Książę Cierni

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Książę Cierni
1


Kruki! Zawsze te kruki. Obsiadły dach kościoła, zanim jeszcze ranni wyzionęli ducha, zanim Rike skończył obcinać palce i zdejmować z nich pierścienie. Oparłem się o słup szubienicy i skinąłem kilkunastu czarnym ptaszyskom o mądrych i czujnych ślepiach.
Rynek spływał czerwienią. Krew w rynsztoku, krew na kamiennych płytach, krew w fontannie. Trupy leżały po trupiemu. Niektóre zabawnie wyciągały ku niebu bezpalce dłonie, inne spokojnie zwinęły się w kłębek wokół ran. Nad dogorywającymi unosiła się chmara much. Byli tam ślepcy, byli też kanciarze, a obecność każdego z nich zdradzała nieodłączna bzycząca świta.
– Wody! Wody! – Bliscy śmierci zawsze proszą wody. Dziwne; u mnie pragnienie wywołuje zadawanie śmierci.
Tyle zostało po Mabberton. Dwustu martwych chłopów pośród kos i siekier. A ostrzegałem, że jesteśmy zawodowcami. Powiedziałem to ich przywódcy, Bovidowi Torowi. Dałem im szansę, zawsze to robię. Ale nie. Chcieli krwi i rzezi. No i się doigrali.
Wojna, kochani, to piękna sprawa. Ci, którzy twierdzą inaczej, przegrywają. Gdyby chciało mi się podejść do starego Bovida opartego o fontannę, z bebechami na wierzchu, pewnie by się ze mną nie zgodził. No i patrzcie dokąd go zaprowadziło odmienne zdanie.
– Zawszona wiejska biedota. – Rike cisnął garść palców na rozpłatany brzuch Bovida i podszedł do mnie trzymając łup w wyciągniętej dłoni, jak gdyby to była moja wina. – Patrz! Jeden złoty pierścień. Jeden! W całej wiosce tylko jeden zafajdany złoty pierścień. Chętnie postawiłbym sukinsynów na nogi i jeszcze raz ich wypatroszył. Pieprzone wieśniaki.
Nie miałem wątpliwości, że tak by właśnie zrobił: był prawdziwym sukinsynem i do tego chciwym. Spojrzałem mu w oczy.
– Spokojnie, bracie Rike’u. W Mabberton nie brakuje złota innego sortu. – Ostrzegłem go wzrokiem. Przez te jego złorzeczenia prysł cały czar widowiska; zresztą trzeba było przykrócić mu cugli. Po walce Rike’a zawsze nosiło i chciał więcej. W moich oczach wyczytał, że mogę dać mu więcej. Więcej niż mu trzeba. Mruknął coś, schował zakrwawiony pierścień i wsadził nóż za pas.
Makin zaszedł nas od tyłu i przygarnął do siebie, klepiąc rękawicami w nasze napierśniki. Jeśli Makin miał jakiś talent, to była nim umiejętność łagodzenia spraw.
– Rikejku, brat Jorg słusznie prawi. Skarbów tu nie brak. – Miał w zwyczaju zdrabniać imię Rike’a, bo o głowę przewyższał nas wszystkich i był ze dwa razy szerszy. Zawsze też opowiadał dowcipy. Opowiadałby je tym, których zabijał, gdyby dali mu na to czas. Lubił, gdy odchodzili z uśmiechem.
– Jakich skarbów? – mruknął posępnie Rike.
– A co jest Rikejku skarbem wieśniaka? – Makin poruszył znacząco brwiami.
Rike podniósł przyłbicę racząc nas swoją brzydką gębą. No, bardziej ordynarną niż brzydką. Blizny dodawały mu uroku.
– Krowy?
Makin wydął wargi. Grube i mięsiste, nie mogły się podobać, ale można mu je było wybaczyć, bo nadrabiał poczuciem humoru i zabójczą skutecznością w wywijaniu cepem.
– Weź sobie Rikejku te krowy, jak chcesz. Ja zamierzam znaleźć sobie jakąś chłopską córkę albo i trzy, zanim ktoś je nam zużyje.
Odeszli razem, Rike zanosząc się ochrypłym „har, har, har” brzmiącym jak gdyby nie tyle się śmiał, co zadławił ością.
Patrzyłem, jak wyważają drzwi do domu Bovida naprzeciwko kościoła. Dom był ładny, z wysokim dachem krytym gontem i z kwiatowym ogródkiem od frontu. Bovid podążył za nimi wzrokiem, ale głowy już obrócić nie mógł .
Patrzyłem na kruki, na Gemta i jego głupkowatego brata Maicala, zbierających głowy, Maical z wózkiem, Gemt z siekierą. Piękna sprawa, powiadam. Przynajmniej do patrzenia. Zgodzę się, że wojna cuchnie. Ale zaraz podłożymy ogień i cały smród zamieni się w dym. Złote pierścienie? Żadnej dodatkowej zapłaty mi nie trzeba.
– Chłopcze! – zawołał głucho Bovid.
Podszedłem i oparłem się o miecz, czując nagłe zmęczenie w ramionach i nogach.
– Gadaj prędko, co tam masz do powiedzenia, chłopie. Brat Gemt już idzie ku nam z siekierą. Ciach.
Nie wyglądał na zmartwionego. Trudno zmartwić czymś człowieka, którego czeka rychłe przeistoczenie w robaczą strawę. Jednak rozdrażnił mnie, że nie okazał mi szacunku i nazwał chłopcem.
– Masz jakieś córki, chłopie? Może schowały się w piwnicy? Stary Rike je zwietrzy.
Bovid podniósł wzrok; w jego oczach błysnął ból.
I… ile masz lat, chłopcze?
Znów „chłopcze”.
– Wystarczająco dużo, żeby rozpłatać ci brzuch jak napchaną kiesę – powiedziałem, czując narastającą wściekłość. Nie lubię się wściekać. Wścieka mnie to.
Ale nie załapał. Nie zdawał sobie chyba nawet sprawy, że to ja go tak rozprułem ledwo pół godziny wcześniej.
– Piętnaście wiosen, nie więcej. Na pewno nie więcej… – Słowa sączyły się powoli z sinych ust w pobladłej twarzy.
Sprostowałbym, że pomylił się o dwie, ale już mnie nie słyszał. Za mną zaskrzypiał wózek. Gemt stanął obok z ociekającą krwią siekierą.
– Odrąbcie mu głowę – mruknąłem. – Jego tłusty brzuch zostawcie krukom.
Piętnaście wiosen! Kto w tym wieku pustoszy wsie...
Kiedy przyjdzie piętnasta, będę już królem!




Niektórzy przychodzą na świat po to, by ci nadepnąć na odcisk. Brat Gemt przyszedł na świat po to, by nadepnąć na odcisk światu.


2

Mabberton płonęło aż miło. Tak jak wszystkie inne wioski tego lata. Makin powtarzał, że to cholernie gorące lato i nie ma co liczyć na deszcz. Miał rację. Gdy wjeżdżaliśmy, zostawialiśmy za sobą kurz; gdy wyjeżdżaliśmy – dym.
– Komu by się chciało być chłopem? – Makin lubił zadawać pytania.
– Komu by się chciało być chłopską córką? – Skinąłem w kierunku Rike’a, który szczerzył się głupkowato i kołysał w siodle tak, że wydawało się, iż zaraz z niego spadnie. Przez kirys przewiesił belę jedwabiu przetykanego złotem. Skąd wytrzasnął takie coś w Mabberton?
– Brat Rike lubi oddawać się prostym przyjemnościom – powiedział Makin.
Fakt. Rike miał wręcz niezaspokojony apetyt. Jak i pożar pochłaniający teraz wioskę.
Przyłożyłem pochodnię do krytej strzechą gospody; ogień zmusił nas do odwrotu. Kolejny krwawy dzień w ciągnącej się latami agonii naszego rozbitego królestwa.
Makin otarł pot z twarzy, rozsmarowując przy tej okazji sadzę. Cały Makin, zawsze się uświni.
– Ty sam nie mogłeś odmówić sobie tych przyjemności, bracie Jorg.
Nie zamierzałem się o to kłócić. „Ile masz lat?”, pytał ten stary chłop. Wystarczająco dużo, żeby złożyć jego córkom wizytę. Ta tłusta dziewka miała dużo do powiedzenia, podobnie jak jej ojciec. Darła się jak prosiak, mało mi uszy nie pękły. Wolałem tę starszą. Przynajmniej była cicha. Tak cicha, że trzeba było ją przycisnąć tu czy tam, żeby się upewnić, czy nie kipnęła ze strachu. Nie przypuszczam jednak, żeby któraś siedziała cicho, kiedy dosięgnął je ogień…
Gemt zrównał konia z moim i wyrwał mnie z zamyślenia.
– Ludzie barona dojrzą dym z dziesięciu mil. Źleś zrobił, podkładając ogień. – Pokręcił głupim rudym łbem, ruda grzywa zakołysała się w tę i we w tę.
– Źleś zrobił – powtórzył jego brat idiota, wołając z grzbietu starego siwka. Pozwoliliśmy mu jechać z zaprzęgniętym wózkiem. Siwek nie zgubi drogi. Ten koń miał więcej oleju w głowie niż Maical.
Gemt zawsze musiał coś wytknąć. „Źleś zrobił, wrzucając trupy do studni, teraz będziemy jechać o suchym pysku.” „Źleś zrobił, zabijając tego klechę, to przyniesie nam pecha.” „Gdybyśmy lżej się z nią obeszli, dostalibyśmy za nią okup od barona Kennicka.” Kusiło mnie przyłożyć mu nóż do gardła. Tu i teraz. Wychylić się i zatopić ostrze w jego szyi. „O co chodzi, bracie Gemt? Co tam bulgoczesz? Źlem zrobił, przebijając ci to stare, robaczywe jabłko Adama?”
– O, nie! – zawołałem w udawanym przestrachu. – Szybko, Rikejku, leć się odszczać na Mabberton. Trzeba zagasić ten ogień.
– Ludzie barona go zobaczą – upierał się poczerwieniały na twarzy Gemt. Kiedy ktoś go wkurzył, robił się burakowy. Swoją czerwoną gębą tylko jeszcze bardziej kusił mnie do mordu. Jednak nie zrobiłem tego. Przywódca ma swoje obowiązki. Przywódca ma obowiązek nie zabijać zbyt wielu własnych ludzi. Inaczej komu będzie przewodził?
Kolumna jeźdźców zebrała się wokół nas, jak zawsze kiedy coś się działo. Pociągnąłem za wodze; Gerrod stanął z rżeniem i stukotem kopyt. Patrzyłem na Gemta i czekałem. Czekałem, aż wszystkich trzydziestu ośmiu moich braci zbierze się przy nas, a Gemt zrobił się tak czerwony, że mało mu krew nie trysnęła z uszu.
– Bracia, dokąd zmierzamy? – zapytałem cicho, stając w strzemionach, żeby przyjrzeć się ich szpetnym ryjom. Wszyscy umilkli, by mnie usłyszeć. – Dokąd? – ponowiłem pytanie. – Czyżbym tylko ja to wiedział? Czy trzymam przed wami coś w sekrecie, moi bracia?
Rike wyglądał na zdezorientowanego i marszczył brwi. Gruby Burlow stanął po mojej prawej, a po lewej Nubańczyk, którego zęby odcinały się śnieżną bielą na umazanej sadzą twarzy. Cisza.
– Brat Gemt nam powie. On wie wszystko najlepiej. – Uśmiechnąłem się, chociaż ręka mnie wciąż świerzbiła, by rozpruć mu gardło. – Dokąd jedziemy, bracie Gemt?
– Do Wennith na Końskim Wybrzeżu – odparł niechętnie, nie chcąc się na nic zgadzać.
– Bardzo dobrze. A jak się tam dostaniemy? Prawie czterdziestu jeźdźców na wspaniałych, kradzionych koniach?
Gemt zacisnął zęby. Wiedział, ku czemu to zmierza.
– Jak się tam dostaniemy, skoro zależy nam na kawałku pieczeni, póki jest gorąca? – spytałem.
– Droga Liczy! – zawołał Rike zadowolony, że zna odpowiedź.
– Droga Liczy – powtórzyłem cicho i uśmiechnąłem się. – Jaką inną drogą moglibyśmy jechać? – Spojrzałem w ciemne oczy Nubańczyka. Nie potrafiłem w nich nic wyczytać, ale pozwoliłem mu czytać w moich.
– Nie ma innej drogi.
Rike jest w swoim żywiole, pomyślałem. Nie ma pojęcia, w co tu się gra, ale podoba mu się jego rola.
– Czy ludzie barona wiedzą, gdzie jedziemy? – zapytałem Grubego Burlowa.
– Psy wojny idą z frontem – odparł. Gruby Burlow nie jest głupi. Policzki trzęsą mu się jak galareta, kiedy gada, ale głupi nie jest.
– Zatem… – Powoli przeciągnąłem wzrokiem po ich twarzach. – Zatem baron wie, dokąd zmierzają oprychy, takie jak my i wie, którą drogą musimy jechać. – Pozwoliłem słowom wybrzmieć do końca. – I po to właśnie puściłem z dymem cholerną wioskę, żeby wiedział, jakim złym pomysłem byłoby jechać za nami.
W tej chwili wbiłem Gemtowi w gardło nóż. Nie musiałem, ale chciałem. Potańczył trochę, pobulgotał, i spadł z konia. Czerwona gęba szybko mu zbladła.
– Maical, odrąb mu głowę – powiedziałem.
Tak zrobił.
Gemt wybrał po prostu niewłaściwy moment.