Książkowe podsumowanie maja

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Książkowe podsumowanie maja

W maju w dziale książkowym opublikowaliśmy 20 recenzji, których średnia ocen wyniosła 6,97. Ukazały się teksty poświęcone m.in. Rzekom Londynu, Brudnym ulicom nieba, Stu dniom bez słońca oraz Okaleczonemu Bogowi.

The Unreal and the Real: Selected Stories Volume Two: Outer Space, Inner Lands - Ursula K. Le Guin

Le Guin pełna fantastyki

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka
Redakcja: Dawid 'Fenris' Wiktorski, Matylda 'Melanto' Zatorska

"Zbiór opowiadań otwiera chyba najsłynniejszy tekst, który często ukazywał się w naszym kraju – The Ones Who Walk Away From Omelas (Ci, którzy odchodzą z Omelas). Pomimo upływu lat i wielokrotnej lektury nadal ujmuje i porusza, stawiając bardzo niewygodne i trudne pytania o szczęście, jego cenę, a także dobro i zło, trafiając w samo sedno tych zagadnień. Poza tym najciekawiej wypada bodaj najdłuższy tekst całego zbioru, The Matter of Seggri. W nim Le Guin odwraca typowe podejście feministyczne i analizuje świat, w którym rolę dominującą społecznie sprawują od wieków kobiety. Za pomocą badaczy Ligi Światów autorka przedstawia zmiany następują w tym świecie, jak przebiega emancypacja… mężczyzn, traktowanych dotąd tylko jako seks-zabawki i rozpłodowcy. To bardzo wnikliwe i przejmujące spojrzenie na to, czym tak naprawdę determinowane są postawy społeczne i jak trudno wyjść z pewnych ugruntowanych schematów myślowych na temat ról płciowych i przyjętego podziału obowiązków.

Interesującym tekstem jest Nine Lives, gdzie do dwóch ledwo tolerujących się naukowców, którzy zajmują się rozmaitymi badaniami naukowymi, dołącza dziesiątka klonów jednej osoby. Autorka porusza nie tylko problem funkcjonowania ludzi w zamkniętym środowisku, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, ale i przedstawia ciekawe spojrzenie na kwestię klonowania. Mało tutaj moralizowania czy patrzenia na to zjawisko od strony dobra/zła – pisarka skupia się przede wszystkim na tym, jak klony funkcjonują, jak mogłaby się zmienić percepcja takich istot, jak postrzegałyby one świat czy radziły sobie ze stratą. I, jak zawsze gdy Le Guin rozpatruje "ludzką" naturę oraz uczucia, wychodzi tekst najwyższej próby.

The Shobies Story to kolejny tekst z uniwersum hainańskiego – tym razem kręci się on wokół próby praktycznej nowego, błyskawicznego sposobu przemierzania przestrzeni kosmicznej; bardzo silny nacisk został położony na kreację załogi pojazdu, ich odczucia, to jak czują się ze swoją rolą, jak godzą się z tym, co się z nimi może stać i się dzieje. Z kolei w Betrayals Le Guin pisze ogólnie o wojnie, nienawiści i konfliktach oraz o odpowiedzialności władzy (i każdego z nas) za przemoc dookoła nas. Jak zwykle u niej zarysowane portrety postaci są przejmujące, a pojawiający się wątek romansowy delikatny i nienachalny. Bardzo ciekawym opowiadaniem jest Solitude, przedstawiające badania etnologiczne przeprowadzane przez hainańską obserwator wykorzystującą do tego własne dzieci. Świetnie wypada rozdźwięk w odbiorze obcej kultury przez już dorosłą osobę oraz przez małolatów, dla których to praktycznie pierwsza i natywna kultura. Warto przy tym opowiadaniu pamiętać, że ojciec Le Guin był antropologiem. Także kilka kolejnych tekstów prezentuje próbę poznania i zrozumienia obcych (nie tylko pod względem fizyczności) ras – The Fliers Guy opowiada o ludzie, któremu wyrastają skrzydła i wszelakich implikacjach tego stanu; The Silence of the Asonu jest o całkowicie milczącej z jakiegoś powodu rasie i próbie rozwikłania jej tajemnicy. Z kolei The Wife's Story i The Poacher przedstawiają znane fabuły w odmienny, świeży i przewrotny sposób.

Trudno jednoznacznie podsumować ten zbiór. To prawdopodobnie jedne z najbardziej charakterystycznych (jak The Ones Who Walk From Omelas) opowiadań legendy literatury fantastycznej. Le Guin swobodnie przemieszcza się pomiędzy różnymi estetykami, nie zamykając się w czystym science fiction (choć sporo tutaj tekstów z cyklu hainańskiego). Jednak pomimo wielości tematów można zauważyć, że głównym obiektem jej zainteresowania jest człowiek, nieraz schowany pod różnymi przebraniami i maskami obcości, a także jego uczucia, doświadczenia, sposób przeżywania emocji i radzenia sobie z ekstremami. W tych opisach wychodzi chyba największy kunszt językowy Le Guin, która nawet sprawy zwyczajne czy uczucia odgrywane już wielokrotnie w literaturze opisuje pięknie. Dlatego właśnie warto zapoznać się z jej prozą, a także poznać jedną z pierwszych autorek fantastyki, dla której kwestie płci i roli społecznej były ważnymi elementami twórczości."

Brudne ulice Nieba - Tad Williams

Billy Angel

Autorka: Maja 'Vanth' Białkowska
Redakcja: Aleksandra 'yukiyuki' Cyndler, Staszek 'Scobin' Krawczyk

"Tad Williams to prawdziwy człowiek renesansu – komponuje, maluje, lecz przede wszystkim pisze w rozlicznych podgatunkach fantastyki. Teraz próbuje swych sił w urban fantasy, ukazując w Brudnych ulicach Nieba przeniesiony w naszą rzeczywistość odwieczny konflikt pomiędzy aniołami i demonami. Wynik jak zwykle jest mistrzowski, a przedstawiony świat mocno odbiega od sztampowych czarno-białych podziałów.

Doloriel jest aniołem, znanym w San Judas Tadeo pod mianem Bobby’ego Dolara. Wiadomo – nie należy szokować śmiertelników swym niebiańskim pochodzeniem, zwłaszcza że robota bywa zazwyczaj monotonna: ot, typowo adwokacki obowiązek występowania przed nadziemskim sądem w roli obrońców dusz, na które mają zakusy siły piekielne. Czyli – nuda. Nie pozostaje więc nic innego, jak folgowanie własnym słabościom i rozlicznym, bynajmniej nie anielskim chuciom. Również inni rezydenci Nieba moszczą sobie wygodne i bezpieczne enklawy.

I nagle wszystko zaczyna się sypać. Przede wszystkim za sprawą Dolara, który ma wyjątkowy talent do pakowania się w kłopoty, ba, rzec można, iż jego drugie imię brzmi "mamy problem". Od dawna zajmował poczesne miejsce na liście istot nie do końca tolerowanych przez niebiańską wierchuszkę i tylko fakt, iż jest niezwykle skuteczny, powstrzymywał Archanioły i przedstawicieli Eforium przed wywalaniem go na zbity (permanentnie zresztą) pysk. Jednak tym razem Bobby wplątał się w nie lada aferę. Nie dość, że dusza, której miał bronić zaginęła, to ów fakt okazał się jeno wierzchołkiem góry lodowej, a przeprowadzone po części na własną rękę śledztwo zaprowadziło Dolara w wielce niebezpieczne rejony.

Sama wizja Nieba, podobnie jak jego mieszkańcy, mocno odbiega od kanonu. Owszem, mamy rajskie łąki i pełne splendoru siedziby Archaniołów (którzy w swej anielskiej postaci, jako emanacja światła, również odbiegają od najbardziej popularnych wizerunków Skrzydlatych), ale te wszystkie miejsca miast ukojenia wywołują niepokój – przynajmniej u wzywanego regularnie na dywanik Doloriela. Nazbyt to wszystko idylliczne, za bardzo uładzone, nadto sztuczne, niczym pozłota kryjąca wcale nie tak urokliwy artefakt. A zarówno natchnione, jak i ganiące przemowy niebieskich Eforów nijak się mają do ich prawdziwych intencji.

Brudne ulice Nieba to powieść o zaufaniu i zdradzie, lojalności, o prawdziwej przyjaźni, która wszystko przetrwa, miłości przekraczającej każdą z możliwych granic, a wreszcie o poszukiwaniu wiary. To dyskurs teologiczny dotyczący natury Boga i kwintesencji religii, na poły filozoficzna, na poły mistyczna wędrówka, będąca i rodzajem  katharsis, i rewolucyjnym przełomem w sformalizowanych, skostniałych zasadach rządzących Niebem i Piekłem, i buntem skierowanym przeciwko skorumpowanym władzom. Ergo – nie należy wkraczać do wykreowanego przez Williamsa świata, jeśli ma się tego dnia inne plany, gdyż ta znakomita książka wciąga. Bez reszty."

Okaleczony Bóg - Steven Erikson

Wielkie zamknięcie

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański
Redakcja: Konrad 'shugoran' Wasilewski, Matylda 'Melanto' Zatorska

"Aby zrozumieć to, co czyni Okaleczonego Boga najlepszym obok Wspomnienia lodu tomem Malazańskiej Księgi Poległych, należy pokrótce przypomnieć strukturalny schemat, który w pewnym momencie zdominował sagę. W Wichrze śmierci czy Mycie Ogarów cała aktywność czytelnika sprowadzała się do mozolnego przebijania się przez kolejne strony, aby dotrzeć do niezłego czy nawet bardzo dobrego zakończenia. Erikson nigdy nie miał problemów z efektownym i poruszającym zamykaniem swoich opowieści, ale zdążył zapomnieć, że finał – nawet najlepszy – powinien być tylko wisienką na torcie, nie samodzielnym daniem. Na szczęście przypomniał sobie w najbardziej krytycznym momencie – kiedy jeszcze mógł popisać się w Okaleczonym Bogu.

Co konkretnie czyni dziesiąty tom cyklu jednym ze zdecydowanie najlepszych? Po pierwsze: monumentalizm. Zarówno jeśli chodzi o pojedyncze sceny, jak i całą historię. W tej powieści więcej jest zapadających w pamięć fragmentów niż w trzech poprzednich tomach łącznie. Przykłady? Można je mnożyć w nieskończoność: spotkanie Kaptura z Forkrul Assailem, walka Geslera z siostrą Rewerencją, pokaz mocy Sinn, sztuczki Ganoesa, szalony powrót Szybkiego Bena i Kalama, Yedan Derryg walczący mieczem Husta, pożegnanie Pryszcza i Milutka, list Tehola do Brysa... Dodajmy do tego kilka genialnie opisanych śmierci – Erikson nigdy nie miał zbyt wiele litości dla swoich bohaterów, ale tym razem naprawdę się postarał i jeżeli któraś z postaci odchodzi, to w wielkim stylu. Trudno nie docenić także bitew stanowiących oś fabularną Okaleczonego Boga. Autor doskonale poradził sobie z opisem starć wielkich wojsk, cały czas pamiętając, że dla czytelnika najważniejsi są jego ulubieńcy. Dzięki temu odbiorca może oglądać kolejne batalie z perspektywy Skrzypka, Szybkiego Bena, Geslera czy Chmury.

Jednak pojedyncze sceny, choćby i bardzo dobre, to za mało, aby uznać książkę za udaną. Na szczęście w Okaleczonym Bogu jest coś jeszcze – jedna szczególna rzecz stanowiąca fundament i spoiwo powieści. To niesamowity klimat. Po raz pierwszy Eriksonowi udało się tak bardzo wyeksponować brud wojny bez popadania w płaczliwą rozpacz. W dziesiątym tomie Malazańskiej jest mnóstwo elementów, których połączenie dało niezapomnianą mieszankę: wspomniany wcześniej monumentalizm, brawura co bardziej szalonych bohaterów, spora dawka absurdalnego humoru, kilka wzruszeń, fatalistyczna hardość zastępująca – na szczęście! - wieczne użalanie się wielu postaci nad własnym losem. Zdecydowana większość aktorów przewijających się przez lata przez wielką scenę, jaką była Malazańska Księga Poległych, w końcu bierze się w garść, aby spektakl zakończyć z godnością. Szkoda tylko, że nastąpiło to dopiero w ostatnim tomie cyklu.

Okaleczony Bóg dowodzi w pięknym stylu, że w opus magnum Stevena Eriksona zawsze ukryty był olbrzymi potencjał, który, niestety, nie zawsze udawało się pisarzowi realizować. Na koniec pokazał on jednak, iż książka tak dobra jak Wspomnienie lodu nie była wypadkiem przy pracy, a on sam potrafi tworzyć opowieści trzymające w napięciu od początku do końca, pełne emocji i oferujące wyjątkowe doznania. Zamknięcie Malazańskiej Księgi Poległych odbywa się z pompą i każdy miłośnik tego cyklu powinien zadbać o to, aby być przy tym obecnym."

Sto dni bez słońca - WIt Szostak

Wyspiarski Don Kichot

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka
Redakcja: Artur 'mr_mond' Nowrot, Staszek 'Scobin' Krawczyk

"Sto dni bez słońca nie przypomina niczego, co dotąd stworzył ten pisarz. Zamiast skupiać się na lokalności, folklorze i przemijaniu tradycji (Oberki do końca świata, cykl o Smoczogórach) czy też Polakach, ich portrecie i historii (Trylogia krakowska), pomijając prawie całkowicie mitotwórstwo, tym razem Szostak idzie w ostrą satyrę. Na co? Można powiedzieć, że na polską humanistykę, na stereotypowe i naganne praktyki obecne w tej gałęzi nauki. Dostaje się także naszej rodzimej fantastyce, obecnym w niej schematom oraz oceniającym ją recenzentom. Ale zatrzymywanie się na tym pierwszym, dość płytkim poziomie Stu dni… byłoby niesprawiedliwe dla autora. Owszem, rzecz świetnie sprawdza się jako napisana pięknym językiem satyra z narratorem, którego nie sposób polubić – ale to nie wszystko, co można z tej powieści wyczytać.

Jak sam Szostak wspominał na Pyrkonie – to powieść inspirowana Don Kichotem Cervantesa. Przedstawia obraz człowieka, który nie zgadza się z tym, jak wygląda świat, i kreuje własną wizję rzeczywistości, dopasowując najbardziej niedorzeczne wydarzenia do własnego sposobu postrzegania. Z wszelkich absurdów konsekwentnie wyciąga wnioski i prowadzi spójną (przynajmniej dla siebie) narrację, odgrywając we własnym umyśle spektakl, którego jest głównym aktorem i reżyserem. Najsilniej uderza to, z jaką łatwością przychodzi mu kreacja olbrzymów na miejscu wiatraków i jak wpływa to na czytelniczy odbiór tej pozycji. O ile na początku można zignorować pewne nieścisłości czy rozbieżności pomiędzy postawą narratora a przedstawionymi wydarzeniami, to zaczynają one narastać wraz z lekturą; wraz z nimi nasila się nieufność wobec głównego bohatera, aż czytelnik musi próbować sam zrekonstruować oba światy (realny i wyobrażony) i jakoś je od siebie oddzielić. Być może Srebroń wcale nie konfabuluje tak bardzo, jak by się to wydawało na pierwszy rzut oka? Z konwencji przyjętej przez Szostaka wyłania się także przerażający wniosek – skoro tak łatwo można zniekształcać obraz rzeczywistości, to na ile my sami jesteśmy na co dzień podobni Don Kichotowi i zmieniamy to, co widzimy, dla utrzymania własnych złudzeń i urojeń?

Jednak próba zmierzenia się z samym sobą za pomocą tej książki może okazać się trudna z powodu osoby narratora. Lesław Srebroń, polski znawca fantastyki zesłany na Finnegany, jest bardzo irytujący. Znakomicie spełnia rolę przydzieloną mu przez autora, doprowadzając czytelnika do szewskiej pasji. Duża w tym zasługa świetnego języka, doskonale dopasowanego do osobowości Srebronia i jego przeżyć. Postawa narratora powoduje automatyczną próbę odgrodzenia się od wszystkiego, co ten sobą prezentuje – a to znacznie utrudnia introspekcję.

Sto dni bez słońca, jak zwykle w przypadku prozy Szostaka, to interesująca literacka przygoda. Choć tym razem bez folkloru, fantastyki, za to z dużą ilością autorefleksji i uśmiechania się pod nosem."

Rzeki Londynu - Ben Aaronovitch

Disce puer latine, ego faciam te mości czarodziejem

Autorka: Maja 'Vanth' Białkowska
Redakcja: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

"To miało być proste śledztwo, zatem posterunkowy Peter Grant początkowo uznał, że rozwiązanie sprawy to kwestia krótkiej działalności inwigilacyjnej. Tylko czemu jakiś wewnętrzny, złośliwy głosik podpowiadał mu, że tak się nie stanie, zaś od zawsze towarzyszący mu szósty zmysł sprawił, iż bardzo szybko zaangażował się w sprawę bardziej, niż zamierzał? Ale jak mógłby zignorować zeznania zdecydowanie nietypowego świadka, czyli ducha? Lecz zanim Peter zaczął podążać nowym tropem, usłyszał od szefa, iż powinien rozważyć pracę w zespole kontroli postępów dochodzeń – ergo żadnych fascynujących akcji detektywistycznych, za to gwarantowane hemoroidy od przeglądania papierów. Nie taką wizję przyszłości młody posterunkowy sobie wymarzył, zatem, gdy tylko trafiła się okazja – uosobiona przez tajemniczego inspektora Thomasa Nightingale’a, który zaproponował mu udział w "bezgłowym" dochodzeniu – zdecydował się na nią błyskawicznie, nie mając pojęcia co kryje się pod szyldem "wydziału przestępstw gospodarczych i innych". A że kryło się bardzo wiele, to Grant z zaskoczeniem stwierdził, iż Londyn nie jest do końca taki, jakim mu się zawsze wydawał, magia istnieje, a na świecie dzieją się  rzeczy nie do ogarnięcia nawet przez filozofów, a co dopiero – przez zwykłych posterunkowych.

Toczące się wydarzenia obserwujemy oczyma Petera – ujęte w formie narracji pierwszoosobowej, a posterunkowy ma, zaiste niezwykły, talent do snucia arcyciekawych opowieści. Kiedy trzeba, z wprawą prowadzi czytelnika przez zaułki Londynu, by za moment samemu wcielić się w rolę turysty, poznając rejony, o których istnieniu nie miał pojęcia. Nie tylko z gawędziarską swadą opisuje wydarzenia, których sam doświadczył, lecz również okrasza je trafnymi i cynicznymi komentarzami, odnoszącymi się i do polityki, i historii, i do szeroko pojętej sfery popkultury. Aaronovitch obdarzył tę postać talentem erudycji, lecz tego samego wymaga od swoich czytelników. Jego książka to mozaika odwołań, aluzji, cytatów, często dość hermetycznych (nie każdy czytelnik posługuje się łaciną) i prawdopodobnie najłatwiejszych do zrozumienia dla Brytyjczyków, czy wręcz Londyńczyków z ich specyficznym poczuciem humoru, dogłębną wiedzą o historii miasta, sięgającą do jego prapoczątków, tudzież o kulturalnej spuściźnie – niekoniecznie tej z najwyższej półki.

Rzeki Londynu nawet nie starają się być książką poważną, dramatyczną, czy też wzniosłą. Aaronovitch z pełną świadomością i konsekwentnie stara się stworzyć lekką i przyjemną, ale nie prostacką, prozę rozrywkową. Pisze z zadziwiającą finezją i lekkością, bawiąc się się słowami, a kreowanie opisanego na kartach świata sprawiało mu ogromną przyjemność. Udowadnia też, iż potrafi sięgnąć po wątki bardziej dramatyczne, umiejętnie wplatając je w fabułę, chwilami popadając w świadomy manieryzm,jakby chciał udowodnić tezę, iż tak na prawdę świat jest teatrem. Zaś występujące w owym spektaklu postaci są wieloznaczne, trudne do zdefiniowania, często skonstruowane na zasadzie sprzeczności, a każda z nich ma sekrety (wcale nie radosne). I wreszcie – to opowieść o samym Londynie, precyzyjnie skonstruowana z elementów jego historii, kultury i obyczajowości. Rzeki Londynu to książka, która mnie zauroczyła, zapewniając jednocześnie kapitalną zabawę (już dawno nie parskałam śmiechem podczas lektury), kompletnie zaskoczyła pewnymi rozwiązaniami, lecz również skłoniła do filozoficznych rozważań. Przede wszystkim o naturze odmienności i jej konsekwencjach – zarówno tych negatywnych, jak i pozytywnych. Zatem niecierpliwie czekam na kolejne tomy, licząc, iż dalsza znajomość z Peterem i inspektorem Nightingale’em będzie równie intrygująca."