Lament zombie - S.G. Browne

Autor: Aleksandra 'milllo' Walkowska

Lament zombie - S.G. Browne
Wampiry mają łatwiej. Można powiedzieć, że zasymilowały się z ludzkim społeczeństwem i jeśli nawet nie wpasowują się idealnie we wzorzec praworządnego obywatela, to mają inne zalety – są przeważnie stylowe, fascynujące i wyjątkowo seksowne – i te walory skutecznie odwracają uwagę od ich kłopotliwych kulinarnych preferencji. Co innego zombie, które pod względem uroku osobistego w hierarchii nadnaturalnych stworów plasują się na ostatnim miejscu. Sam motyw nieumarłego walczącego o równouprawnienie nie jest nowością – wystarczy wspomnieć Rega Shoe z Pratchettowskiego Świata Dysku, przewodniczącego Kampanii Praw Martwych, który propagował dość oryginalną ideę, jakoby w każdym żywym człowieku tkwił martwy, usiłujący wydostać się na zewnątrz. Również Andy Warner, bohater Lamentu Zombie, jest przedstawicielem dyskryminowanej mniejszości, który postanawia zawalczyć o swoje prawa.

Oglądanie i przeżywanie świata przedstawionego z perspektywy innego od nas, a co dopiero nieludzkiego, bohatera jest fascynujące, kształcące i bywa wspaniałą lekcją tolerancji. Możemy przyjąć, że protagonista to zombie-everyman i jego historia jest jak najbardziej typową biografią nieumarłego. Nowe życie po życiu Andy’ego delikatnie mówiąc nie spełnia jego oczekiwań. Jeden fatalny błąd, jakim było zaśnięcie za kierownicą, doprowadził do tragedii, która przewróciła jego świat do góry nogami. Nie tylko nieumyślnie zabił ukochaną żonę, ale sam nie miał tyle szczęścia, żeby zginąć. Zamiast tego chwilowo stracił życie, a powracając jako zombie, zostaje automatycznie pozbawiony statusu człowieka i wszelkich do tej pory oczywistych oraz najbardziej podstawowych praw, toteż szokiem okazuje się dla niego raptowne ocknięcie w świecie podzielonym na dwa obozy: My – nieumarli i Oni – oddychacze.

Zombie, mimo ustania procesów życiowych, nie zmienia się wcale w bezmózgiego, żądnego krwi potwora, nie traci tego, co można nazwać ludzkimi odruchami, i przede wszystkim nie przestaje czuć się człowiekiem. W nowej brutalnej rzeczywistości nieumarli zostają wyrzuceni poza nawias społeczeństwa i nie chodzi tylko o upokarzające i raczej nieszkodliwe akty dyskryminacji, takie jak wyzwiska oraz obrywanie niedojedzonymi fast foodami, rzucanymi przez zdegustowanych żywych. Wskrzeszeńcy są prześladowani niejako z urzędu – uznani za nie-ludzi, co jest szczególnie widoczne w nazwie instytucji nadzoru dla zombie (Policji dla Zwierząt) – najczęściej kończą jako obiekt badań medycznych, eksponat w zoo lub manekin w testach zderzeniowych. Można więc powiedzieć, że Andy mimo wszystko ma szczęście – powraca do rodzinnego domu, w którym ojciec ledwo może znieść jego obecność, a matka wprawdzie usiłuje okazać mu troskę i współczucie, ale nie może się powstrzymać od atakowania go odświeżaczem powietrza.

Co do charakterystycznego odoru gnijącej padliny - każdy żywy trup nieustannie zmaga się ze swoją fizjologią, która stanowi najbardziej rzucającą się w oczy przyczyną społecznego odrzucenia i agresji. Andy stał się po wypadku nie tylko martwy, okaleczony i niemy, ale także świadomy tego, że jego ciało stopniowo się rozkłada. Nie można nie wspomnieć tu o głównym powodzie dla którego ludzie nienawidzą nieumarłych, a mianowicie stereotypowym (ale czy rzeczywiście bezpodstawnym?) przekonaniu o upodobaniu zombie do jedzenia ludzizny. Jednakże przynajmniej początkowo prawdziwe nieżycie wydaje się mieć niewiele wspólnego z produkcjami filmowymi, a bycie ofiarą uprzedzeń nie jest miłym doświadczeniem. Dodatkowo w swoich wewnętrznych monologach protagonista nieustannie prostuje obiegowe opinie i przesądy dotyczące jego gatunku, bardzo często mylonego z wampirami, a jednocześnie nie wspomina ani słowem o tym, czy one również istnieją. Jest to tym bardziej ciekawe, że liczne średniowieczne opisy odnoszące się do wampirów były właściwie pierwowzorami wizerunku zombie. Krwiopijcy jako takie wypiękniali w literaturze romantycznej, natomiast ci znani z ludowych przekazów nieumarli pozostali sobą – brzydszymi siostrami Kopciuszka.

Nic dziwnego, że główny bohater ma kiepskie morale – nienawidzi egzystowania w nowej postaci i gdyby się nie bał, wybrałby ostateczną śmierć. Tęskni za przeszłością, lecz jednocześnie nie jest w stanie popełnić samobójstwa i zrzec się tej namiastki życia, która została mu podarowana. Przygnębiony swoją sytuacją cierpi na depresję – przeważnie siedzi w piwniczce, ogląda TV i popija drogie wina, a czasami wychodzi na sesję u psychologa lub na spotkania Anonimowych Nieumarłych, gdzie terapeutka-zombie podtrzymuje swoich podopiecznych na duchu, powtarzając banalne frazy, takie jak: "jesteś ocalony, przeżyłeś z jakiegoś powodu". New-Age’owe pozytywne myślenie wcale nie brzmi bardziej wiarygodnie, gdy jest się martwym, ale grupa wsparcia pomaga przytłumić uczucia samotności, bezsilności i braku sensu, a poza tym stanowi zalążek Drużyny Głównego Bohatera.

Stopniowo dochodzi do typowej metamorfozy protagonisty: Bunt i Poczucie Krzywdy narastają, szukając ujścia, a Odwaga (której przyczyną jest oczywiście zauroczenie śliczną nieumarłą dziewczyną, przewidywalnie rozwijające się w Prawdziwą Miłość), popycha protagonistę do zdecydowanych działań, poczynając od manifestowania prawa do przebywania w miejscach publicznych, a kończąc na walce w obronie siebie i swoich najbliższych. Zombie jest już na samym dnie – ma do stracenia jedynie namiastkę życia, a wszystko do wygrania. Zresztą jeden z najważniejszych aspektów przemiany stanowi akceptacja statusu nieumarłego ze wszystkimi tego aspektami, co oznacza także zabawnie i może nazbyt lekko opisane scenki aktów kanibalizmu – przedstawienie poszczególnych posiłków zaczyna wręcz przypominać kulinarny show Nigelli Lawson. Tym samym Andy przestaje być postacią bez skazy, niewinną ofiarą systemu – decyduje się w końcu pójść za głosem serca oraz natury i zostać dokładnie takim potworem, za jakiego go uważano. Jaka w tym procesie duchowej (i nie tylko) transformacji jest rola nowego znajomego Andy’ego, Roya, jego wywrotowych poglądów i przepysznych marynat z sarniny, to już inna sprawa.

Lament Zombie czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Na monolog wewnętrzny głównego bohatera składają się wnikliwa obserwacja otaczającej ponurej rzeczywistości i kwitowanie jej zgryźliwie-filozoficznymi komentarzami, odrobina akcji, a wszystko to doprawione wisielczym poczuciem humoru.

Mój główny, choć niezbyt poważny zarzut odnośnie do historii brzmi: wszystko to już było. Prowadzenie narracji z perspektywy zombie, walka mniejszości o uznanie swojego miejsca w nietolerancyjnym ludzkim społeczeństwie i zakazany romans nadnaturalnych istot (chociaż trzeba przyznać, że zombie jest cokolwiek zaskakującym kandydatem na mrocznego kochanka z gatunku paranormal romance). Szczęśliwie autor nie zaserwował czytelnikom hollywoodzkiego happy endu, który byłby przesłodzony i zwyczajnie niewiarygodny. Z drugiej strony, przyjmując taką konwencję trudno napisać coś świeżego, i S.G. Browne, dla którego Lament Zombie to debiut, zrobił, co mógł, aby schematyczna historia bawiła i skłoniła do refleksji. Serdecznie polecam!