Krew tyrana
Dziesięć lat minęło od wydarzeń opisanych w Królewskim wygnańcu, gdy barbarzyńskie armie Loethara podbiły ziemie Koalicji Denova, ogniem i mieczem zaprowadzając w nich rządy terroru. Lecz pamięć o tych krwawych czynach powoli zaczyna się zacierać w świadomości zamieszkujących je ludzi, gdyż plemienny wódz bardzo szybko zmienił swą politykę. Miast strachu zapanował spokój i dobrobyt, państwo zaczęło się rozwijać i kwitnąć, a owa prosperity spowodowała, że początkowa niechęć do siłą narzuconego przywódcy zamieniła się w szacunek. Coraz mniej osób wspominało panowanie bestialsko zamordowanego króla Brennusa, przeważająca zaś część społeczeństwa jego rządy zaczęła wręcz uważać za niezbyt fortunne w porównaniu z władztwem Loethara. I tylko nieliczni pragnęli powrotu na tron dawnej dynastii, wyczekując na ujawnienie się prawowitego następcy tronu.
W tym samym czasie Leonel przygotowywał się z mozołem do pełnienia przypisanych mu z racji urodzenia obowiązków. Pod czujnym okiem legendarnego przywódcy banitów – Kita Fenrisa, w puszczańskich ostępach zaprawiał swe ciało do walki, jednocześnie ucząc się powinności władcy. A nie była to nauka łatwa, gdyż zabrakło mentora, który potrafiłby umiejętnie pokierować pełnym żalu i goryczy, szarpanym pragnieniem zemsty młodzieńcem. Sam Kilt, mimo iż złożył przysięgę ojcu młodego króla, że będzie nad jego synem dzierżył pieczę, z obowiązku tego wywiązywał się jedynie w teorii, bardziej skłonny do ryzykownych ekspedycji, niż wymagającej uwagi opieki nad powierzonym mu Leo. Całą odpowiedzialność zrzucił na barki swych towarzyszy, tudzież Lily – kobiety, która przed laty wraz z księciem trafiła do jego obozu.
Zanim jednak poznamy losy Leonela i Loethara, McIntosh zaskoczy prologiem rozgrywającym się nie w realiach quasi-średniowiecznego świata, lecz w czasach nam współczesnych. Sprawi to, iż przez moment czytelnik może się zastanawiać, czy aby po właściwą książkę sięgnął, gdyż zarówno świat, jak i opisane postaci w pierwszej chwili zdają się być kompletnie wyjęte z kontekstu. Lecz bardzo szybko pisarka wyjaśnia ich pochodzenie, jednocześnie rozwiązując zagadkę losów siostry Leo oraz bliźniaczego brata Gavriela de Vis – Corbela. Powracają oni w epilogu, dzięki czemu w ten sposób autorce udało się zamknąć swą powieść zgrabną klamrą, jednocześnie fundując nam ogromny cliffhanger.
O ile w pierwszym tomie wyróżnić można było dwa dominujące wątki fabularne, druga część trylogii opisuje toczące się wydarzenia z perspektywy znacznie większej liczby postaci. McIntosh przeskakuje z jednych punktów mapy swego uniwersum w kolejne, mnoży epizody, coraz więcej czasu poświęca bohaterom wcześniej jeno marginalnie przedstawionym. Nie wyszło to książce na dobre, gdyż, miast skoncentrowanej na dwóch dominantach fabuły, otrzymujemy historię mocno rozwodnioną, kiedy czas poświęcony każdej z postaci został mocno okrojony. Co więcej, pewne rozwiązania, umożliwiające ten proceder, zostały zastosowane na zasadzie deus ex machina – jak chociażby niemalże cudowne "ozdrowienie" niesprawnego na umyśle Pivena, młodszego brata Leo. Ten wątek, dość istotny, by nie rzec wręcz – kluczowy dla fabuły stworzony został, moim zdaniem, nieco na siłę, zaś sama postać młodzieńca, który ukazany jest niejako w opozycji do starszego Valisara, niemalże niczym jego mroczne alter ego, ukształtowana jest mocno schematycznie. Chłopiec, w którym budzą się magiczne moce, a konsekwencją tej przemiany jest obudzenie najmroczniejszych instynktów, jakby zadanie cierpienia i ciemność duszy stanowiła cenę za dar czarnoksięstwa, wydaje się być kolejną wariacją na temat omnipotentnego, lecz obarczonego negatywnymi konsekwencjami tego stanu, klasycznego dla fantasy bohatera. Dodawszy do tego manię prześladowczą i parę innych psychicznych skrzywień – Piven ewidentnie pretenduje do tytułu złego Valisara.
Nasuwa się pytanie, czy Leo jest tym dobrym. Pomimo, iż dorósł fizycznie, to psychicznie pozostał ciągle dzieckiem – skrzywdzonym, pamiętającym śmierć swoich rodziców, którą oglądał, i ciągle pragnącym ukarać winnych tego czynu, nawet jeśli miałoby to oznaczać uśmiercenie sojusznika. Jest porywczy, zapiekły w swych przekonaniach, z wizją honoru i obowiązków władcy kompletnie nie przystającą do rzeczywistości, niedojrzały i niekonsekwentny w swych działaniach. Choć na tle Pivena jego wizerunek nakreślony jest mniej ponurymi barwami, to trudno obdarzyć sympatią mężczyznę, jakim się stał.
Pozostali bohaterowie nakreśleni zostali za pomocą kilku jeno cech charakteru i są to dość płaskie i przewidywalne wizerunki. W porównaniu z tym, jak zostali ukazani w pierwszym tomie, ich portrety nie ewoluują i nie zostają w najmniejszym stopniu pogłębione. Ogromnym dla mnie rozczarowaniem był Loethar, który zapowiadał się na bohatera co najmniej intrygującego po tym, jak z barbarzyńcy przepełnionego żądzą destrukcji zmienił się we władcę niemalże cywilizowanego, który inteligencją i talentem do snucia intryg, a jednocześnie umiejętnością przystosowania się do nowych warunków i zbudowania własnego wizerunku przystającego do oczekiwań poddanych, oczarował podbite narody. Oczekiwałam dalszego rozwoju tej postaci – co najmniej na miarę Księcia Machiavellego, lecz w tym tomie Loethar pojawia się jedynie epizodycznie, w scenach, które każą wątpić w jego inteligencję, i dopiero w finalnych partiach książki wraca do formy z pierwszej części trylogii.
Kiedy władca barbarzyńców przestał pełnić rolę głównego szwarccharakteru, do tego tytułu pretendować zaczął będący na jego usługach mag, niejaki Vulpar. Jego sylwetka jest, dla odmiany, mocno przerysowana. To sadysta i psychopata, rozkoszujący się zadawaniem cierpienia, którego talent stanowi rozpoznawanie i „katalogowanie” ludzi za sprawą ich krwi, którą z erotyczną wręcz fascynacją smakuje. Natomiast na bardzo daleki plan zeszły postaci kobiece. Prócz Lily, przeżywającej głównie dylematy sercowe, pozostałe niewiasty praktycznie przestały istnieć, pojawiając się jeno w bardzo nielicznych scenach.
Autorka próbuje zastosować wobec swych protagonistów psychologiczny klucz, przeprowadzając wiwisekcję ich wzajemnych więzi, skupiona przede wszystkim na braterskich uczuciach (a ma tu spore pole do popisu: młodzi Valisarowie, Loethar i jego przyrodni brat Stracker, wreszcie bliźnięta de Vis). Lecz jest to, niestety, nieudolne staranie, bardziej zabawa rodem z gazetowego poradnika pseudo-psychologicznego, gdy operując kilkoma schematami – o mrocznej i jasnej stronie natury, braciach dobrych i złych, rodzeństwie zaginionym i cudem odnalezionym – stara się wyjaśnić motywy postępowania wykreowanych przez siebie postaci. I znów nie obywa się bez scen pełnych okrucieństwa – choć jest ich zdecydowanie mniej, niż w poprzednim tomie, a towarzyszą one momentom kluczowym dla fabuły, tak, jakby miały jeszcze bardziej wzmocnić ich siłę wyrazu. Rodzi się pytanie – czy nie dałoby się tego osiągnąć środkami nie aż tak drastycznymi? Autorka nie oszczędza swych bohaterów, uśmiercając nawet tych, którzy wydawali się nieodzowni, co, kuriozalnie, poczytuję za zaletę powieści, gdyż zafundowany w ten sposób wstrząs w końcu wywołał moją reakcję inną od znudzenia. Lecz i ten efekt został zaprzepaszczony przez rozwlekanie ponad miarę owych scen.
Otrzymujemy garść dodatkowych informacji dotyczących magii istniejącej w opisanym przez McIntosh świecie, lecz nie czynią jej one bardziej oryginalną, Pozostaje ona nadal kanoniczną dla fantasy wersją rozlicznych ponadnaturalnych talentów, jakimi są w stanie władać bohaterowie. A skoro jakością nie jest w stanie czytelnikowi zaimponować, pisarka stara się nadrobić to ilością przedstawionych w swej powieści Obdarzonych, gdy okazuje się, że niemalże każda z jej postaci przejawia talent czarnoksięski. Natomiast o będącym spiritus movens całej trylogii Uroku Valisarów w tym tomie dowiemy się niewiele, za to pogłębiona zostanie wiedza o jedynym chyba w miarę oryginalnym pomyśle – instytucji patrona – maga połączonego z potomkiem rodu bardzo specyficzną więzią.
Krew tyrana jest książką bardzo nierówną. Nieliczne naprawdę dobre i poruszające sceny rozmywają się w natłoku tych znacznie słabszych, zaś czasami odnosi się wrażenie, że McIntosch brakuje wizji, by je zgrabnie ze sobą skonsolidować. Zaczyna więc poruszać kwestie egzystencjalne – pisze o naturze przyjaźni i miłości, analizuje istotę władzy, pyta o zasadność honoru, a czyni to momentami z nieznośnym wręcz patosem. Lecz mimo to książka chwilami niebezpiecznie dryfuje w kierunku telenoweli. Sercowe rozterki bohaterów i prawdy ujawnione, dotyczące ich wzajemnego pokrewieństwa zapewne z założenia miały wstrząsnąć czytelnikiem. Lecz miast poczucia iluminacji doznawałam za każdym razem rozczarowania, kiedy kolejna sensacja stanowiła jeno albo kalkę sytuacji znanych z innych powieści, albo – w najlepszym wypadku – wariację na temat znajomych mi scen. Pisarkę tłumaczy w minimalnym stopniu fakt, iż cała fantasy, ba – cała literatura tak naprawdę opiera się na skończonej liczbie motywów, lecz mistrz pióra potrafi przedstawić je w taki sposób, by, mimo powtarzalności, sprawiały wrażenie oryginalnych i zapadały głęboko w pamięć. McIntosh taka zdolność nie jest dana. Za to nie sposób jej odmówić umiejętności warsztatowych – książka napisana jest sprawnie, prostym, lecz nie prostackim językiem, czyta się ją szybko, a fabuła wciąga, lecz nie wywołuje poczucia obcowania z literaturą wybitną, ale jedynie ze zręcznie skonstruowaną opowieścią, która tylko momentami intryguje. Gdybyż tych momentów było nieco więcej!
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0
Dodaj do swojej listy:



Cykl: Trylogia Valisarów
Tom: 2
Autor: Fiona McIntosh
Tłumaczenie: Izabella Mazurek
Wydawca: Galeria Książki
Data wydania: 5 czerwca 2013
Liczba stron: 640
Oprawa: miękka
Format: 125x195 mm
ISBN-13: 978-83-62170-69-2
Cena: 39,90 zł