W lutym w dziale książkowym opublikowano 25 recenzji, których średnia ocen wyniosła 7,52. Pomijając serię tekstów na temat e-booków które ukazały się w niedawnej edycji BookRage'a, na uwagę zasługuje również wywiad, który Patryk Cichy przeprowadził z Michałem Gołkowskim.
Nie jestem pisarzem, jestem autorem
Patryk Cichy: Wiem, że już kiedyś odpowiadałeś na to pytanie, ale nie mogę się powstrzymać i zadam Ci je ponownie: czy chciałbyś być anomalią, a jeśli tak, to jaką?
Michał Gołkowski: Tak, bo byłaby to na pewno ciekawa zmiana. Przez ostatni rok tyle się w moim życiu zmieniło, że zostanie anomalią byłoby bardzo fajnym motywem. Kiedyś już powiedziałem, że byłby to "wiedźmi kisiel", natomiast od tamtej pory wymyśliłem kilka (śmiech). Jest jeszcze parę fajnych innych. Można by na przykład zostać jakąś anomalią czasoprzestrzenną, złapać jakiś konwój wojskowy i przepuszczać po kolei…
Albo móc jednocześnie pisać książkę, tłumaczyć ją i tak dalej. Taki czasoprzestrzenny multitasking.
O, to jest dobry pomysł! Taki multitasking zdecydowanie by się przydał. Tłumaczyć, być z rodziną, pisać książkę, przekładać książkę, i prowadzić negocjacje z GSC. Tak, to by było coś.
Co było dla Ciebie pierwsze: powieść Strugackich, film Tarkowskiego, czy gra z GSC?
Pierwsza była dla mnie kaseta VHS, którą ojciec przywiózł w 1991 roku z jednej z pierwszej ekspedycji badawczych na wolną Białoruś, po upadku Związku Radzieckiego. Dla mnie to był pierwszy kontakt ze strefą czarnobylską. Nie mówię tutaj o ’86, o płynie Lugola i takich rzeczach – zaczęło się dla mnie od tej kasety, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem białoruską część Zony. Wysiedlone wsie, ten bezmiar, przestwór pustki, gigantyczne stada zwierząt… i wielkie nic. Martwą Prypeć. Mieszkania, w których wtedy jeszcze były dywany, kilimy na ścianach – niewiarygodna rzecz. Czarnobyl w tej najstraszniejszej postaci był więc we mnie od zawsze. A potem, jak się dowiedziałem, że będzie gra, powiedziałem: "Wow! To musi być fajne, bo będzie osadzone w tak rewelacyjnym miejscu". Od gry doszedłem do Pikniku na skraju drogi, od książki do Stalkera Tarkowskiego. To był jeden z wielu etapów ewolucyjnych. U mnie to jest więc raczej "retroinżynieria". Ja szedłem coraz bardziej w tył: zacząłem od gry, potem była książka, potem film, potem przeszedłem do katastrofy, a z katastrofy do wszystkiego, co sowieckie, i wchodzę w to coraz głębiej. Myślę, że "retroinżynieria" jest tutaj najlepszym określeniem.
Kiedy dowiedziałeś się o istnieniu książek z serii S.T.A.L.K.E.R.?
W 2010 roku, zupełnie przypadkiem. Będąc w Kaliningradzie, wchodzę do księgarni, patrzę, a tu książki S.T.A.L.K.E.R. Przywiozłem sobie wtedy tych książek całe pudło. Wcześniej nie miałem pojęcia, że one w ogóle istnieją. Ja się w ogóle nie interesowałem – i nadal staram się nie interesować – tak zwanymi spin-offami, czyli wszystkim tym, co powstaje jako produkt uboczny czegoś. Zawsze trochę trąciło to dla mnie skokiem na kasę i nie ukrywam, że unikałem tego i nadal unikam. Natomiast te książki bardzo mnie zaciekawiły. Pierwsza była powieść Głuszkowa. Drugi był Noczkin – i ten Noczkin zupełnie mnie rozwalił. Nie ukrywam, że potem strasznie trudno było znaleźć coś, co by mu dorównywało. Kiedy czytałem kolejne książki, które sobie przywiozłem, byłem coraz bardziej sfrustrowany. Możliwe, że te dwa lata frustracji, 2010–2012, częściowo doprowadziły mnie do napisania Ołowianego świtu. Na zasadzie: taki fajny świat… Cholera, napiszcie coś porządnego! (Śmiech).
Jak ogólnie oceniasz całą serię? Mógłbyś wymienić jakichś lepszych autorów?
Noczkim, Lewicki, Głuszkow, chyba Tumanowski, o ile dobrze pamiętam. Musiałbym sobie przypomnieć, bo prawie od roku nie zaglądałem do żadnych książek stalkerskich. Natomiast w Rosji problem polega na tym, że tam nikt nie "gra" autorem. Tam autor jest nikomu niepotrzebny. Mówił to zresztą sam Noczkin w wywiadach. Bardzo często zdarza się, że jeden pisarz ma dwa albo trzy aliasy, pod którymi pisze, i jedna jego książka się sprzedaje, a druga napisana pod innym aliasem – nie. Czyli ludzie w ogóle mają za nic człowieka i styl pisania. To jest po prostu przerażające. Noczkin w serii stalkerskiej sprzedawał się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Jego inne książki, wychodzące równolegle, sprzedawały się po pięć, sześć tysięcy.
Jak w ogóle narodziła się koncepcja napisania polskiej książki w tym uniwersum?
Tak naprawdę koncepcja w formie zalążkowej narodziła się latem 2010 roku, kiedy czytałem Ślepą plamę Noczkina, która spodobała mi się tak bardzo, że już wtedy myślałem o tym, żeby ją przetłumaczyć na polski. Tłumaczenie z takich czy innych powodów nie doszło do skutku, natomiast gdzieś we mnie to cały czas tkwiło. Rok temu, w październiku, pomysł podsunęła mi moja żona, Asia, która powiedziała: "A może byś napisał coś ze S.T.A.L.K.E.R.-a?". Odpowiedziałem, że w zasadzie mógłbym spróbować. No i spróbowałem – w półtora miesiąca napisałem Ołowiany świt.
Co nastręczało największych trudności w trakcie powstawania książki?
Czas. Tylko i wyłącznie czas. Którego miałem codziennie za mało na to, żeby napisać tyle, ile chciałem. To była jedyna trudność. Reszta szła na bieżąco. Praktycznie spałem z mapami białoruskiej części Zony, zaczytywałem się w rosyjskojęzycznej Wikipedii i wszystkich innych możliwych źródłach i literaturze. Co tam było, jak to wyglądało, z czego się składało, żeby ten obraz był jak najpełniejszy. Bo wydaje mi się, że najczęściej autorzy, szczególnie początkujący – co jak najbardziej mogę powiedzieć o sobie – natykają się na problemy techniczne. Chcą, żeby ich bohater zrobił coś, ale nie wiedzą jak to coś wygląda i jak może być zrobione. Jeżeli się wie, to jest to jedynie kwestia opisania tego. Gdybym Ci kazał opisać nóż, miałbyś z tym potworny problem. Gdybym Cię poprosił, żebyś opisał jakiś konkretny nóż, byłoby to o wiele łatwiejsze, bo go widzisz. I opisanie go staje się kwestią stricte techniczną, a nie problemem. Kwestią warsztatu, a nie wyobraźni. Jeżeli widzisz to, co opisujesz, wszystko idzie pięknie.(...)"
Grombelardzka legenda (e-book)
Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka
Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska, Dawid 'Fenris' Wiktorski
Feliks W. Kres pokazuje, że fantasy to nie tylko niezwykłe Krainy Czarów zasiedlone kolejnymi wariacjami na temat ludzi, elfów i krasnoludów, w których wybrańcy walczą ze Złym dla ocalenia drogich im istnień (i dla zdobycia ukochanej). Że to coś więcej niż estetyczna nakładka na prostą, ale i emocjonującą literaturę przygodową, w której szczególnie lubują się epigoni Howarda oraz Tolkiena.
Przede wszystkim, w Księgach Całości (w tym i w omawianej tutaj Grombelardzkiej legendzie), Kres rezygnuje z epickości, obecnej pod różnymi postaciami w twórczości wielu autorów sword and sorcery. W zamian proponuje konwencję niemal realistyczną, podobnie jak Martina, bo choć obecność magii i stworzeń dla naszej rzeczywistości nienaturalnych (inteligentne sępy, koty, potęga Szerni) jest zaznaczona, to zazwyczaj nie zaburza ona logiki przyczynowo-skutkowej przedstawianych wydarzeń (rasy) lub ingeruje w nią niezwykle rzadko (magia).
Po części dlatego właśnie historia opowiedziana w Grombelardzkiej legendzie jest tak fascynująca. Dziewięć tekstów zawartych w tej książce skupia się na postaci Kareniry, młodej armektańskiej łuczniczki, która, po prawie tragicznym spotkaniu z sępem i interwencji mędrca Dorlana-Przyjętego, poświęca swoje życie polowaniu na te istoty. Przez lata zyskuje przydomek Łowczyni, stając się jedną z żywych legend Gór Ciężkich, umiejętnie zachowującą neutralność między cesarskimi żołnierzami a rozbójnikami, prawdziwymi władcami tego regionu. Jednak wraz z urastaniem jej osoby do rangi symbolu Gór zaczyna przyciągać także uwagę sił dbających o równowagę w całym Szererze.
Ani Karenira, ani jej towarzysze (niektórzy również będący chodzącymi legendami) nie są nieomylni, niezniszczalni, ani tym bardziej nieskazitelni. Krwawią, wykorzystują innych do swoich celów, bezlitośnie zabijają – bo wiedzą, że od tego zależy ich przetrwanie w brutalnym świecie, który nie wybacza pomyłek; choć równie często motywem ich działań jest egoizm (na przykład w poruszającej scenie z Karenirą i żoną pewnego Dartańczyka). Są też świadomi ceny, jaką muszą zapłacić – sam Król Gór, Kragdob, decyduje się "przejść na emeryturę" i zamieszkać w bezpiecznym oraz wygodnym Dartanie, aby nie skończyć pewnego dnia jako trzęsący się, proszalny dziad, wyrugowany ze swojego dziedzictwa i legendy. Nie dokonują również czynów głośnych, znaczących coś więcej poza ich małym, ukochanym fragmentem Szereru, ale samo ich długoletnie trwanie wytwarza wokół nich otoczkę, przynajmniej lokalnego, heroizmu. Znamienny jest fragment, gdzie Karenira indagowana przez żołnierza, czy to prawda, że zabiła tysiąc sępów, rozczarowuje go, odpowiadając, iż było ich ledwie kilkadziesiąt. Zwłaszcza w tych elementach widać silną opozycję do typowej narracji epickiej fantasy, w której po zakończeniu questa główni bohaterowie żyją długo i szczęśliwie.
Grombelardzka legenda jest bardzo dobrą powieścią i należy, jak zresztą cały cykl Ksiąg Całości, do czołowych osiągnięć polskiej fantasy. Niestety, Kres nigdy nie zdobył takiej popularności jak choćby Sapkowski, Piekara czy Komuda – tym bardziej cieszy, że jego twórczość regularnie pojawia się w pakietach BookRage i można przypomnieć o nim czytelnikom. Podobno do końca roku mają się ukazać w tej formie wszystkie napisane przez niego tomy Księgi Całości – czekam więc z niecierpliwością.
"Uważajcie na szkielety. Strzeżcie się duchów"
Autor: Piotr 'Clod' Hęćka
Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska
Uczta Wyobraźni to seria na wskroś niezwykła jeśli chodzi o polski rynek książki fantastycznej. Tytuły wchodzące w jej skład to – przynajmniej w większości – pozycje skomplikowane, niestandardowe, trudne w odbiorze. Nie sięga się po nie przypadkiem, ba, do większości z nich trzeba dojrzeć – i to chyba nie tylko literacko – by w pełni zrozumieć częstokroć niejednoznaczny, zupełnie nieoczywisty, przekaz. I właśnie do takich powieści zalicza się Pokój Gene'a Wolfe'a.
Pierwszą i najważniejszą przeszkodą, czy też raczej utrudnieniem, mającym namieszać czytelnikom w głowach, jest niegodny zaufania narrator. Wskazówek naprowadzających na fakt, iż nie należy on do zwykłych, by nie rzec nudnych "opowiadaczy", którzy swe historie snują w taki sposób, by odbiorca nie musiał się zbytnio wysilać, można doszukiwać się już w pierwszym akapicie powieści. Uzasadnione podejrzenia powinny pojawić się najpóźniej w momencie, w którym narrator przyznaje się do rozmów z dwoma lekarzami z przeszłości (obaj dawno nie żyją), które snuje w czasie teraźniejszym. Zatem to nie tyle wspomnienia, co urojenia. Lecz to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Narrator nagminnie pomija wydarzenia istotne dla dalszego przebiegu fabuły – a raczej prawidłowej rekonstrukcji wydarzeń minionych – tu należy sobie zadać pytanie: dlaczego? To zaledwie kaprys i immanentna cecha, czy raczej zabieg, który ma na celu ukrycie przed czytelnikiem pewnych faktów? Żeby nie dać się zwieść, należy czytać bardzo uważnie, zwracając uwagę na z pozoru nieistotne szczegóły, gdyż niektóre z nich powracają podczas lektury wielokrotnie, rzucając nowe światło na pewne powiązania.
Przywiązanie do detali rzuca się w oczy przede wszystkim przy niezwykle rozbudowanych opisach domów i ich wnętrz. Z jednej strony charakteryzuje je pragmatyzm, skrupulatność i wręcz techniczne zacięcie: nieraz czytelnik zostaje poinformowany z ilu pokoi składa się dany dom, jak są one względem siebie usytuowane, czasami podawane są nawet ich dokładne wymiary w metrach. Z drugiej – owe opisy z reguły nie są suche, sterylne, wyprane z emocji. Te przebijają na powierzchnię, co wraz z natężeniem występowania sekwencji opisowych skłania do zastanowienia nad tym, czemu mają służyć. Zwykle dom kojarzy się z bezpieczeństwem, miejscem, w którym można odpocząć, spędzić czas z rodziną, ukryć się przed światem. Problem pojawia się na horyzoncie, kiedy – prześledziwszy historię wszystkich domów, o których wspomina się w powieści – uświadomimy sobie, że większość z nich, w mniejszym bądź większym stopniu, wiąże się ze śmiercią. Co ważniejsze, Alden jawi się czytelnikowi jako postać, którą los wciąż rzucał z jednego miejsca w inne. Gdy zaś w końcu udało mu się stworzyć dom, który odpowiadał jego ambicjom, ciągle się w nim gubi, nie może odnaleźć poszukiwanych drzwi i pokojów, przedmiotów i osób. Pan Weer szybko rezygnuje z poszukiwań, usprawiedliwiając się podeszłym wiekiem oraz niesprawnością związaną z przebytym udarem, ale jak mógłby odnaleźć osoby, które od lat nie żyją?
I sprawa najważniejsza – czym właściwie jest tytułowy Pokój? W pierwszej chwili może się skojarzyć z pomieszczeniem jakich wiele w domach. Dwuznaczność (zamierzona przez tłumacza?) wychodzi na jaw, jeśli sprawdzić tytuł oryginału, a ten brzmi Peace – co można tłumaczyć zarówno jako pokój, ale i jako spokój – zatem drugi wariant nie pozostawia już wątpliwości. Pokój, jako zamknięta przestrzeń, może symbolizować uwięzienie, samotność i odcięcie od świata – wszystko to zdaje się doskonale pasować do Aldena Weera. Z tego powodu odczuwa niePokój; wciąż szuka czegoś, kogoś, ale zawsze bezowocnie. Aczkolwiek niepokój można wiązać również z czynami, które popełniło się w przeszłości, które wciąż ciążą na sumieniu i nie pozwalają odnaleźć upragnionego sPokoju.
Gene Wolfe zabiera czytelników na zwiedzanie nawiedzonego domu, przez cały czas zapewniając, że to nic więcej, jak tylko odwiedziny u zwykłego staruszka. Siła Pokoju tkwi w szczegółach, jeśli bowiem nie poświęci się dostatecznie wiele uwagi detalom, można nieświadomie przejść obok właściwej historii. Uważna lektura i włożony w nią wysiłek zaowocują dreszczykiem emocji, kiedy tylko wszystkie elementy układanki złożą się w całość. Podpowiem tylko, iż kluczem do rozwiązania zagadki ukrytej w Pokoju jest pierwsze zdanie powieści – należy je rozebrać na czynniki pierwsze i wracać doń za każdym razem, kiedy podczas lektury pojawi się jakieś nawiązanie. Na koniec raz jeszcze zacytuję posłowie Neila Gaimana: "Uważajcie na szkielety. Strzeżcie się duchów" – od siebie dodając – nie ufajcie Aldenowi Weerowi i nie przegapcie okazji do odwidzenia jego Pokoju.
Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka
Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska
W trakcie lektury czytelnik zdany jest na łaskę narratora. To za jego pośrednictwem autor przekazuje informacje o świecie, o wydarzeniach, poszczególnych postaciach, to z narracji można próbować wyciągać wnioski na temat fabuły. To sposób narracji, tego z czyjej perspektywy jest prowadzona, kształtuje w znacznym stopniu odbiór danego tekstu. A co jeżeli osoba narratora nie jest w stanie zapanować nad sposobem opowiadania historii?
Narratorką (i główną bohaterką) Tonącej dziewczyny jest India (nazywana też Imp) Phelps, która cierpi na schizofrenię. Jej choroba przekłada się zarówno na sam sposób prowadzenia historii, jak i na strukturę fabuły. Lub, żeby wyrazić się bardziej precyzyjnie: fabuła, narracja oraz choroba protagonistki wzajemnie się przenikają – i to między innymi dzięki tej specyficznej budowie powieść Kiernan wydaje się czymś niezwykłym w fantastyce.
Przede wszystkim okazuje się, że nie można ufać temu, co opowiada narratorka. W ciągu lektury wielokrotnie przyznaje się do tego, że kłamie, skłamała lub kłamać będzie – w kilku miejscach pisze sama do siebie wtrącone w opowieść wiadomości typu: "Imp, wiesz, że to nie było tak, jak napisałaś", więc nie dość, że pewne wydarzenia/sytuacje należy reinterpretować, to wzmaga to czujność w czytającym, zmusza go, aby zwracał uwagę na pojawiające się nieścisłości, niejasności, niedopowiedzenia.
Podejrzliwość w stosunku do narratorki przekłada się bardzo mocno na strukturę fabularną powieści. Wszystkie wydarzenia w tej, jak Imp ją nazywa, "historii o duchach", należy ostrożnie osądzać, podwójnie się nad nimi zastanawiać, czy wręcz próbować przejrzeć zawarty w nich symbolizm i to, jak bardzo zabarwiła oraz zniekształciła je percepcja schizofreniczki. Bo co oznaczają, częściowo nakładające się na siebie, historie o nawiedzeniach przez syrenę oraz wilka? Na ile realne są wydarzenia oraz istoty, z którymi spotyka się Imp? Jaki związek mają z tym baśń o Czerwonym Kapturku oraz obraz zatytułowany Tonąca dziewczyna?
Tonąca dziewczyna z pewnością należy do tych powieści, które zmuszają do konfrontacji nie tylko ze swoimi oczekiwaniami co do literatury, ale także z pewną wizją świata. Ta obsypana nagrodami i nominacjami książka pozostawia po sobie zadrę – a to uczucie coraz rzadziej mi towarzyszy po lekturze.
Autor: Michał 'von Trupka' Gola
Redakcja: Matylda 'Melanto' Zatorska, Piotr 'Clod' Hęćka
Carrie White nie ma łatwego życia. Jej matka jest religijną fanatyczką, we wszystkim dopatrującą się grzechu i bezlitośnie karzącą dziewczynę za wszelkie (prawdziwe i wyimaginowane) przewinienia. W lokalnej społeczności, szczególnie wśród pozostałych uczniów liceum do którego uczęszcza, nastolatka jest uważana za dziwaczkę, nieustannie pada ofiarą okrutnych żartów i licznych upokorzeń. Carrie ma jednak szczególny dar – wraz z wkroczeniem w okres dojrzewania odkryła u siebie potężne zdolności telekinetyczne. Gdy podczas balu maturalnego, na który wybrała się w akcie buntu wobec matki, dochodzi do kolejnego paskudnego dowcipu jej kosztem, rozpoczyna się masakra, która na zawsze zapisze się na kartach historii jako Noc Zagłady.
Moje obawy związane ze znajomością fabuły były bezpodstawne z bardzo prostego powodu. Zamiast, jak większość autorów horrorów, budować nastrój z użyciem nieznanego, King postawił na coś przeciwnego. Czytelnik może łatwo domyślić się nadchodzącego przebiegu wypadków, a tym, co trzyma go w napięciu, jest nieuchronność nadchodzącej tragedii. Autor osiągnął ten efekt poprzez przeplatanie opisu losów bohaterów, poznawanych z perspektywy tak Carrie, jak innych mieszkańców miasteczka, z fragmentami napisanych w przyszłości książek i artykułów prasowych traktujących o Nocy Zagłady. Tworzy to interesujący kontekst – w jednej chwili obserwujemy życie mieszkańców prowincji, z całą jego zaściankowością i skostnieniem, by moment później poznać wpływ tych drobiazgów na losy całego miasta, a nawet kraju. W tym miejscu należy również podkreślić, że te "przyszłe" fragmenty stanowią mały majstersztyk, pięknie obrazując to, jak mogłaby wyglądać reakcja opinii publicznej, naukowców i polityków na tragedię spowodowaną przez moce pozazmysłowe.
Wracając do klimatu grozy – podczas czytania Carrie nie trzeba się martwić o to, czy twoja ulubiona postać przeżyje albo jak to wszystko się skończy, gdyż nietrudno to przewidzieć. A jednak nastrój jest wyraźnie obecny i choć nie ma co liczyć na ściskający za gardło strach, to nie sposób odmówić tej pozycji umiejętnego wywoływania emocji. Obserwując z góry skazaną na porażkę walkę odrzuconej nastolatki o normalność i akceptację, nie sposób z nią nie sympatyzować, gdyż każdy chyba znał kiedyś kogoś takiego – a może nawet był kimś takim. A kiedy ostatecznie dochodzi do tragedii, trudno powiedzieć, czy Carrie jest bardziej straszna, czy godna współczucia i kto jest gorszym potworem – ona, czy prześladowcy, którzy doprowadzili do tego wybuchu przemocy. Wielka w tym zasługa kreacji postaci, do której nie sposób się przyczepić. Dylematy tytułowej bohaterki, w której ortodoksyjne wychowanie walczy z pragnieniem przynależności, mieszanka dorosłych i dziecinnych zachowań jej szkolnych kolegów, stojących dopiero na progu dojrzałości, małomiasteczkowe okrucieństwo wobec każdego kto się wyróżnia, fanatyczna, silna osobowość Margaret White – każdy z tych elementów zasługuje na pochwały. Zostały one bowiem przedstawione niezwykle wiarygodnie, z dbałością o szczegóły, w sposób typowy dla Kinga obnażając mroczne strony pozornie sielankowej mieściny i pokazując, jak zwyczajne bywa zło.
Carrie to jedna z najlepszych powieści Stephena Kinga jakie miałem okazję czytać. Wiarygodne, złożone postacie i świetnie oddany nastrój nieuchronnej zagłady sprawiają, że od lektury wprost nie sposób się oderwać. Polecam wszystkim, którzy do tej pory nie mieli okazji się z nią zapoznać – bowiem właśnie dzięki takim książkom autor zdobył tytuł króla horroru.