Król magii

Ratujmy magię, czyli poszukiwacze zaginionych kluczy

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Król magii
Magia rządzi, magia radzi, magia nigdy cię nie zdradzi – to hasło przyświecało pierwszemu tomowi cyklu Fillory, wykreowanemu przez Leva Grossmana. W Królu magii należałoby je uzupełnić o znak zapytania, gdyż autor, sukcesywnie kontynuując rozpoczęte wątki, wprowadza nowe, całkowicie nicujące dotychczasowy obraz elitarnego świata magów.

Lecz zanim to nastąpi, pisarz zaprasza nas do sielankowej Arkadii, której dla niepoznaki nadał nazwę Fillory. Przeniesieni tam podczas dramatycznego cliffhangera kończącego Czarodziejów Quentin, Elliot, Jane i Julia (była ukochana Coldwatera, która wcześniej odegrała marginalną rolę w fabule) zasiedli na czterech tronach Zamku Białoszczytnego, bawiąc się w sprawowanie władzy i korzystając z wszelkich uroków bycia monarchami, których każde życzenie zostaje spełnione zanim jeszcze zdołają o nim pomyśleć. Jednak to dolce far niente w pewnym momencie zostaje brutalnie zakłócone pewną przepowiednią (o którą postaci same się prosiły), a Quen, znudzony idyllą, wyrusza by zebrać podatki na leżącej na rubieżach królestwa wyspie. Towarzyszy temu romantyczna otoczka, jaką pieczołowicie tworzy wokół swej eskapady – począwszy od przekonania Julii, iż jej obecność jest niezbędna, poprzez znalezienie i wyposażenie okrętu, kończąc na skompletowaniu załogi. I gdy wreszcie Wędrowiec do Świtu… to znaczy Mundżak żegnany przez wiwatujące tłumy wyruszy w rejs, jego żagle wzdyma duch wielkiej przygody.

Znudzony tą powtórką z wątpliwej jakości rozrywki, jaką Grossman zafundował mu w Czarodziejach, czytelnik spodziewa się wszystkiego najgorszego, gdyż ów wstęp zapowiada powrót przekonanego o swej omnipotencji bohatera, który relacjonować będzie swoje dokonania. I rzeczywiście chwalebne czyny Quentina i popisy jego elokwencji, a raczej wszechwiedzy kreatora tej postaci, trwają nieprzerwanie przez kilkadziesiąt stron. Zapożyczenia, które mnożą się jak króliki (oczywiście magiczne), prócz zakotwiczenia ich w warstwie fabularnej, wplecione zostają w tok rozmów bohaterów, chwalących się setkami przeczytanych przez siebie tomiszczy – nie tylko fantastycznych. Lecz w pewnym momencie zauważyłam, iż nie razi mnie to aż tak, jak miało to miejsce podczas lektury pierwszego tomu, co więcej – zaczyna wciągać. Ewidentnie pisarz postanowił, miast pełnić rolę kopisty, wykazać się inwencją i wpłynęło to znacząco na jakość Króla magii. A gdy wprowadził drugiego narratora, czyniąc nim Julię, zrobiło się naprawdę interesująco.

Dwie zupełnie odmienne perspektywy postrzegania toczących się wydarzeń, inne charaktery, diametralnie różne podejście zarówno do magii, jak i do życia – ten zabieg stosuje wielu nie tylko parających się fantastyką pisarzy. Znacznie mniejsza ich liczba, wraz z dopuszczeniem do głosu dodatkowego tkacza fabuły, pozwala mu opowiedzieć już przedstawioną historię na nowo, a Grossmanowi udał się trudny zabieg – sprawił, że retrospekcyjna relacja Julii jest znacznie ciekawsza od autopromocji Quena. I choć cały czas ma się świadomość, iż są oni awersem i rewersem tej samej monety, to jednak pragnie się, by za każdym rzutem wypadała strona z wizerunkiem czarownicy. Jej portret charakterologiczny uświadamia, jak wielka jest różnica pomiędzy depresją podniesioną do rangi sztuki, którą z werterowskim zacięciem uprawia Coldwater, a tą wbijającą się szponami w sedno jestestwa rozpaczą i pustką, samotnością, ucieczką, która prowadzi jedynie głębiej w mrok. Julia, która otarła się o magię, a potem została brutalnie odcięta od jej źródła i pozostawiona z bólem pamiętania oraz rozpaczliwą świadomością, iż prawdopodobnie już nigdy nie ponowi tego doświadczenia, czuje narkotyczny głód i doznaje syndromu odrzucenia w skrajnie brutalnej formie. Znawczyni wszelkich chorób psychicznych, rezydentka wielu ośrodków mających ją "przywrócić społeczeństwu", testerka długiej listy psychotropów, wreszcie postanawia samodzielnie zadecydować o swym losie, wyruszając w podróż najtrudniejszą ze ścieżek na wzór mitycznych bohaterów, którzy stanęli na rozdrożach.

Poszukiwanie magii dla nieudaczników, którzy zostali odsiani przez specyficzne sito Brakebills, ukazuje jej dziką i nieokiełznaną wersję, której usystematyzowana sztywnym kodeksem reguł ars magica, wykładana w college’u, wydaje się być bladym odbiciem. I można się zastanawiać, która opcja jest lepsza, gdyż zarówno wyznawcy "szkoły dziekana Fogga" (w tym tomie przedstawiony został wyjątkowo niepochlebnie), jak i naturszczycy skupieni pod auspicjami Frachtowca "Beowulf" – internetowej grupy wsparcia, której prawdziwym celem jest wyłuskanie osób obdarzonych mocą i sprowadzenie ich do prowansalskiej wioski Murs, siedziby "dzikich" czarowników, są przekonani o swej supremacji. Grossman, wprowadzając alternatywny model szkolenia, podsuwa nowe tropy umożliwiające zrozumienie magii – jako dziedziny stricte naukowej, budowanej wedle zasad fizyki, matematyki i informatyki, oraz teologii opierającej się w małym stopniu na filozofii, a w znacznie większym na nieco onirycznej wierze w cuda i prawdy objawione. Na dodatek potrafi te dwa podejścia ze sobą połączyć w sposób całkiem zręczny.

Moment, gdy w fabule powieści zaczęły się pojawiać wątki baśniowe, folklorystyczne i mitologiczne, a zwłaszcza coraz to liczniejsze nawiązania do antyku, nad wyraz mnie - niepoprawną miłośniczkę starożytności, usatysfakcjonował. O tym, że lubi zagłębiać się w pozbawione cenzury wersje bajek autor Króla magii przekonał czytelników już wcześniej, natomiast penetracja pozostałych źródeł inspiracji stanowi novum (i wreszcie jest to nawiązanie, a nie klisza zastosowana bez najmniejszej modyfikacji). Odniosłam również wrażenie, iż pisarz doszlifował warsztat literacki. Motyw przepowiedni głoszącej powrót starych bogów i anihilację magii, której zapobiec może jedynie odnalezienie przez protagonistów siedmiu kluczy, a efekt owych odbywających się w trudach i znojach poszukiwań będzie nie do końca taki, jakiego się banda magów spodziewała, był dopracowany w szczegółach i chwilami zaskakujący. Zaś uskuteczniane w przeszłości przez Julię i jej "magicznych inaczej" towarzyszy próby dotarcia do korzeni mitycznych wierzeń, będących pierwocinami wszystkich religii oraz ich konsekwencje, wstrząsną posadami wszystkich opisanych na kartach powieści światów (tudzież czytelnikiem).

Grossman poszerza również granice stworzonego przez siebie uniwersum, dorzucając doń kolejne lokacje dedykowane zawołanym fantastom oraz uzupełniając te już znajome. Przykładowo - określenie hic sunt dracones nabiera nowego wymiaru, geografia Fillory sugeruje pokrewieństwo z pratchettowską, zaś wzorowane na Drogach z jordanowskiego Koła czasu miasto Ni Tu Ni Tam – zbiorowisko prowadzących do różnych światów portali, odsłania swą prawdziwą funkcję. Także obdarzone przez pisarza życiem postaci dorastają emocjonalnie, choć dla większości z nich prawdopodobnie jest to jedynie kolejny etap podróży ku samopoznaniu, zaś w przypadku innych mała stabilizacja pozwalająca na korzystanie z uroków życia.

Król magii to opowieść o straconych złudzeniach, studium upadku i odrodzenia w formie oddzielnie przypisanej każdej z postaci. Grossman prawi o konieczności zachowania równowagi i cenie, jaką się za to płaci, odbrązawia pojęcie bohaterstwa w sposób nieco jak na mój gust zbyt patetyczny – w finale znika ironiczne poczucie humoru ratujące wiele wcześniejszych scen, tak jakby autor stracił wyczucie, gdzie należy uderzyć w dramatyczne akordy, a kiedy je wyciszyć. I pozostawia czytelnika wobec kolejnego otwartego zakończenia, które, niczym opisane przez niego wrota, może prowadzić wszędzie. Albo nigdzie.