Książkowe podsumowanie stycznia

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Książkowe podsumowanie stycznia

W styczniu w dziale książkowym zostało opublikowanych 25 recenzji, których średnia ocen wyniosła 7,02. Pomijając recenzje, na stronę trafiły również 4 książkowe podsumowania ubiegłego roku.

 

Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta - David Mitchell

Jakub de Zoet dziwi się światu

Autorka: Maja 'Vanth' Białkowska
Redakcja: Tomasz 'earl' Koziełło, Marcin 'lemon' Łukasiewicz

"Jest rok 1799. Na wyspę Dejima usytuowaną w Zatoce Nagasaki, będącą placówką Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, przybywa Jacob de Zoet. Młodzieniec, który opuścił rodzinny kraj pełen nadziei na rychłe wzbogacenie się, tudzież zrobienie kariery. A oba te czynniki miały prowadzić ku bardziej dalekosiężnemu planowi – małżeństwu z piękną Anną, której ojciec niechętnie spoglądał na niezbyt majętnego adoratora córki, lecz nie miałby nic przeciwko jej mariażowi z utytułowanym przedstawicielem Kompanii. Jednak już w chwili, gdy jego stopa stanęła na nowej ziemi, Jacob, zafascynowany jakże odmiennymi realiami, zaczyna o swej narzeczonej myśleć z coraz większym dystansem. Natomiast od momentu, w którym zostaje wciągnięty w rozliczne intrygi i zaangażowany w działalność momentami sprzeczną z jego ideałami, kiedy coraz bardziej oczarowany zostaje Japonią i jej mieszkańcami (a zwłaszcza akuszerką Orito Aibagawa), a od jego decyzji zależeć będzie "być albo nie być" samej Dejimy, całkowicie zmienia się jego percepcja świata, a i system wartości mocno się dewaloryzuje.

Tysiąc jesieni… jest niczym sztuka podzielona na trzy akty, które same w sobie stanowić mogą odrębne opowieści, lecz jednocześnie zazębiają się na podobieństwo trybów wielce skomplikowanej maszynerii, której prawdziwą istotę poznać można dopiero w momencie zakończenia lektury. Każda część powieści rozgrywa się w innych dekoracjach, mając co prawda za aktorów te same postaci, które jednak w każdej kolejnej odsłonie ukazane są z nowej perspektywy, ich wizerunki ewoluują i zostają wzbogacone o nowe fakty. Najpierw wprowadzeni jesteśmy w rządzony skomplikowanymi regułami świat Dejimy, w którym pod płaszczykiem polityczno-kupieckich negocjacji rozgrywa się czysty spektakl korupcji, a zaangażowani w niego są wszyscy pracownicy faktorii – począwszy od naczelnika, na najniżej w hierarchii umiejscowionych sługach kończąc. A jest o co walczyć. Umożliwiony jedynie Holendrom handel z Japonią – krajem owianym tajemnicą, a jednocześnie jawiącym się jako źródło nieprzeliczonych bogactw – to okazja, jaka nieczęsto się trafia. Druga część przenosi czytelnika do serca tej krainy, jednocześnie zmieniając sposób narracji na bardziej osobisty, rzec można – kobiecy, gdyż główną protagonistką staje się Orito, która, sprzedana do klasztoru na górze Shiran, odkrywać będzie mroczne tajemnice zakonu. Po czym znów powrócimy na Dejimę, by obserwować walkę o supremację w handlu z Japonią, która będzie rozgrywać się pomiędzy Holendrami a Anglikami. I znów Mitchell w odmienny sposób poprowadzi ów wątek, ujęty momentami niczym soczysta proza marynistyczna, by po chwili zmienić się w pełne dramatyzmu, głęboko poruszające sceny.

Bohaterowie traktowani są w sposób arcyciekawy, zaś ich wizerunki stanowią arcydzieła, w przypadku niemalże każdego z nich wyszlifowane niczym diament. Nie bez kozery używam tego jubilerskiego porównania, gdyż przedstawione przez Mitchella postaci są wielowymiarowe, a ocena ich na podstawie początkowego jeno opisu jest niemożliwa. Niczym kamień szlachetny, błyszczący odmiennie w zależności od tego, jak pada nań światło, Mitchellowskie postaci w różnych sytuacjach zmieniają swe zachowanie. Ci, których w pierwszym momencie można by uznać za szlachetnych, ukazują swe zdeprawowane oblicze, zaś ci zaliczani wstępnie do szwarccharakterów nagle, jednym czynem, zmieniają tę ocenę o sto osiemdziesiąt stopni. Autor zastosował ciekawy zabieg – wielu bohaterów poznajemy za sprawą ich relacji z własnych przygód, tak obszernych, że owe fragmenty można by określić mianem opowieści szkatułkowych, zmyślnie wkomponowanych w fabułę.

Tysiąc jesieni..., choć odmienne od Atlasu chmur i pozornie łatwiejsze w lekturze – akcja biegnie w niej bowiem w miarę linearnie, w ciągu praktycznie jednego roku – okazuje się na koniec niemal równie złożoną. Przyodziana w historyczny kostium, jest to bowiem opowieść o znaczeniu uniwersalnym, erudycyjna układanka pełna intertekstualnych gier i aluzji, ukazany w niej świat nie różni się zbytnio od współczesności, zaś poruszane problemy są aktualne i dziś. To książka, która powinna mieć na okładce ostrzeżenie, iż zaczynając lekturę, należy przygotować się na wielogodzinny maraton, gdyż nie sposób się od niej oderwać, wciąga niepostrzeżenie, acz z siłą czarnej dziury i ta moc będzie trwała aż do momentu, póki nie zamknie się okładek."

Gra Endera - Orson Scott Card

Bo na wojnie chłopcy stają się mężczyznami

Autor: Dawid 'Fenris' Wiktorski
Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska, Staszek 'Scobin' Krawczyk

"Na pierwszy rzut oka Ender nie różni się w żaden sposób od rówieśników. To jednak tylko wrażenie: Andrew Wiggin to niezwykle utalentowany strateg, który potrafi obrócić na swoją korzyść każdy negatywny aspekt sytuacji, w jakiej się znajdzie. Cecha to z pewnością niebagatelna i przydatna w codziennym życiu, jednak w chwili, gdy ludziom zagraża trzecia już wojna z obcą rasą, Formidami, umiejętność ta jest szczególnie istotna dla dowództwa międzynarodowej floty. I być może to właśnie kilkuletni chłopiec okaże się remedium na ocalenie ludzkości.

Gra Endera to powieść o dorastaniu, i to dość burzliwym – epickie walki w przestrzeni, desperackie posunięcia przechylające szale zwycięstwa oraz walka do ostatniej kropli krwi to tylko dodatek do całej historii. Ender zostaje brutalnie oderwany od środowiska, w jakim do tej pory się poruszał, doskonale jednak widać, że chłopiec –  pomimo trudnego położenia i dość gwałtownych prób dostosowania się do nowej sytuacji – w nieprzyjaznym otoczeniu czuje się niczym... ryba w wodzie. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, komu zaufać, a kogo trzymać na dystans. I ta umiejętność sprawi, że jego kariera młodego dowódcy będzie rozwijała się naprawdę błyskawicznie. Ale za tym pójdzie także radykalna zmiana poglądów i mentalności.

Od strony technicznej Gra Endera trochę się już postarzała, a także spowszedniała. Ponad dwadzieścia pięć lat temu tablety wykorzystywane przez uczniów zasługiwały na miano fantastyki, dzisiaj to coś zupełnie normalnego. Ponadto większość akcji rozgrywa się w uczniowskim gronie i widać, że używany przez bohaterów slang jest już odrobinę archaiczny. Owszem, ten uczniowski zmienia się nawet co kilka dni, niemniej młodsi czytelnicy mogą mieć wrażenie obcowania z obrazem epoki, której nie mają nawet prawa pamiętać. Do tego dochodzi jeszcze nieprzystająca do dzisiejszej rzeczywistości, uwypuklona sytuacja geopolityczna  – w 1985 roku taka wizja może miała jakieś podstawy, obecnie jednak lekko trąci myszką.

Brutalna, wyrachowana – to właśnie Gra Endera. Absurdalna wojna światów, w której taktykami po stronie ludzi są dzieci, szkolone tylko do jednego: do zwycięstwa. Orson Scott Card udowodnił tym samym, że z dziecka można uczynić bohatera mrocznej opowieści. Mimo iż od premiery oryginału upłynęło już kilkadziesiąt lat, to sztandarowa powieść Carda nadal jest tekstem, po który sięgają chętnie nie tylko miłośnicy gatunku, i to nie tylko za sprawą niedawnej ekranizacji."

 

Amerykańscy bogowie - Neil Gaiman

To nie jest kraj dla starych bogów?

Autor: Jakub 'Qbuś' Nowak
Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska, Piotr 'Clod' Hęćka

"Cień to facet gotowy rozpocząć nowe życie. Trzy lata odsiadki dały mu dość czasu na to, aby dokładnie zaplanować przyszłość u boku żony. Czeka na niego bilet na samolot i posada w siłowni dobrego kumpla. Prawa rządzące literaturą są jednak bezwzględne – idylliczne planowanie nie trwa długo. Cień zostaje poinformowany o tym, że jego żona i najlepszy przyjaciel zginęli w wypadku. Po opuszczeniu murów zakładu karnego zrezygnowany bohater dość szybko znajduje pracę – zostaje pomocnikiem, ochroniarzem i szoferem niejakiego Wednesdaya. Równie prędko okazuje się, że rzeczonemu pracodawcy daleko do zwyczajności, a w dodatku nad Ameryką zbierają się chmury. Nadchodząca burza może odmienić oblicze całego kontynentu.

Amerykańscy bogowie to nie tyle powieść drogi, co wielu dróg. Na dosłownym poziomie mamy tu ciekawie opisaną drogę przez amerykański Środkowy Zachód – małe miasteczka, motele, bary i nietypowe atrakcje turystyczne. W pewnym sensie może to być dla czytelnika podróż równie zaskakująca, jak i dla autora, który stwierdził z pewnym zdziwieniem (i humorem), że Ameryka przez niego poszukiwana "cały czas leżała właśnie w Ameryce". Ta podróż pokazuje, że Stany Zjednoczone to nie tylko wielkie miasta, kariera i kasa. Co ciekawe, podział ten zbiega się z głównym konfliktem powieści, czyli starciem nowych bogów ze starymi. Ci pierwsi kwitną w metropoliach i karmią się masowością, Ci drudzy zaś usychają między wieżowcami, a swe nisze znajdują raczej w odludnych zakątkach. Najczęściej wiodą marne życie, tracąc wyznawców i z trudem znajdując dla siebie miejsce.

Przede wszystkim jednak Gaiman po mistrzowsku snuje historie. Nie stosuje jednak tanich chwytów – fabuła toczy się własnym, spokojnym tempem; trudno tu doszukać się efektownych starć czy dramatycznych zwrotów akcji. W Amerykańskich bogach pełno jest przerywników, które nie posuwają fabuły ani trochę do przodu, lecz zapewniają czytelnikowi głębszy wgląd w opowiadaną historię lub dodatkową perspektywę. Autorowi udało się nawet wpleść dość rozbudowany wątek kryminalny. Można zaryzykować stwierdzenie, że taka struktura w pewien sposób odzwierciedla naturę Stanów Zjednoczonych, jako amalgamatu przeróżnych kultur, wierzeń i postaw.

Powoływanie się na "magię literatury" nie powinno mieć miejsca w recenzji, lecz przyznam szczerze, że Gaiman oczarował mnie od pierwszych słów. Lektura Amerykańskich bogów jest przyjemnością podobną do słuchania wprawnego gawędziarza. Gaiman snuje piękną przypowieść pełną oryginalnych postaci, humoru oraz głębi. Nie tylko próbuje odsłonić nieco z wnętrza "ziemi wolnych, domu odważnych", lecz ukazuje również moc mitów – także tych, które legły u podstaw USA. Innymi słowy, sam sobie szkodzi, kto od Gaimana stroni."

Republika złodziei - Scott Lynch

Niecni Dżentelmeni nadal w formie

Autor: Artur 'mr_mond' Nowrot
Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska

"Długie oczekiwanie na kolejną część ukochanego cyklu rodzi z czasem olbrzymi niepokój: co, jeśli autor się wypalił i książka nie będzie już tak dobra, jak poprzednie części? Obserwowaliśmy to niedawno, gdy ukazał się Sezon burz, ale nieco wcześniej podobne emocje przeżywali miłośnicy łotrzykowskiego fantasy, bo oto po wielokrotnym przekładaniu daty premiery ukazała się wreszcie Republika złodziei Scotta Lyncha.

Pozwólcie, że od razu odpowiem na pytanie podstawowe: tak, trzecia część cyklu Niecni dżentelmeni jest bardzo dobra. Co więcej: to prawdopodobnie najważniejszy tom, który ukazał się do tej pory, dostarczający mnóstwa nowych, ważnych informacji o świecie, a także zmieniający sposób, w jaki będziemy myśleli o niektórych bohaterach.

Centralną postacią jest bez wątpienia Sabetha, która wreszcie pojawia się na kartach powieści we własnej osobie – retrospekcje opowiadają o początkach znajomości Locke'a i Sabethy oraz o tym, jak zrodziło się między nimi uczucie. Z kolei na planie teraźniejszym (a więc po wydarzeniach opisanych w Na szkarłatnych morzach) dochodzi do ponownego spotkania tej dwójki, i to spotkania w bardzo niepomyślnych okolicznościach. Dwoje wybitnych złodziei staje (a może raczej zostaje ustawionych) po przeciwnych stronach w grze o wysoką stawkę: mają bowiem doprowadzić do zwycięstwa dwóch rywalizujących ze sobą partii politycznych wspieranych przez dwie frakcje więzimagów.

Wątek Sabethy i Locke'a to nie tylko romans – to także starcie dwóch równych sobie oszustów. No, prawie równych; Sabetha jest zdecydowanie lepsza w planowaniu i Locke'owi pozostaje szaleńcza improwizacja (różnicę między nimi pięknie podkreśla złodziejski pojedynek w jednej z retrospekcji: dziewczyna dąży do wygranej za wszelką cenę, Lamora z kolei uparcie odmawia uznania przegranej). Można jednak odnieść wrażenie, że jest to zaledwie dodatek, a fabuła skupia się przede wszystkim na rozwoju relacji łączącej dwoje bohaterów. Intrygi i oszustwa dostarczają tylko dwóch poważnych zwrotów akcji, na ogół Locke i Sabetha stosują coś w rodzaju wojny podjazdowej, niszcząc zasoby przeciwnika i przeciągając sojuszników na swoją stronę. Dla osób lubujących się w podstępach maskujących inne podstępy stanowiące wstęp do jeszcze innych podstępów będzie to z pewnością wada. Jeśli natomiast nie macie nic przeciwko mocno wyeksponowanym wątkom romantycznym w fantasy, powinniście poczuć się usatysfakcjonowani.

Za wadę poczytuję również nadmiar dialogów służących jako "zrzuty informacji" – kila razy w trakcie powieści więzimagini Cierpliwość, która złożyła Locke'owi i Jeanowi propozycję nie do odrzucenia, występuje w roli informatora o świecie, niekiedy wprost proponując, że chętnie odpowie na wszystkie pytania dotyczące Życia, Wszechświata i Całej Reszty. Takie rozwiązanie zaczyna po jakimś czasie razić sztucznością bardziej, niż Harry Potter podsłuchujący ludzi z pomocą Peleryny Niewidki; jednocześnie jednak trudno mi zarzucać cokolwiek autorowi, gdy w ten niezbyt zręczny sposób dowiadujemy się rzeczy niesamowitych, poszerzających nasz ogląd świata przedstawionego, dostarczających informacji o Eldrenach, więzimagach (w tym Sokolniku), a także o... Locke'u Lamorze. Te ostatnie szczególnie mogą namieszać w kolejnych powieściach, choć ich ocenę należy zawiesić do czasu rozwinięcia zapowiadanego przez nie wątku.

Republika złodziei nie jest powieścią doskonałą, ale mam poczucie, że jej wady znikają w zalewie pozytywów: sytuacja bohaterów znacząco się zmienia, w tle majaczą nowe zagrożenia, a wszystko to osadzone w dobrze nam już znanej konwencji łotrzykowskiej fantasy, która zapewnia napięcie i kolejne zwroty akcji. Ci, którzy – tak jak ja – zżyli się Locke'iem i Jeanem, przyjmą ich z powrotem z otwartymi ramionami."