które dostałem pocztą.

– Na tym ma najwyżej... ile? Dziesięć lat.

– Pewnie nawet mniej – odparł Tobias.

– Czyli żeby to zdjęcie było realne, musiałoby zostać zrobione w drugiej połowie osiemnastego wieku. Dziesięciolecia przed wynalezieniem aparatu fotograficznego.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
8.75
Ocena użytkowników
Średnia z 2 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Legion
Autor: Brandon Sanderson
Tłumaczenie: Anna Studniarek
Wydawca: MAG
Data wydania: 15 marca 2017
Liczba stron: 208
Oprawa: twarda
ISBN-13: 978-83-7480-730-2
Cena: 29 zł



Czytaj również

Legion
Schizofreniczny detektyw
- recenzja
Warkocz ze Szmaragdowego Morza
Sanderson w stylu baśniowo-przygodowo-prześmiewczym
- recenzja
Zaginiony metal
Godne pożegnanie z Drugą Erą Zrodzonego Z Mgły
- recenzja
Rytm wojny. Tomy 1 i 2
Potęga nauki
- recenzja
Odprysk świtu
Ahoj morska przygodo
- recenzja
Tancerka Krawędzi
Zwinka na pierwszym planie
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.