Krzyk pod wodą

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Krzyk pod wodą
Fragment pierwszy:

Czerwiec 1973
Dziecko w wannie już nie krzyczy.
Ona rozkoszuje się ciszą.
Jednak dźwięk pozostawia pogłos. Dźwięczy i dudni w jej głowie. A ona naprawdę potrzebuje odrobiny spokoju. Czy to tak wiele? Po prostu trochę spokoju. I snu.
W ciągu dnia przesiaduje na sofie, zatykając uszy.
Dziecko wrzeszczy przez okrągłą dobę. Czuje, że za chwilę zwariuje. To jest jak wieczne oskarżanie: nie jesteś dość dobra, nie starasz się wystarczająco, nie potrafisz się mną zaopiekować.
Dziecko zwróciło się przeciwko niej.
Początkowo próbowała je pocieszać, przytulać do swojego ciała. Ale ono ją odpychało. Jest wobec niej wrogo usposobione. Wyraźnie to czuje. W jaki sposób może zająć się dzieckiem, które jest tak wrogo do niej nastawione? Jak ma poczuć miłość do takiego dziecka?
Pielęgniarka środowiskowa powiedziała, że dziewczynce dobrze zrobi sen w wózku na świeżym powietrzu, więc wychodzą. Tam mała również płacze, ale przynajmniej jej uszy mogą chwilę odpocząć.
Ona tak bardzo potrzebuje spokoju.
Coraz mniej panuje nad swoimi myślami.
Ma najszczersze intencje, żeby je zatrzymać, ale ono nie daje się oswoić. A ona nie chce doznać porażki, opowiadając mężowi, jak się sprawy mają.
To nie tak miało być. Ale nie potrafi tego zmienić. Nie ma temu dziecku nic do ofiarowania. Nie ma dla niego nawet mleka. Jakby jej ciało sprzeciwiało się temu, żeby darować więcej. Ale ona przecież i tak wystarczająco dużo już z siebie dała! Ten mały potwór jest jednak innego zdania.
Czuje, jak ogarnia ją gniew. Mała egoistka. Tylko od niej wymaga. Jak mogła wydać na świat takie małe, egoistyczne stworzenie?
Gdyby była mężczyzną, najprawdopodobniej pomyślałaby, że to nie jej potomstwo. Jednak to ona je nosiła i urodziła.
W jej głowie rodzi się myśl, której nie można wypowiedzieć na głos. Jest zbyt wstydliwa. Jednak myśl nie znika z tego powodu.
W głębi duszy życzyłaby sobie, żeby to dziecko nigdy nie przyszło na świat.
Teraz jakby nieco wybudzała się z drzemki.
Czuje, jakby obserwowała się z zewnątrz. Unosi się w powietrzu, krążąc nad sobą.
Widzi swoje ciało siedzące na podłodze obok wanny. Coś jest nie tak. W pierwszej chwili nie rozumie, co się stało. Wkrótce to dostrzega.
Dziecko w wodzie wygląda na bezwładne i pozbawione życia.
Co się stało?
Nie rozumie. Wyciąga je z wody i kładzie na podłodze. Nie czuje oddechu. Robi masaż serca i wdmuchuje powietrze do małych ust.
O Boże…
I gdy już sądzi, że to beznadziejne i że nie uda się przywrócić do życia tego bezwładnego ciała, dziewczynka kaszle, a woda z płuc wydostaje się przez jej usta i nos.
Przez resztę dnia uważnie obserwuje dziecko. Mała krzyczy jak zwykle.
Gdy jej mąż wraca do domu z kliniki okulistycznej, o niczym mu nie wspomina. A on nic nie zauważa. Spostrzegawczość okulisty jest najwyraźniej ograniczona.
Jeszcze przez dłuższy czas nie ma odwagi kąpać dziecka.

Fragment drugi:

Szarm asz-Szajch, grudzień 2009

Katrine Wraa znajdowała się na dnie nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Była na dnie Morza Czerwonego. I na dnie swojej kariery.
Wolała skupić się na tym pierwszym i spróbować zapomnieć o wszystkim, co łączyło się z tym drugim.
Teraz pozostała jej jeszcze minuta i trzydzieści sekund tu, na dole, w tej feerii barw, zanim będzie musiała popłynąć w kierunku lustra wody i zaczerpnąć powietrza.
Chłonęła doznania. Nieustanne obgryzanie rafy koralowej przez papugoryby wywoływało wrażenie nieprzerwanego szumu. Koralowce kojarzyły się jej ze wszystkim: od mózgu po abstrakcyjne, współczesne dzieło sztuki. Obok niej przepłynął leniwie błazenek. Jego pucołowate ciałko w biało-pomarańczowe paski sprawiło, że zapragnęła wyciągnąć dłoń i go dotknąć.
Zbliżał się ten moment. Powoli zaczęła się wznosić, usiłując nieco wydłużyć tę chwilę.
Ku swojej wielkiej irytacji, do tej pory nie potrafiła jeszcze przezwyciężyć panicznego strachu, którego doświadczała, próbując podczas nurkowania z zestawem tlenowym zaczerpnąć pierwszego swobodnego oddechu pod wodą. Dlatego pływała z fajką i nurkowała bez butli, i dla odmiany stawała się w tym całkiem niezła. Przez cały czas usiłowała pobić swój własny rekord. Ostatni wynosił trzy minuty i pięć sekund.
Metr do lustra wody. Potrzeba zaczerpnięcia tchu jeszcze się nasiliła. Udało się! Skóra twarzy zetknęła się z powietrzem, a ona wciągnęła je do płuc.
Próbowała. Naprawdę próbowała.
A Ian, australijski nurek i jej chłopak zarazem, okazywał przy tym niepojętą cierpliwość. Jednak nadal nie potrafiła się przezwyciężyć. Ona, która wyobrażała sobie, że powinna rozwinąć swoją potrzebę eskapizmu, zostać instruktorem nurkowania i nigdy więcej nie wracać na tę akademicką arenę walki, którą zostawiła w Anglii!
Nabrała powietrza do kolejnego zanurzenia. Studiowała i ćwiczyła najlepsze techniki freedivingu, jednak wiedziała, że gdzieś umyka jej ten medytacyjny aspekt nurkowania.
To, żeby po prostu pobyć w wodzie między rybami i koralowcami.
Cieszyły ją doznania cielesne, gdy z siłą i gibkością wskoczyła z impetem w głębinę, dobrze rozpędzona dzięki dużym płetwom.
Wkrótce ponownie znalazła się na dnie.

*
Studia psychologiczne na Uniwersytecie Londyńskim, pomimo dość niewyraźnych ocen ze szkoły średniej w Danii. Doktorat z psychologii sądowej. Stanowisko asystenta i powołanie na zastępcę jednego z najbardziej szanowanych naukowców i konsultantów angielskiej policji, profesor Caroline Stone – kobiety, która poświęciła całe życie, żeby z profilowania kryminalnego uczynić cenioną i respektowaną dyscyplinę psychologii, która znalazłaby uznanie w policji i sądownictwie. Jednocześnie kobiety, z którą Katrine wdała się w ostry konflikt, a w konsekwencji wyjechała z Anglii na trzy miesiące, by móc się nad tym wszystkim zastanowić. Od tego czasu rozkoszowała się stanem nieważkości i swobodą w Morzu Czerwonym.
Wyzwalające i przerażające jednocześnie.
(…)

Sięgnęła po telefon (…).
Miała trzy wiadomości z numeru, który nic jej nie mówił. Oprócz tych dziesięciu spodziewanych od Caroline. Odsłuchała pierwszą, pochodzącą z nieznanego numeru.
„Dzień dobry, Katrine, tu Per Kragh, szef Wydziału Zabójstw kopenhaskiej policji”.
Nowo mianowany szef Wydziału Zabójstw kopenhaskiej policji zostawił jej wiadomości? W ciele Katrine pojawiło się nieokreślone napięcie.
Rok lub dwa lata temu poznała go na konferencji w Szwecji. Podszedł do niej i przedstawił się po tym, jak wygłosiła referat o kognitywnych technikach przesłuchań i teorii pamięci. Uznała go wtedy za człowieka akuratnego, dyplomatycznego i nowoczesnego. Był u progu czterdziestki. Jego nominacja trochę ją zaskoczyła, gdy przeczytała o niej kilka miesięcy temu w jednej z internetowych gazet, które codziennie przeglądała. Jak na szefa Wydziału Zabójstw, nieco za bardzo przypomina urzędnika, pomyślała wtedy. A teraz zostawił jej na sekretarce ni mniej, ni więcej, tylko trzy wiadomości. O co mu chodziło?
„Chciałbym z tobą o czymś pogadać. Proszę o szybki kontakt”. To nie była prośba, raczej stwierdzenie. Podał swój numer. „Dziękuję”.
Długo wpatrywała się w telefon. Bardzo długo.
Następnie odsłuchała jego drugą wiadomość. I kolejną, nagraną cztery dni temu.
„Tu ponownie Per Kragh”. Tym razem w jego głosie usłyszała opanowane napięcie. „Najwyraźniej trudno cię złapać. Mam nadzieję, że uda mi się porozmawiać z tobą przed Nowym Rokiem. W przeciwnym wypadku będę zmuszony poszukać innego kandydata”.
Innego kandydata? Czyżby to była oferta pracy od szefa Wydziału Zabójstw kopenhaskiej policji?
Cztery dni temu. Jej puls znacznie przyspieszył. Spojrzała na datę w telefonie: jutro nadchodził Nowy Rok.
Odsłuchała pierwszą wiadomość od Caroline: „Zadzwoń do mnie, jak już przestaniesz się bawić w nurka włóczęgę. Ale jeszcze przed Nowym Rokiem. Jeśli nie, wyznaczę Dianę, żeby się tym zajęła. Mam nadzieję, że wiesz, co to oznacza”.
Skasowała pozostałe wiadomości od Caroline, nawet ich nie odsłuchując.
I tak byłyby coraz gorsze.

Fragment trzeci:

Krzyk?
Czy to był krzyk? A może to lis? Ich odgłosy mogły przypominać kobiecy krzyk. Straszny i przeraźliwy. Ślady lisów w ogrodach nie należały do rzadkości.
Adam Ehlers zdecydował się pokonać nieprzyjemne uczucie związane z opuszczeniem ciepłego łóżka i bliżej zbadać sprawę, mimo że była godzina – spojrzał na zegarek… – prawie dziesięć po piątej. Miał wstać dopiero za dwie godziny. Całą noc kiepsko spał: czujnie i niespokojnie przed porannym zebraniem zarządu. Kryzys finansowy dał się porządnie we znaki firmie doradczej, którą założył prawie dziesięć lat temu.
Mimo wszystko nigdy wcześniej nie słyszał lisa o tak mocnym głosie. Jego żona jak zwykle spała twardym snem i najwyraźniej niczego nie usłyszała. Przemierzywszy piętro, skierował się do pomieszczenia, w którym pracował, urządzonego w narożnym pokoju, wychodzącym na ogród rodziny Wintherów, skąd, jak podejrzewał, dochodził dźwięk.
Rzut oka na ogród potwierdził jego przeczucia. To, co ujrzał w świetle ulicznej latarni, sprawiało wrażenie zaskakującego i nierzeczywistego zarazem.
Kobieta, w której rozpoznał swoją sąsiadkę, Vibeke Winther, kucała pochylona nad postacią leżącą na ziemi, którą, jak Adam Ehlers domniemywał, musiał być Mads Winther, jej mąż. Czy próbowała udzielić mu pierwszej pomocy? Ale dlaczego znajdowali się w ogrodzie? – zastanawiał się. W śniegu? W taki ziąb? O tej porze? Jego mózg zbyt wolno przetwarzał wrażenia. Nagle otrząsnął się ze stanu przypominającego trans i uznał, że musi coś zrobić. Zawołał żonę.
– Anne Marie, obudź się. Coś się stało u Wintherów.
Jego żona usiadła rozkojarzona na łóżku. Adam chwycił komórkę, zbiegł po schodach, włożył kalosze, kurtkę i wybiegł z domu.
– Niee… – Już w drodze usłyszał ciche zawodzenie sąsiadki.
– Nieee…
Vibeke Winther wyglądała, jakby się poddała; teraz siedziała i niemal ciągnęła za ubranie nieruchomą postać.
Gdy Adam Ehlers podszedł bliżej, zrozumiał dlaczego.
Mads Winther był martwy.
Nie trzeba było lekarza, żeby to stwierdzić. Tułów Madsa stanowił zakrwawioną masę, twarz miał bladą i groteskowo zastygłą w zdumieniu.
Adam Ehlers położył dłoń na ramieniu Vibeke Winther. Nie zareagowała.
Odszedł kilka kroków i wystukał 112 na swoim telefonie komórkowym.

*

Katrine otworzyła oczy i mogłaby przysiąc, że to dźwięk jej własnych, dzwoniących zębów wyrwał ją ze snu. W sypialni panował taki ziąb, jak zapewne na zewnątrz. Coś musiało być nie tak z grzejnikami w domu. Wstała i szybko wskoczyła we wczorajsze ubranie, po omacku odnalazła włącznik światła i udała się do salonu. Tu nie było wcale cieplej. Zerknęła na zegarek. Kwadrans po piątej. Do pobudki pozostała jeszcze prawie godzina. Jednak to niemożliwe, żeby udało jej się zasnąć w tym zimnie… Może jogging? To z pewnością poprawiłoby krążenie krwi. Odszukała strój do biegania i rozpaliła w kominku. Przynajmniej będzie cieplej, kiedy wróci do domu.
Na szczęście pamiętała, żeby kupić latarkę na czoło. Tutaj drogi nie były oświetlone. W nocy spadło jeszcze więcej śniegu, ale powietrze wydawało się cieplejsze niż wczoraj i zanosiło się na odwilż. Jej buty zaczynały przemakać. To, na co się zdecydowała, nie należało do prawdziwych przyjemności, ale pocieszała się, że po powrocie poczuje się lepiej.
Gdy pół godziny później otworzyła drzwi do domu, zadzwoniła jej komórka. Trzy długie kroki i sięgnęła po nią.
– Tu Katrine – wydyszała do telefonu.
– Dzień dobry, Katrine, tu Per Kragh. Przepraszam, jeżeli cię obudziłem.
– Nie, nie, w porządku, właśnie wróciłam z joggingu.
– No proszę, świeża i wypoczęta o poranku – usłyszała, że Per się uśmiecha. – Dzwonię, ponieważ okazuje się, że mamy właśnie nowe zabójstwo, więc pomyślałem, że równie dobrze mogłabyś udać się bezpośrednio na miejsce, gdzie znaleziono zwłoki. Twój partner jest już w drodze.
– Dobra, podaj mi tylko adres, przyjadę tam jak najszybciej.
Otrzymała adres we Frederiksbergu.
– Okej, tam się spotkamy.
– Tam?
– Owszem, zawsze pojawiam się w miejscu znalezienia zwłok.
– No tak. Oczywiście.
Będzie musiała się przyzwyczaić do zupełnie innej częstotliwości popełniania zabójstw. Jeżeli naczelny kryminalnych w Londynie miałby fatygować się do wszystkich spraw… To byłoby fizycznie niemożliwe.
Pompki musiały poczekać do wieczora. Zwykle po biegu dochodziła do setki. Do tego sto brzuszków. Powinna też jak najszybciej zakupić kilka ciężarków do treningu siłowego. Zestaw, który nabyła w Szarm, zostawiła Ianowi. Czterdzieści kilo żelastwa w dodatkowym bagażu okazało się za drogie.
W zawrotnym tempie wzięła prysznic, przełknęła porcję owsianki, chwyciła aparat fotograficzny oraz sprzęt do nagrywania i wypadła z domu. Na kawę i makijaż zabrakło już czasu. Wpisała adres do GPS-u i ruszyła.

Fragment czwarty:

Ulla Jørgensen parkuje małego fiata. Cieszy ją, że było ich stać na drugi samochód. To dla niej spore ułatwienie na co dzień. W momencie, gdy otwiera drzwi pojazdu, słyszy to.
Dziewczynka znowu krzyczy w wózku w ogrodzie. Dom sąsiadów, jako ostatni przy ulicy, zwrócony jest w kierunku rozległych terenów zielonych, wśród znajduje się niewielka żwirownia.
(…)
Jeżeli sytuacja nie ulegnie zmianie, będzie musiała zadzwonić do gminy. To przecież graniczy z zaniedbywaniem dziecka. Najwyraźniej wydaje się im, że sąsiedzi są głusi i ślepi. (…)
Ulla wyciąga dziewczynkę z wózka. Przytula małe, drżące ciałko. Troskliwie otula kołderką wychłodzone maleństwo. Wyczuwa smród starego moczu. Czuje wilgoć na ramieniu.
– Od jak dawna tu leżysz, maleńka? – Przygląda się wykrzywionej ze strachu i rozdrażnienia twarzy dziewczynki. Na pewno jest głodna i spragniona. Słyszy burczenie w brzuszku.
Sama ma troje dzieci, wszystkie już w wieku szkolnym. Przypomina sobie, jak się nimi opiekowała, gdy były małe. Jej ciało było jak radar, nastawiony na odbiór ich sygnałów. Głód? Zmęczenie? Mokra pieluszka? Dzisiaj wydaje się jej, że przez cały czas nosiła je na rękach. Dobrze wie, że to nieprawda, bo musiała przecież jednocześnie dbać o cały dom. Pamięta jednak to uczucie, gdy przesiadywała na kanapie, przytulając małego człowieczka, niemal jakby stanowili jedność. Jakby nadal przebywał w jej brzuchu. Takiej więzi temu dziecku nikt raczej nie zapewnił.
Instynktownie chce zabrać dziewczynkę ze sobą. (…)
Nie potrafi pocieszyć maleństwa. Głodu nie da się zaspokoić bezpiecznymi ramionami. Naciska dzwonek do drzwi.
Wszystko ma swoje granice. Narasta w niej złość. Ile już razy tutaj przychodziła?
Naraz podejmuje decyzję. Zaproponuje opiekę nad tą małą, codziennie przez kilka godzin, i w ten sposób odciąży trochę jej matkę. Dzięki temu dziewczynka przynajmniej przez ten czas będzie miała należytą opiekę. (…)
Próbuje pukać do drzwi. Nikt nie odpowiada.
Ulla czuje, jak ogarnia ją bezradność. Czy w tej sytuacji jedynym wyjściem nie jest zabranie dziecka ze sobą? Podejmuje decyzję i pospiesznie oddala się z małą do swojego domu.
Mimo że Ulla zawsze przewijała swoje dzieci przed karmieniem, tym razem musi najpierw nasycić dziewczynkę, zanim zmieni jej pieluszkę, ponieważ maleńka jest bardzo głodna.
Jej własne nigdy nie były tak wygłodzone, myśli z oburzeniem.
Podgrzewa mleko do temperatury odpowiadającej ciepłu wewnętrznej strony nadgarstka. Z czystego sentymentu zachowała kilka butelek, którymi karmiła dzieci kaszką, gdy jej własny pokarm już nie wystarczał. Dziewczynka ssie smoczek, najwyraźniej przyzwyczajona do butelki, i na ramieniu Ulli głośno beka. Ulla śmieje się i głaszcze maleństwo po plecach.
A teraz pieluszka. W pralni odsuwa pranie ze stołu, którego używała do przewijania dzieci, i kładzie dziewczynkę na miękkich ręcznikach. Gdy otwiera pieluszkę, w jej nozdrza uderza mdły odór. Pieluszka jest pełna. Dokładnie przemywa dziewczynkę, ale stwierdza, że należałoby ją wykąpać.
W pralni Ulla odnajduje dziecięcą wanienkę. (…)
Kąpiel okazuje się krótka. Małej z całą pewnością się nie podoba. Kiedy zostaje zanurzona w wodzie, niemal zanosi się przeraźliwym krzykiem. Ulla pospiesznie obmywa małe fałdki. Pod podbródkiem dostrzega grubą warstwę brudu. W jej oczach pojawiają się łzy.
– Nic dziwnego, że tego nie lubisz – mówi do małej. – Ty, biedactwo, w ogóle nie jesteś przyzwyczajona do kąpieli.
Ale przynajmniej jest czysta.
Jej sąsiadka zakłada dziecku gumowe majteczki, mocujące pieluszkę. Nie są na szczęście zabrudzone. Ulla wyjmuje wysłużone, ale czyste ściereczki, których używa do przecierania, starannie wybiera te najbardziej miękkie i improwizuje z nich pieluszkę.
Zadowolona, czysta i syta. (…)
To jaka ty jesteś duża?, zastanawia się Ulla i liczy. Musiało minąć około trzech miesięcy, konstatuje, od czasu, kiedy widziała sąsiadkę podwożoną ze szpitala. Wraca myślami do własnych dzieci. W tym wieku potrafiły już patrzeć długo i przenikliwie, uśmiechając się do niej ujmująco, aż serce jej rosło. Robiła grymasy, które maleństwo naśladowało: duże, otwarte usta, wyciąganie języka, szeroki uśmiech.
Jednak z tą dziewczynką nie udaje się jej na dłużej złapać kontaktu wzrokowego.
Ulla podejmuje decyzję. Zadzwoni do gminy. Czuje, że jako matka i obywatelka ma taki obowiązek.
(…)
Zanim to następuje, słychać pukanie do drzwi. Na zewnątrz stoi sąsiadka. Wygląda na rozzłoszczoną. Wydziera się i wścieka, że Ulla zabrała jej dziecko. Ulla protestuje i tłumaczy, że dzwoniła, ale nikt nie odpowiadał. Sąsiadka wyrywa jej dziecko z ramion, obraca się na pięcie i znika w swoim domu.

*

Mała nie śpi już na zewnątrz.
Ale Ulla słyszy jej płacz dochodzący z domu. Robi się jej żal dziecka. Próbuje się wyłączyć i zobojętnieć. Nie potrafi.
Nieco później tego samego dnia udaje się do sąsiadów i proponuje pomoc. Otrzymuje bezczelną odpowiedź, że nie ma tam czego szukać.
Później dzwoni do gminy i zgłasza zaniedbywanie obowiązków rodzicielskich.
(…)
Zajmą się tą sprawą.
Następnego dnia w ich domu pojawia się pielęgniarka środowiskowa. Wychodzi stamtąd uśmiechnięta i rzuca spojrzenie w kierunku domu Ulli. Jest w nim coś dziwnego. To nie jest pełne uznania spojrzenie, aprobujące spełnienie obywatelskiego obowiązku. Przypomina raczej wyrzuty. Tak jakby to Ulla zrobiła coś złego. Prycha; to przecież ona zadbała o to, żeby dziecko było czyste!
Dzwoni do niej kobieta z urzędu, która ostrym tonem informuje, że jej sąsiadka rozważa złożenie skargi, iż Ulla zabrała do siebie jej dziecko.
Ulla tłumaczy, jak to wyglądało, ale równie dobrze mogłaby gadać do ściany. Nikt jej nie słucha.
Tylko dlatego, że ci ludzie są lekarzami, konstatuje Ulla. Dlatego ich słowo przyjmuje się za dobrą monetę, a wątpi w to, co mówi nic nieznacząca sekretareczka. Pani doktor – i do tego neurolog – z pewnością zna się najlepiej na opiece nad niemowlakiem.
Po jakimś czasie dziecko przestaje płakać. Wygląda, jakby mała zrezygnowała. Pojęła, że to nic nie pomoże.
Ulli zbiera się na płacz na myśl o smutnym dzieciństwie, które czeka jej małą sąsiadkę.