Kuźnia ciemności

Dawno, dawno temu, gdzieś w odległym Kharkanas

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Kuźnia ciemności
"Nie ma izolowanych opowieści", oświadcza w prologu Kuźni ciemności Steven Erikson. I, jakby chcąc poprzeć swoje słowa mocną argumentacją, w pierwszym tomie Trylogii Kharkanas udowadnia, iż każda historia osadzona jest w jakowymś kontekście, łączy się z innymi, stanowi jeno mały element całości, która tak naprawdę nigdy nie zostaje finalnie zamknięta. A czyni to w specyficzny dla siebie sposób, naznaczając całą książkę swym piętnem, a jednocześnie zaskakując czytelnika informacjami, które rzucają nowe światło na fakty zawarte w Malazańskiej Księdze Poległych.

W swej najnowszej książce Kanadyjczyk powraca bowiem do wykreowanego przez siebie uniwersum, cofa się jednak wiele setek lat wstecz, przedstawiając początek (o ile w jego świecie coś takiego w ogóle istnieje) dziejów Malazu, kiedy to w Wieku Ciemności krainą Kurlad Galain, zamieszkałą przez rasę Tiste, władała Matka Ciemność, kobieta, która stała się boginią. Lecz nie było to panowanie spokojne, ponieważ pod cienką warstwą ładu i spokoju wrzały emocje jej poddanych – rządnych władzy, tytułów, reform rozlicznych, które miały im przynieść korzyści: zarówno wytrawnych polityków, jak i nuworyszy, którzy dopiero niedawno dochrapali się znaczących tytułów. Decyzje władczyni budziły kontrowersje, a jedną z najbardziej spornych było przyznanie tytułu Małżonka lordowi Draconusowi, arystokracie pochodzącemu ze starego, szacownego rodu. Fakt, iż małżonkiem był jeno z nazwy, a w istocie zaś konkubentem, burzył krew tradycjonalistów, pragnęli oni bowiem rzeczywistego ślubu Matki z Vathą Urusanderem – wodzem, który nie szczycił się swymi przodkami, a sławę zyskał na bitewnych polach. Dwie frakcje – zwolennicy Draconusa i poplecznicy jego konkurenta wpierw tylko gardłowali, przedstawiając swe racje, lecz bardzo szybko sytuacja stała się gorąca. Kraj nieuchronnie zmierzał ku wojnie domowej, a jest ona jedynie pierwszym z problemów, z którymi bohaterom powieści przyszło się zmierzyć.

Erikson, jak zwykle, ukazuje wielce złożoną panoramę swego świata, na którą składają się liczne elementy, stanowiące kolejne części skomplikowanej układanki, wzajemnie się uzupełniające, choć w pierwszej chwili mogące się wydawać nie przystającymi do siebie i wyjętymi z kontekstu. Pisarz przyzwyczaił już do wielowątkowej narracji, budowania swej opowieści z rozlicznych relacji postaci, gdy dopiero połączone ze sobą te różnorakie punkty widzenia dają pełny obraz i powoli zmieniającego początkowy chaos w jasną wizję. W Kuźni Ciemności nie ma się jednak wrażenia aż tak szokującego wrzucenia w sam środek historii, kiedy kompletnie niejasne jest, kim są opisani bohaterowie i jakie znaczenie mają wydarzenia, w których uczestniczą, jak miało to miejsce w Malazańskiej Księdze Poległych. Owszem, nie od pierwszej chwili wszystko jest jasne i oczywiste, co więcej – wiele faktów do samego końca pozostaje niewyjaśnionych, ale odniosłam wrażenie, że tym razem pisarz starał się łagodniej wprowadzić czytelnika w swój świat. Na pewno spora to zasługa perfekcyjnie w tym momencie dopracowanego warsztatu. Nie ma tu fragmentów sprawiających wrażenie, iż przydałby się im ponowny szlif, nierównego i nieco nieuporządkowanego toku akcji, scen wydających się nieco na siłę w opowieść wciśniętymi – co miało miejsce zwłaszcza w Ogrodach Księżyca. W Kuźni... Kanadyjczyk serwuje historię, w której każdy, nawet najdrobniejszy i na pozór mało znaczący, element jest wyszlifowany z zegarmistrzowską wręcz precyzją.

Jest zaś tych elementów bardzo wiele. Pisarz bawi się rozmaitymi konwencjami, łącząc ze sobą rozliczne gatunki literackie. Mamy tu i powieść drogi, i historię dorastania, ujętą w formie niemalże klasycznej inicjacji, zarówno duchowej, jak i erotycznej, wątek społeczno – obyczajowy bardzo wyraziście nakreślony, intrygę pałacową, wraz z przedstawieniem wszelakich możliwych knowań i spisków, tudzież mechanizmów władzy. Jest i nurt awanturniczo – przygodowy, fragmenty poświęcone dramatycznej batalistyce, proza koszarowa i wreszcie, odciskająca się wyraziście na całej narracji, skłonność Eriksona do filozofowania, która była widoczna już w ostatnich tomach Malazańskiej Księgi Poległych. Teraz egzystencjalne rozterki mają praktycznie wszyscy jego bohaterowie – niezależnie, z jakiej rasy pochodzą i jaki status społeczny mają. Niektórzy mogą ów fakt uznać za mankament książki, lecz dla mnie jest to element pozwalający na lepsze jej zrozumienie – zarówno motywów, jakimi kierują się wykreowane przez Kanadyjczyka postaci, jak i samego stworzonego przez niego świata. Kładzie on szczególny nacisk na rolę artysty, jako obserwatora i w jakimś stopniu – kreatora wydarzeń. Przedstawia artystyczne credo swych bohaterów (między innymi bardzo ciekawy wątek malarza Kadaspali), będące jednocześnie ich życiową filozofią, i można się zadumać, na ile te postaci są alter ego samego Eriksona. Snuje rozważania religioznawcze, które w pewnym momencie zaczynają być teologiczną rozprawą o naturze bogów, tudzież relacjach pomiędzy bóstwem a jego wyznawcami, kiedy stawia tezę, iż każdy ma takiego boga, na jakiego sobie zasłużył – i vice versa.

Zresztą cała Kuźnia... to historia opowiadana przez poetę Gallana poecie Rybakowi – od samego początku nacechowana ogromną dozą subiektywizmu i, rzec można, ujęta przez pryzmat licentia poetica (sic!) właściwej osobie, która całe swe życie spędziła na kreowaniu rozmaitych opowieści. I tu rodzi się pytanie: na ile wydarzenia przedstawione w książce są odzwierciedleniem "prawdziwej" historii Malazu? Trzeba bowiem stwierdzić, że kiedy  czytelnik analizuje je, posiadając wiedzę wyniesioną z lektury wcześniejszego cyklu, zauważa, iż bardzo wiele faktów się z nią kłóci. Nie zawsze pasuje zarówno chronologia wydarzeń, ich logika, jak i konsekwencje. Tiste, którzy w Malazańskiej… jawili się niczym nadludzie, obdarzeni magiczną mocą, mogący przyjmować postać smoków, teraz ukazani są, rzec można, bardzo zwyczajnie. W pewnym stopniu tłumaczy to fakt, iż wydarzenia w powieści opisane rozgrywają się w przededniu najważniejszych zmian, które wstrząsną posadami całego świata i spowodują rewolucyjne zmiany, a Erikson ukazuje dopiero ich przedsmak.

Na kartach książki pojawiają się bohaterowie znani z pierwszego cyklu pisarza – ci, odgrywający w nim role pierwszoplanowe a także drugo- i trzecioplanowi. Zawiodą się jednak ci, którzy mieli nadzieję, iż w tym tomie poznają ich dogłębnie, bowiem ukazani są z dystansu, nie mamy możności zapoznania się z ich przemyśleniami, widzimy jedynie sylwetki postrzegane oczyma innych postaci, i to w sposób dość wyrywkowy. I o ile tych obserwatorów Erikson bardzo dokładnie przedstawia, częstokroć przeprowadzając wiwisekcję ich psychiki, analizując każdy czyn i jego motywację, to portrety Anomandera, czy Draconusa nakreślone są dość lakonicznie, choć mimo to – niezwykle wyraziście. Podobnie zresztą jak wizerunek Urusandera. Sylwetki obu antagonistów na pozór cechuje spore podobieństwo – obaj są wybitnymi wodzami, świetnymi wojownikami – lecz istnieją pomiędzy nimi spore różnice. Małżonek Matki Ciemność naznaczony jest smugą smutku, piętnem, które powoduje, iż każdy jego czyn, każdy wybór jest nacechowany tragizmem (zaiste – timeo Draconus et dona ferente!). Zaś główną wadą Urusandera jest nieumiejętne wybieranie podwładnych. Ich portrety to wariacja na temat wizerunku herosa, bardzo specyficzna, rzec można – wręcz "eriksonowska", kiedy pisarz rozpoczyna swoją kreację w momencie, gdy Homer et consortes ją kończyli, po czym przydaje swym protagonistom cech, które te klasyczne wizerunki obracają w niwecz. A jednocześnie żadnego z nich nie da się zdefiniować jako całkowicie pozytywnego, czy też negatywnego – wszak kolejnym wyznacznikiem prozy Kanadyjczyka są niejednoznaczne kreacje postaci.

Erikson w niezwykle poruszający sposób pisze o emocjach, ukazując je jako ściśle ze sobą połączone skrajności, przeciwstawia sobie dobro i zło, światło i mrok, udowadniając ich współzależność i niemożność samodzielnego istnienia. Miłość i nienawiść są motorem działania wszystkich jego bohaterów, przenikając się wzajemnie, niczym awers i rewers tej samej monety. Wszak to kierowany miłością do Matki Ciemność Draconus wyruszył w swoją wyprawę, wywołując tym lawinę późniejszych wydarzeń. Lecz takie postrzeganie sprawy byłoby zbyt proste, opisywane w Kuźni… wydarzenia mają bowiem drugie i trzecie dno, ewoluują, nacechowane, prócz tych najbardziej istotnych emocji, całą gamą dodatkowych. To opowieści o podejmowaniu wyborów, lecz przede wszystkim – ponoszeniu ich konsekwencji. A jednocześnie trawestacja antycznego eposu o bogach i bohaterach, chociaż należy zauważyć, że eriksonowscy bogowie – Azathanaj – mocno odbiegają od ich kanonicznych wersji, natomiast herosi są wielce specyficzni. Pisarz kreuje własną mitologię, budując ją wedle reguł znanych już od starożytności, lecz wzbogacając we własne wizje, by w efekcie finalnym stworzyć zupełnie nową jakość. Konstruuje swoistą Genesis, ukazując kształtowanie się swego uniwersum, początek istnienia grot, przyczyny podziału Tiste, czy wreszcie wykucie miecza Anomandera. Wykorzystuje ów kanoniczny dla fantasy motyw, przedstawiając go jednak w sposób odmienny od tego, na co czytelnicy czekali.

Kuźnię ciemności można czytać bez znajomości Malazańskiej Księgi Poległych, lecz wówczas traci się wiele jakże smakowitych odniesień, nawiązań i licznych "mrugnięć okiem" jej autora. Wcześniejsza lektura Malazu sprawia jednak, iż można się momentami zżymać na niekonsekwencje fabularne, tudzież porównywać bohaterów nowych do tych już znajomych. Moim zdaniem na razie nie udało się Eriksonowi wykreować bohatera zbiorowego na miarę Podpalaczy Mostów i, choć opisuje różnorakie i wielce barwne formacje militarne, to żadna z nich nie dorównuje podwładnym Sójeczki. Pewne podobieństwa jednak istnieją. Dwójka Shake’ ów – Caplo Dreem i czarownik Resh jako żywo przypominała mi Kalama i Szybkiego Bena. Natomiast sylwetki niektórych bohaterów już znajomych (między innymi Anomandera, Silchasa Ruin czy Orfantala) zyskują nowy, częstokroć zaskakujący wymiar. Zaś inni prowadzeni są bardzo konsekwentnie – jak chociażby siostry Zawiść i Złośliwość.

Podczas gdy Malazański cykl budowała zmienność nastroju – momenty poważne kwitowane były scenami humorystycznymi – to najnowsza powieść Eriksona zdominowana jest przez powagę, by nie rzec wręcz – dramatyzm podsycany patosem. Idealnie co prawda pasujący do fabuły, lecz chwilami wywołujący tęsknotę do wisielczego humoru autora. Pojawiał się on na mgnienie oka i w wykonaniu postaci, po których najmniej by się go można było spodziewać – Jaghutów i Azathanai, lecz potem błyskawicznie powracała narracja podniosła, momentami ocierająca się o oniryczne wizje, pełna zagadkowych wypowiedzi, zdań niedokończonych i kwestii, których istotności można się jeno domyślać – zabieg jakże dla Kanadyjczyka typowy.

Kuźnia ciemności ma własny rytm. Rozpoczyna się porywającą uwerturą, potem łagodnieje do uroczystego andante, rozwija się w kilka motywów i wariacji, mniej lub bardziej dramatycznych, by wreszcie rozkwitnąć w porażającym finalnym scherzo, które aż się prosi o niekończące się owacje na stojąco. To efekt mistrzowskiego pióra Eriksona, lecz i wielka w tym zasługa tłumacza, Michała Jakuszewskiego, któremu udało się dokonać rzeczy uznawanej za praktycznie niemożliwą – stworzył przekład będący jednocześnie pięknym i wiernym. To książka, która nie pozwala na chwilę oddechu, bez reszty angażuje, wprowadzając czytelnika w niemalże hipnotyczny trans, zarówno podczas lektury, jak i długo po niej zmuszając do analizowania każdego fragmentu, wreszcie – wzbudza pragnienie natychmiastowego powrotu do pierwszej strony w chwili, gdy dotarło się do zakończenia. I nerwowego odliczania w oczekiwaniu na kolejny tom.