Kosmodram Machu Picchu - rozdziały 1-4

Autor: Wiktor Żwikiewicz

Ponad pół roku temu Wiktor Żwikiewicz napisał, że zabrał się do przeróbki dzieła swego życia, czyli Kosmodramu na Machu Picchu. Podobno trafił się wydawca, stąd zaangażowanie Wiktora. Głównie chodziło o warstwę językową, ale także o wprowadzenie nowego wątku i przeszlifowanie całości. Był zachwycony rezultatami, więc i mnie zaciekawił. Pisał w liście:

"Słuchaj, Andrzeju, dzień i noc ślęczę nad Kosmodramem i ręce mi opadają. Nie dosyć, że musiałem sobie w głowie reanimować obraz tego tysiąca stron na nowo, to jeszcze... No właśnie! Rany Boskie, jak ja kiedyś źle pisałem! Co do sensu i konstrukcji nie mam żadnych zastrzeżeń. To naprawdę wspaniały kawałek literackiego śmiecia. Ale - język! Bez przerwy trucie - bo młody człowiek tak się zachwycił aktem tworzenia, że zapomniał postawić przy biurku kubła z zimna wodą. [...] Do powieści wypada zasiadać z jakimś bagażem - jeśli nie mądrości, to przynajmniej zwykłego życiowego doświadczenia."

Poprosiłem autora o próbkę tekstu, ale nie doczekałem się, wydanie całości też chyba odsuwa się w czasie, bo Wiktor wciąż poprawia. Napisałem więc do przyjaciela Żwika, Marka Żelkowskiego, aby wydobył choćby siłą fragment - rozdział czy dwa - w celu opublikowania w Polterowym Klubie. No i udało się - mamy nawet cztery rozdziały. Oto macie przed sobą absolutny, jeszcze "ciepły" pierwodruk tego remasterowanego fragmentu.

Jak tylko tekst nadszedł wrzuciłem go na dysk w celu późniejszego przejrzenia, ale nie oparłem się ciekawości i rzuciłem okiem na pierwsze zdania. Natychmiast mnie zassało i nie przerwałem, aż doczytałem do końca. Wierzcie mi, to jest naprawdę świetna proza!

Prawdę mówiąc, obawiałem się barokowej ciężkości opisu, albo innej mistrzowskiej niestrawności - a tu fraza aż dźwięczy! Jest to wciąż cały Żwik ze swoją malarskością i dadaistyczną metaforą, ale już bez psychodelicznego przegięcia widocznego choćby w Imago, a w odświeżonym malarskim pejzażu coś stale się dzieje, grają emocje, skrywa się tajemnica.

Zobaczymy, co będzie dalej, ale jestem przekonany, że Wiktor jest jak Feniks - właśnie powstaje z popiołów. Że uprości styl, ożywi fabułę, za najbliższym zakrętem zostawi mesjanizm i wszechfilozofię, a postawi na mądrość znajdującą się bliżej. Że swoje życiowe traumatyczne przejścia przekuje na prawdy poruszające i mocne, trafiające do każdego. Tak zrobił Jarosław Grzędowicz w Księdze jesiennych demonów i stworzył swoje dzieło życia. Jestem przekonany, że Żwik jeszcze nas zadziwi. Życzę i jemu, i nam, żeby to się udało.

Andrzej Zimniak

 

 


KOSMODRAM MACHU PICCHU


czyli historia okrutna o miłości i zbrodni,
o zwycięstwach, upadkach i rozterce walecznego Tristana 43581 w najwspanialszej galaktyce wszechświatów




Tabu - niech nikt nie opuszcza domu!
Tabu - niech żaden pies nie szczeka!
Tabu - niech kogut nie zapieje!
Tabu - niech świnia nie zakwiczy!
Tabu - dla umarłych i jeszcze żywych!
Śpij - śpij, aż tabu minie!
(klątwa polinezyjska)










DZIEŃ PIERWSZY – SATYR NA SZKLANEJ GÓRZE



"Nie jest bezpieczny postój w tej krainie.
Gdzie król nie rządzi, ani prawo, ani rozum.
Zatrzymaj się na chwilę, podziwiaj długo
Królestwo bez króla, rzeczypospolitą bez prawa!
Ponadto, żebyś nie był bezczynny, bacz z uwagą:
Wielu królów - żadnego króla,
Wiele praw - żadnego prawa".
(Nagrobek Królestwa P.)







ROZDZIAŁ I - Enter

Schodziłem zboczem w kierunku szosy przyklejonej do krawędzi urwiska. Niebo jaśniało od wschodu i mgła spływała żlebami między garby gór.
Mój biologiczny zegar właśnie dobijał ostatnie godziny, gdy można skupić inwencję w pastwieniu się nad doczesnością. Wetknąłem kciuki za rzemienie uwierające w ramiona i wydłużyłem krok.
Pasmo szosy spełzającej w dolinę wydawało się wciąż jednakowo odległe, lecz wystarczyła chwila roztargnienia i pod obcasami zazgrzytał żwir pobocza.
Kiedy schodziłem z gór, szosa była pusta i cicha. Teraz, idąc skrajem asfaltowej nawierzchni, jeszcze dotkliwiej odczułem samotność. Przede mną oznakowane słupkami hektometrów pętle serpentyn, za plecami kilometry przebyte, a ja walę przed siebie żołdackim krokiem, który nie mierzy odległości, nie szuka znaków drogowych, nie chce wiedzieć, gdzie jestem i dokąd idę.
Jutro i tak trzeba wykonać przepisowy zwrot. I od nowa wertować informacyjny śmietnik w poszukiwaniu rzeczy znaczących. Czas przyszły ogranicza szansę kolejnej włóczęgi. Nie wszystko jest najlepsze na tym najlepszym z możliwych światów.
W słup atmosfery, który dźwigałem na barkach, ktoś wetknął sztywny pręt - obcy wzrok. W środku czoła mam trzecie oko. Reliktowy barometr. Ugina się kość czaszki i zmianę ciśnienia przenosi w miękką kołyskę, gdzie drzemie Szara Eminencja. Niby słodko śpi, ale swoje wie.
Szosa owijała się wokół skalnego masywu, więc odruchowo wydłużyłem krok, żeby wyminąć załom granitu.
Prawie natychmiast wrosłem w ziemię.
Chociaż mocno zaciskałem powieki, przed oczami wirowały szkarłatne kręgi. Krwią nakrapiane ćmy krążyły nad płomieniem ogniska. Powiew ognia czułem na skroniach, niby muskanie po twarzy ciepłych i miękkich palców napotkanego ślepca. Chcąc nie chcąc musiałem spojrzeć prosto w słońce.
Ktoś szedł przede mną. Pod słońce wyraźnie widziałem szczupłą sylwetkę z wysoko zamocowanym plecakiem. Ten ktoś, jak ja, nie patrzył za siebie. I też potrafił chodzić po górach. To było oczywiste na pierwszy rzut oka. Mięśnie zaprawione w bezdrożach, niechętnie dają się uśpić jednostajności szos i chodników.
Chciałem zawołać, zwrócić na siebie uwagę. Lecz nieśmiały wschód słońca uświadomił mi ciszę, skupiony i wyczekujący bezruch przyrody dokoła. Trochę przykro byłoby to zakłócać. Raz jeszcze spojrzałem przed siebie i ruszyłem z miejsca, żeby doścignąć nieznajomego, zanim kolejny wygibas szosy znowu nas rozdzieli.
Dzieliło nas może dwadzieścia metrów, kiedy suchy trzask przeszył powietrze. Echo zawtórowało jak z pistoletu maszynowego. Huk wystrzału przetoczył się nad doliną, załomotał o turnie i ugrzązł w gęstwinie lasów porastających stoki gór za przełęczą. Spojrzałem na wędrowca przed sobą. Stał nieruchomy i też wyczekiwał powrotu echa. Zaczął się odwracać powoli. Pewnie prowadził wzrok po zboczach gór. Kiedy dojrzałem jego profil – mój szowinizm doznał poważnej kontuzji. Tragarze taszczący lektykę Szarej Eminencji pewien czas samorzutnie poruszali tłokami, zanim stanąłem naprzeciw człowieka, którego najmniej spodziewałem się zobaczyć - tu i teraz.

ROZDZIAŁ II - Spotkanie

Stopy zwieszone w próżni. Gdzieś w dole chlupocze strumień ukryty w ciemni wąwozu. Po przeciwnej stronie rozłamu ziemskiej skorupy skalny masyw nadyma dionizyjski brzuch, z ogromnej piersi spełza sierść mchów. Jakby kamienny olbrzym przysiadł na ziemi, daleko odchylił łeb skudlony kosodrzewiną, a w naszą stronę wypiął obwisłe brzuszysko. Spod niego wycieka górski potok i pianą na głazach daje znać o sobie płeć przyduszona granitowym cielskiem.
Siedziałem na krawędzi wąwozu. Między kolanami konserwa, którą pracowicie prułem scyzorykiem. Skumbria w oleju.
Nikt nie lubi, kiedy ktoś w milczeniu gapi mu się na ręce. Szczególnie wtedy, gdy należałoby wykazać jakąś zręczność. Nieważne.
Ostatni nacisk i język blachy odwinięty na zewnątrz. Pod nim trzy trupy. Obłe, trochę sine wrzeciona z odrąbanymi głowami. Wyciągnięte wzdłuż - wzorowa musztra.
Zawsze miałem talent do łamania schematów, więc korciło mnie, żeby rozprutą konserwę wytrząsnąć na mech: „Szakal zaprasza na ucztę dla padlinożerców”. Nic z tego. Każdy ma w sobie trochę starych blizn, z których kultura uczyniła przyjemny tatuaż. Spokojnie nałożyłem rybę na chleb.
Siedzieliśmy nad przepaścią. Plecaki zwalone obok siebie, wsparte o kilometrowy słupek. Za nami pusty odcinek autostrady.
Podałem jej chleb. Po dwumiesięcznej włóczędze niewiele zostaje w plecaku; kromka chleba, masło, trzy rybie trupy. W termosie herbata - kalorii tyle, co z łyżeczki cukru. Nie marudziła, pewnie w jej spiżarni było jeszcze mniej.
Przyglądałem się jej, kiedy końcem języka zbierała z dłoni okruchy.
Nie potrafiłem obstawić – ile ma lat. Smagła twarz. Oczy w fioletowych obwódkach. Matowe, przewiane wiatrem włosy, popielate jak wyrzucona na brzeg morska trawa. Wiatr to raczej paskudny stylista. Chociaż – bo ja wiem? Wrażenie robiła sympatyczne.
- Jeszcze? - zapytałem.
Wyciągnęła rękę po termos.
Nie miałem pragnienia. Jej dopisywało. Piła tak zachłannie, jakby po górach taszczyła w sobie garść popiołu z dawno wygaszonego ogniska. Tylko w niej ciągle tlą się iskry. Trzeba to zalać, bo kąsa od środka.
Nigdy nie ufałem wiewiórkom z problemem w inner space.
W dole resztki mgły jeszcze parowały nad koronami drzew. Zwiewne, cienkie pasma śliny rozwiane w powietrzu, snujące się nad dnem przepaści. Może strzyknął nimi tamten olbrzym, siedzący naprzeciw, zanim skamieniał.
Wypadałoby popielęgnować życie towarzyskie, ale nie wiedziałem od czego zacząć.
Ostrzem trzymanego w dłoni scyzoryka podważyłem kamień w poduszce mchu. Wyskoczył z płytkiego wgłębienia. W pęcherzyku powietrza, jaki został w glebie, skręcał się brunatny czerw. Błyszczące olejem ostrze dotknęło prężącej się spirali.
Uniosłem głowę.
Stała nade mną. Cienka i lekko pochylona, z rękami paradoksalnie zawieszonymi w powietrzu.
Złożyłem scyzoryk.
- Tak? – gdzieś zapodziała się moja inteligencja.
Spojrzała mi prosto w oczy. W jej wzroku odkryłem coś, czego tak długo nie potrafiłem określić w wyrazie twarzy. Była tam cicha i smutna melancholia, jakby wypożyczona na górską wędrówkę od całkiem innej, dużo starszej kobiety.
- Bart - powiedziałem wreszcie. - Długo otwierałem gębę tylko do łyżki i widelca. Bart Wadicz.
Chwilę patrzyła na moją wyciągniętą rękę, pewnie próbując przypomnieć sobie czy zostały jej w kieszeniach jakieś drobne.
- Ilen.
- Jak?
Bankomat musiał być pusty, a jej dłoń była nieoczekiwanie chłodna i szorstka.
Kiedy powtórzyła usłyszałem raczej „Lyen”. A może „Li-en”.
- Tak nazywają mnie przyjaciele - wyjaśniła.
- A naprawdę?
- Po prostu razem zjedliśmy śniadanie.
Nie zaimponowałem refleksem.
Roześmiała się i sięgnęła po swój plecak. Robiło się coraz cieplej. Ściągnęła sweter.
- Znamy się chwilę - mówiła pakując plecak. - Piękna pogoda. Jesteś super... Świat jest piękny. Mnie też to się zdarza. Akurat masz pecha i musisz mi zaufać na słowo.
Dostałem szansę na ruszenie konceptem, ale akurat trzymałem papugę Woltera w zębach: „Wszystko jest najlepsze na tym najlepszym z możliwych światów”.
- Dokąd idziesz? - zapytałem.
- Tam - równie dobrze mogła skinąć w przeciwną stronę.
Zawsze wmawiałem sobie, że mam wyobraźnię, ale akurat wzięła wychodne.
- Co robisz na takim odludziu? - głupie pytanie.
Nie musiała się rewanżować. Nigdy, tak naprawdę, nie zastanawiałem się, dlaczego wolę być sam w górach.
Patrzyłem, jak poprawia włosy i rozgląda się wokoło. Pobiegłem wzrokiem w kierunku jej spojrzenia. W lesie porastającym stoki wzgórz rozległ się tamten strzał.
- Został mi jeden dzień...
Nie dokończyłem. Spoza zakrętu szosy odezwał się głuchy warkot. Jeszcze chwila i bokiem przemknął żółty, łopoczący plandeką willys. Wyglądał jak relikt z pierwszego rajdu Paryż-Dakar. Nawet brezent nad bagażnikiem w maskujące żółto-zielone plamy. Ciemniejsze cętki zostały po bokach, z wierzchu wszystko wypłowiałe jak grzbiet dinozaura szukającego wygodnej dziury na transform w skamielinę. Pisnęły hamulce. Tylne koła rzuciło na krawężnik. Kierowca wyskoczył z szoferki i stanął na asfalcie, twarzą w naszą stronę.
Ubrany był w skórzane spodnie i kurtkę włożoną na nagie ciało. Błyskawiczny zamek rozsadzała wypukła pierś, na której wiły się ryże kędziory. Zarost z klaty piął mu się po gardle, na policzkach i dolnej szczęce stroszył krótko przystrzyżoną brodę. Nawet spojrzenie oczu osadzonych głęboko po bokach spłaszczonego nosa sprawiało przytłaczające wrażenie.
Poczułem dotyk na ramieniu.
- Wybacz - powiedziała Ilen. - To przyjaciele.
Spojrzała w bok, podrzuciła plecak przewieszony przez ramię i odwróciła się do samochodu. Podeszła do wozu. Mężczyzna w kurtce pomógł jej oswobodzić się z plecaka.
Dopiero teraz dostrzegłem głowę drugiego gościa. Trochę sina, jak rybi pęcherz, łysa czacha wychyliła się przez drzwiczki szoferki. Wyglądało to zupełnie tak, jakby zmotoryzowany żółw wytknął łeb ze skorupy na kółkach. Dziewczyna ominęła furgon okryty żółto-zieloną plandeką i zatrzymała się naprzeciw tej głowy.
Tymczasem rudobrody odrzucił brezent z tyłu willysa. Podniósł z asfaltu plecak dziewczyny. Jedną ręką wrzucił go do bagażnika. Siedzący w kabinie odwrócił głowę i wyraźnie miał coś do powiedzenia, gdyż rudobrody obejrzał się w moją stronę. Zanim brezent przesłonił bagażnik, w ciemnym wnętrzu dostrzegłem metaliczny błysk.
Ilen rozmawiała z łysym.
Przedtem ubrana była w szary sweter wyłożony na spodnie, teraz została w zielonkawej koszuli z kieszeniami na rzepy. Prawie wojskowa koszula z podwiniętymi rękawami. Spodnie też z zielonkawego, na kolanach przetartego manczestru. Buty wysokie, na karbowanej podeszwie. Męski strój podkreślał kobiecą figurę. Musi być cholernie zgrabna - pomyślałem. Przedtem byłbym przysiągł, że jest dużo starsza, a teraz - z perspektywy - wyglądała najwyżej na osiemnaście lat.
Uciekłem wzrokiem w kierunku głowy żółwia. Wychylona nad opuszczoną szybą drzwiczek gadała coś do panienki. Wydawało mi się, że coś jej z uporem tłumaczy. Lecz ona stała nieruchomo i patrzyła uparcie pod koła wozu. Wreszcie wykonała niepewny gest: dotknęła łokcia mężczyzny. Ten odsunął jej dłoń i głową kiwnął w moją stronę.
Teraz dopiero dostrzegłem, że rudobrody uparcie wpatruje się we mnie. W pewnej chwili machnął ręką w stronę szoferki, po czym, dość ślamazarnie, ruszył w moją stronę. Szedł kiwając się, wyraźnie ciężar całego ciała przenosił kolejno z jednej na drugą burtę. Czułem niemal, jak asfalt ugina się pod naciskiem jego stóp obutych w ogromne, sterane życiem buciory. Siedziałem, bawiąc się scyzorykiem.
Wreszcie stanął nade mną i rozkraczył się jak kolos z Rodos.
- No tak - mruknął i popatrzył z góry.
Miał przy tym wzrok, jakby chciał powiedzieć - zmiataj stąd, durniu.
- Dokąd? - zapytał.
Milczałem. W trójkącie jego rozstawionych nóg mieścił się cały samochód. Dziewczyna coś tłumaczyła drugiemu facetowi. Ostatecznie przyjaciele zwykle mają sobie coś do powiedzenia. W pewnej chwili wskazała ręką północne stoki zalesionych gór.
- Nie wiem, co oni w tobie widzą - powiedział rudobrody.
Ostrze noża, który ważyłem w dłoni, raczej nie budziło w nim zainteresowania.
- Pojedziesz z nami - usłyszałem.
Nie pytałem po co i dokąd.
- Jeśli podrzucicie kawałek…
- Kawałek – zgodził się.
Podniosłem się z ziemi. Scyzoryk strzelił w dłoni. Bez słowa spakowałem termos i słoik z masłem, między linki wetknąłem resztkę chleba owiniętego w folię. Zapięty plecak podrzuciłem na ramię.
Rudobrody nawet się nie obejrzał. Szedł prosto do samochodu. Trudno było powstrzymać uśmiech na widok potężnych barków, karykaturalnie przerośniętych w stosunku do krótkich, pałąkowatych nóg.
Po raz ostatni spojrzałem za siebie. Światło dnia wypierało półmrok ścielący się tylko przy samym dnie wąwozu. Masyw góry przesłaniał niewidoczny stąd szczyt. Na krawędzi urwiska, w miejscu, skąd się podniosłem, prostowała się zmięta poduszka mchu. Obok płytkie wgłębienie w ziemi. Jak w pustym oczodole skręcał się tam brunatny czerw. Słońce nie zna litości - w południe zostanie z niego suchy wiór.
Istoty rozumne powinny sobie pomagać nawzajem - obcas nakrył ślad po kamieniu. Ciężar ciała przeniesiony na jedną nogę i obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Podniesiona plandeka willysa - czyjś niesamowity wzrok wbity prosto w mój mózg.

ROZDZIAŁ III - Pierwszy znak

Z rudobrodego musiał być niezły pedant. Kiedy sznurował plandekę zrobił to z pietyzmem godnym egipskiego balsamowacza zwłok. Nie została szparka. Siedzieliśmy na jakichś skrzynkach. W półmroku próbowałem podważyć wieko zabite gwoździami. Wóz, sądząc z pracy silnika, ciągnął pod górę. I to ostro. Opony raz po raz chwytały przyczepność na poboczach, to znów piszczały po asfalcie.
I pomyśleć, że przez tyle dni nie spotkałem tutaj nikogo. Co prawda szosę zbudowano jako dojazd do starego schroniska nad górskim jeziorem, lecz którejś wiosny kamienna lawina zgarnęła drewnianą budę na dno niedostępnej studni. Tylko droga została. Ślepe i zapomniane odgałęzienie autostrady. Nikt nigdy nie zjawiał się przy niej, chyba że taki jak ja pętak.
Tymczasem dzisiaj, w ostatni dzień mojego ostatniego lata, takie spotkanie. Całkiem apetyczna wiewióra. I tych dwóch. Dokąd ich diabli niosą? Przecież droga dociera tylko do skalnej krawędzi, za którą leży jezioro, ze wszystkich stron osłonięte przed wiatrami, martwe jak w gardle wygasłego wulkanu. Byłem tam. Piękny widok. Jak w muzeum. Niezły pejzaż, ale martwa natura. Wieczny spokój raz zakłóciła lawina z gór. Prócz kamieni nikt nie dotarł do dna. Może tylko stary dozorca drewnianej rudery. Nie znaleziono ciała.
Silnik parsknął głośniej i przypomniałem sobie tamten strzał. Ktoś jeszcze był tutaj. Nasze trajektorie nie skrzyżowały się nigdy. Polował? Zwierzyny tu nie brakuje, a kapłani od kultu Gai też lewitują raczej w zasięgu jakiejś budki z piwem. Może strzelał jeden z tych dwóch, którzy siedzą w szoferce? Echo szło od strony północnych stoków zalesionych gór. Oni nadjechali z przeciwnego kierunku.
Trochę na wyczucie wyciągnąłem rękę. Jest. Gęsta siatka. Elastyczna – w pierwszym kontakcie sztywna i chłodna jak metal, ale pod naciskiem palców mięknie niczym wosk. To jej błysk dostrzegłem. Był metaliczny, a teraz miałem wrażenie, jakbym palcami grzebał w parzydełkach ukwiału. Siedzieliśmy w ich objęciach. Koralowe rybki. Przytulnie. Sięgnąłem głębiej i namacałem obły kształt. Blaszana skrzynka w pajęczej osnowie. Powierzchnia gruzłowata, jak pancerz jeżozwierza, który potrafi chować i wystawiać kolce.
- Szukasz czegoś? - usłyszałem w ciemności.
Zastygłem z wyciągniętą ręką i palcami uwikłanymi w oczka sieci.
- Powiedz, wiem gdzie co leży.
- Nie szukam niczego.
- Tak?
W jednej chwili poczułem dotyk suchej dłoni. Nieomylnie zlokalizowała położenie mojej ręki.
Odruchowo cofnąłem ramię. Sieć zabrzęczała jak obwieszona tysiącem srebrnych dzwoneczków.
Jednocześnie usłyszałem gwałtowny łomot tuż przy uchu. Odskoczyła firanka zasłaniająca okienko w tylnej ściance szoferki i ujrzałem parę wściekłych oczek. Twarz blada, ząbki jak u niemowlęcia. Mój żółwik. Klął tak soczyście, aż kropelkami śliny parskał na szybkę. Klął i wyzywał mnie od gnojków, których nie nauczono trzymać łapy przy własnej dupie. Raptem ta twarz pozieleniała i umknęła mi z pola widzenia. Zostały wąskie plecy i chude łopatki - zadatki na rachityczne skrzydełka. Całym tułowiem wstrząsnął spazmatyczny kaszel.
Sytuacja wyglądałaby dramatycznie, gdybym nie widział, że obok czerwonobrody w najlepsze szczerzy się znad kierownicy. Ten najwyraźniej miał z czegoś ubaw.
- Przepraszam - bąknąłem.
Kawałek brezentu znowu przesłonił naszą camera obscura.
- Nic się nie stało - powiedziała Lyen.
Półmrok, z mało skuteczną akupunkturą przykurzonych promyków, które raz po raz wyskakiwały spod trzepoczącego plandeki. W nosie kręciło od kurzu. Pomyślałem, że trzeba mieć koci wzrok, żeby w tych warunkach nieomylnie sięgnąć wprost do mojej ręki.
- Ciekawe - usłyszałem. – Myślałam, że wolisz per pedes.
- Podrzucicie kawałek drogi i wysiądę.
- Tak sądzisz?
Samochód akurat ciągnął równo, opony smarowały po asfalcie lekki pop.
- Tam dalej, na południu jest jezioro - powiedziała cicho. - Rozeszliśmy się tydzień temu. Jutro robimy zbiórkę.
- A wiesz - nagle podjąłem decyzję. - Czego właściwie szukacie w tych górach?
- Odpoczywamy, trochę pracujemy.
- Ty też?
- Ja? - sprawiała wrażenie zaskoczonej.
- Ciekawi mnie - potwierdziłem. - Taka dziewczyna...
- To ma być komplement?
- Nie o tym myślałem.
- To dobrze.
- Nie odpowiedziałaś.
- Mamy czas. Chłopcy odwalili kawał niezłej roboty. Właściwie mają wolny dzień.
- A ty?
Tylko jej oddech słyszałem. I nagle uświadomiłem sobie, jak łatwo zapominam o dwóch z szoferki, o tym kimś w górach, któremu czort wie jaki Pan kule nosi, o jej wzroku, kiedy przydepnąłem biedną glizdę. Może to było głupie, ale wtedy czułem się jak samarytanin.
- Nie - powiedziała. - Jeszcze nie.
Ja również, pomyślałem. Tak naprawdę kokon ze srebrnych pręcików ani sąsiedztwo miłego gryzonia nie odgrodziły mnie przecież od szczytów, między którymi asfaltowy rynsztok spływa w niziny. Nawet nie wiem, ile tych Everestów jest do zaliczenia. Prawa każdego pozostawiają coś do życzenia, dlatego mam z nimi swoje porachunki: tam skonstruować perpetuum mobile, gdzieś machinę lżejszą od powietrza lub światła; tam znowu oddać dziecko do reedukacji, zorganizować Akademię Wszechumiejętności, z historii wymazać świętą i świecką inkwizycję, a potem ustanawiać dyktaturę proletariatu. Tyle z notatnika młodzieńczych szalbierstw.
- A ty? - usłyszałem.
- Jestem wolny – powiedziałem, sam rozbrojony tą naiwnością. - Po prostu dostaję wysypki pod wpływem społecznej opatrzności. Przynajmniej okresowo muszę się urywać ze smyczy.
- Dlatego tu jesteś?
- Ostatni rok i praca dyplomowa.
- Co studiujesz? – zapytała raczej przez grzeczność bo, sądząc z głosu, jej myśli jechały akurat inną, może mniej wyboistą drogą.
- Najchętniej zostałbym w górach - powiedziałem. - Zaszyć się w jednym z tych luksusowych apartamentów, jakie tu i ówdzie zostały po zapalonych myśliwych, którzy na innym polu sami nie uszli obławy.
- Nie rozumiem? - ledwie dosłyszałem.
- W lesie najłatwiej zapomina się o przeszłości i przyszłości - mówiłem swoje. - Można z pamięci wyrzucić te wszystkie sprzężenia, kody i języki wewnętrzne... Wyrzucić na śmietnik i po prostu żyć. Niestety, moim ojcem, przynajmniej chrzestnym, był elektroniczny złom. Miał pewnie kłopoty z konserwacją, wiec wrobił mnie…
Dłoń, zimna jak płetwa, zatkała mi usta.
- Milcz - szepnęła. - Zamknij się, słyszysz?
Nie miałem kłopotów, żeby uwolnić głowę z jej rąk.
- Co jest?
Przez chwilę słyszałem tylko jej szybki oddech.
- Szczeniak jesteś, więc pewnie kochasz życie. No to wymyśl sobie ciekawszy życiorys! Słyszysz? I bądź dobrym aktorem.
- Hej! - rozbawiła mnie. - Chyba masz z czymś kłopot…
- Każdy ma… jakiś - powiedziała to głosem zimniejszym niż ręka. – Myśl, co chcesz, ale język trzymaj za zębami. Przynajmniej przy nich. I myśl. Aż uwierzysz w to, co wymyślisz…
- Sądzę, że żaden z tych nie będzie mnie przesłuchiwał? - parsknąłem śmiechem. - A w ogóle, może tu gdzieś popełniono zbrodnię, ale… pokaż mi trupa i narzędzie…
Nie zdążyła odpowiedzieć. Samochodem zarzuciło mocno. Nagle miałem ją w ramionach. Straciła równowagę i usiadła mi na kolanach. Poczułem ruch, jakby chciała się uwolnić. Spokojnie trzymałem przeguby jej rąk.
Jak przystało na offroad maszyna trafiła na paskudnie wyboisty teren.
Siedziałem w dziwacznej pozycji, nogami zaparty o tylną klapę bagażnika. Dziewczyna zawisła na mnie. Jeszcze próbowała się wiercić, a ja miałem pełne usta jej włosów. Pod kołami samochodu pękały jakieś gałęzie. Na mój gust kierowca zjechał z drogi. Ale tu, w środku grzechotki – jakie to ma znaczenie - trwaliśmy objęci, przyklejeni do siebie, mimo wstrząsów w zupełnym bezruchu.
Kolejny, karkołomny przechył.
Tylko zęby zgrzytnęły o zęby.
Gwałtowny wstrząs cisnął nami w środek drucianej pajęczyny.
Trzask elektrycznej iskry na nitce śliny rozciągniętej w półmroku. Gdzieś brzęk szyby i pisk hamulców.
Potoczyłem się w bok, potem głową runąłem prosto w jakiś koci kłębek. Jęknął pode mną i pazurami przeorał mi twarz.
Co jest?!
Raz jeszcze spazmatycznie zachłysnął się motor. Zgrzytnęło paskudnie. Widiowe ostrza dobrały się do pustej puszki. My - wewnątrz konserwy. Nagle trzasnął brezent plandeki i jakaś ciemna masa z zewnątrz zaczęła pakować się do bagażnika, jakby to był bus dowożący dzieci do szkoły.
- Hej! – zawołałem. – Trochę tu ciasno…
Tuż przy uchu usłyszałem chrapliwe sapanie. Odruchowo zasłoniłem twarz jednym ramieniem, a drugim pchnąłem w to coś parujące niezbyt apetycznie. Palce weszły głęboko w śliską chrząstkę. Takie przynajmniej miałem wrażenie, jakbym pogrzebał komuś w gardle. Raczej w zasmarkanym nosie. Albo gorzej. Prawie natychmiast została mi pusta, mokra dłoń zawieszona w powietrzu, a czarna masa szarpnęła się wstecz.
Zielone światło poraziło oczy przywykłe do półmroku.
Wszystko stanęło dęba i znowu wróciło na swoje miejsce.
Trzask samochodowych drzwiczek.
Krótki okrzyk i raptem jeden - drugi strzał.
Ciężkie dudnienie: bach! bach! Cholera jasna - to chyba kaliber na mastodonta!
Jeszcze gdzieś zdławione - ua-a-ch! - i nagle porażająca cisza.
Tkwiłem w graciarni pełnej aluminiowych prętów, wbijających się w uda i między żebra przy najlżejszym poruszeniu. To wszystko przywalone płachtami brezentu w gustowne ciapki. Spod strzępów plandeki wyzierało słoneczko - rzadkie promyki kapały jak zielony deszcz.
Spróbowałem wygrzebać się z tej kupy drutów i szmat. Dzyń-dzyń! Przypomniał o sobie stroik błazna.
Mój środek ciężkości ciągnął ciało po pochylni, na moment znalazł oparcie, ale w tej pozycji zaczepy przy klapie bagażnika musiały mieć chwilę słabości, gdyż na pełnym luzie wyleciałem z gniazdka.
Twarde uderzenie i paskudny chrobot w prawym kolanie.
Gdybym zawył pewnie przyniosłoby to ulgę, ale - czego się nie robi dla szpanu. Zwaliłem się grzecznie. Zapach ziemi, próchna i świeżych stalowych blizn. Coś jeszcze, smród zjełczałego mięsa. I kwaśny odór prochu. Jakby ktoś tu zabawiał się przedpotopową armatą.
Cisza.
Żeby wypluć niezbyt apetyczną trawę musiałem unieść głowę.
To, co zobaczyłem, przypomniało kadr starego, kretyńskiego filmu albo scenkę z równie ambitnego komiksu.
Wreszcie w całej okazałości objawił się mój żółwik.
Czacha wygolona albo zwyczajnie - ewolucyjnie bardziej zaawansowana. Aż się do niej garną słoneczne bliki. Ale nie bardzo potrafią ożywić kadr, gdyż główny bohater akurat skamieniał. Co prawda w pozycji mało heroicznej, chociaż cały był srebrzysty, jak ulepiony z metalicznej modeliny, ale - kiedy tak stał, w szerokim rozkroku - miałem wrażenie, że właśnie przyprawił spodnie o dodatkowy balast. Spodnie - raczej jednoczęściowy kombinezon, gładko opinający dość pokraczną posturę. Wyglądał w tym, jakby ubrał się w pokaźnych rozmiarów gumę, która na innym polu bitwy ma zdecydowanie inne zastosowanie.
No więc - stał w rozkroku, a ręce opadły mu prawie do kolan. To, co zaciskał w jednej garści – mnie z kolei wprawiło w osłupienie. Takiej giwery nie było w żadnym z moich szczenięcych komiksów, gdyż - z tymi wymiarami - musiała być, nawet dla racjonalnie myślącego idioty - totalnie nieskuteczna. Ale każdy ma zabawki, na jakie go stać.
Co może rajcować coś takiego - nogi podgięte w kolanach i główka wtulona w ramiona. Bawiący się bronią łysy orangutan.
Za nim stromy stok. Kątem oka dostrzegłem obwisłe drzwiczki willysa. Spod nich niezdarnie gramolił się rudobrody. Wielką łapą tarł potylicę i klął na czym świat stoi.
Wsłuchiwałem się we własne ciało. Zrobiłem pobieżną inwentaryzację. Gnaty - raczej nie impresjonizm. Mięśnie. Stawy. W porządku. Trochę rwało prawe kolano. Na najbliższe tygodnie, a może i na wieki wieków, prymitywny bioinżynieryjny zabieg wmontował mi barometr w nogę.
Usiadłem na trawie. Siano po pas. Spróbowałem rozmasować nery. Samochód stał za mną. Teraz dopiero, kiedy siedzenie znalazło pewne oparcie, góra i dół przestały się zamieniać adresami. Wóz złapał niezły przechył. Przed wywrotką uratował go pień dość cherlawego drzewka. Korzenie wyprute z gruntu. W plandece otwór w sam raz na moją głowę. Czort wie jak zdołałem tędy przewlec całą resztę.
- Parszywa mać! - dość wstrzemięźliwie klął rudobrody. - Czego stoisz z rozdziawioną gębą. Podaj jakieś szczudło...
Nie od razu zorientowałem się, kto ma posłużyć za podnóżek. Żółwik też się nie wychylał z osłupienia. Ryżol - Żółwik? Nie zapytałem dziewczyny, jak się który wabi.
Prawda - Ilen.
Pozbierałem się z ziemi.
- O, jest znajda - wysapał rudobrody. - Pisklę wypadło z gniazdka?
- Co to było? - ledwie ruszyłem nadgryzionym językiem.
- Jeszcze się pyta - warknął poirytowany.
Potężny krwiak rósł mu pod lewym okiem, powieka już nabiegała opuchlizną i gasiła błyski bystrego ślepia.
- Co było? Ot masz...
Nagle złamał się w pół, do gęby wetknął dwa kciuki i rozciągnął ją od ucha do ucha, aż z ryżej gęstwiny wywalił się kostropaty ozór. Potem po obu stronach wykrzywionej maski powachlował płetwami dłoni.
- Uuah! - ryknął, skończył etiudę i dodał ze złością - takie coś. Wypisz wymaluj. Dotarło? Krzyżówka. Trochę grizzly, dupa mandryla, bebechy cielnej krowy i coś niby mózg…
- Małpoluda - dokończył rewolwerowiec.
Rudobrody jak użądlony okręcił się wokół osi.
- T-ty - syknął. - To właśnie ty, gnojku, z twoją pukawką...
- Beze mnie...
- Gówno bez ciebie! Nie trafić z takiej odległości!
- Co ty, Zardi.
A więc nasz utalentowany mim pochodzi z rodu Zardich.
- Zawsze mówiłem: szmelc! - pieklił się dalej. - Do reszty ci zaćmiło gały. Piękna akcja! Crews się posra z dumy! Serce mu łamiesz! Gdyby mógł cię widzieć - tak jak teraz, ile wart jesteś bez przystawki! Uściskaj ode mnie braciszka... Jesteście do pary, jak dwie drogocenne kulki skarabeusza…
Chudzielec skurczył się nagle. Tylko oczka wzniósł do nieba, może chciał na adwokata powołać opatrzność ale zabrakło mu wiary.
On jest chyba półślepy, pomyślałem. Wytarty garbik na zakrzywionym nosie dobitnie świadczył, że gdzieś mu się zapodziały okularki.
- Koniec! - gniewnie parsknął Zardi. - Idź po swoje pióra i zbieraj do kupy... Jeśli coś zostało. I gówno mnie obchodzą taktyki Crewsa! Od tej chwili ja rządzę!
- Sam wiesz, że trafiłem - zaprotestował pechowy rewolwerowiec. - I nie raz. Tylko... sam wiesz… Co można konwencjonalnym.
- Trafiłeś! O, widzisz tamtą dziuplę?
- Mogę pokazać, gdzie puścił farbę.
Spierali się dalej. Zardi machał ręką i chudzielcowi ledwie dawał dojść do głosu. Ten coś wskazywał na ziemi. Odwrócił się do mnie plecami. Aż się wzdrygnąłem. Przez cały grzbiet, nieco z boku, od łopatki do prawego biodra naznaczyła mu plecy różowa blizna. Zupełnie świeża, byle jak naklejona łata. Jakby szerokie rozcięcie na gumowym fraku próbowano uszczelnić kawałkiem dętki albo płatem z łososia.
Ktoś nieźle oberwał w poprzednim wcieleniu.
Otarłem dłonią własny, piekący policzek. Ślad krzepnącej krwi. Nic strasznego. Ruszyłem w obchód samochodu, uważnie patrząc pod nogi.
Pędzili wóz przez krzaki, lecz nie zupełnym bezdrożem. Widać zatarte ślady kół. Właściwie zostały płytkie bruzdy w ziemi i mech zeszlifowany z kamieni. Żeby wyjechać na wolną przestrzeń, gdzie się zaczyna trawiasty stok, Zardi próbował przecisnąć brykę między znacznie od innych grubszymi pniami. Dwa martwe drzewa. Pod jednym źdźbła trawy wduszone w rdzę mchu. Moje receptory chwyciły charakterystyczną woń. Ten ktoś, to coś, co nas zatrzymało, musiało się dość gwałtownie wybudzać z drzemki.
A jednak i dawniej ktoś jeździł tędy.
Przeszedłem dalej. Klip się skończył ale na ziemi bez problemów można było poczytać scenariusz. Zardi dość wcześnie zauważył niebezpieczeństwo. Próbował hamować. Skończyło się na ostrym poślizgu. Tylne koła zabuksowały po zboczu. Przed wywrotką uratowało nas drzewko wygięte teraz w pałąk, odarte z kory i niewiele grubsze od męskiego ramienia. Biedna brzózka, zestrugany z pnia biały bandaż kołysał się przy podmuchach wiatru. Zmierzyłem wzrokiem kąt nachylenia terenu. Z bruzdy w ziemi próbowałem wydedukować prędkość Willysa. Mimo wszystko nie mógł się ani wywrócić, ani - jak teraz - dwoma kołami zawisnąć w powietrzu. Potrzebna była dodatkowa dźwignia. Zaszedłem od strony rozdartego brezentu. W kabinie kierowcy szyba wduszona do środka. W pobliżu brak grubszych konarów, na które można się nadziać. Zatrzymałem się: na osłonie silnika trzy rysy, metal szczerzył się spod zdartego lakieru. Trzy rysy tam - pomyślałem - trzy na mojej gębie. Splunąłem pod nogi. Jeszcze się wdam w kabałę i wyjdzie mi zwrotne sprzężenie.
Zardi i ten drugi dalej toczyli zawzięty spór.
Ręką dotknąłem górnej krawędzi otworu, przez który - jak to sformułował Zardi - pisklę na pysk poleciało z przytulnego gniazdka. W dół zwisały luźne strzępy materiału. Takiego spustoszenia mogła dokonać tylko łapa uzbrojona w potężne pazury. Niżej płaty darni odwalone na boki. Jakby tędy przeszedł pług albo jakieś ogromne cielsko nie potrafiło znaleźć oparcia i przez chwilę ślizgało się po fundamencie kamienia odkrytego spod warstwy mchu. Żeby zostawić taki ślad, a przede wszystkim, żeby obalić samochód, trzeba samemu dysponować masą nie mniejszą niż oligoceński tytanoter. I to nie mech był rdzawy – tu i ówdzie skropiła go całkiem świeża jucha.
- W porządku - wykłócał się Zardi. - Trafiłeś. Tylko mi wytłumacz, ciemnej masie, dlaczego tak spieprzał, jeśli - jak sam mówisz - z tej pukawki mogłeś najwyżej przestrzelić mu ucho?
- Przestraszył się.
- Czego?! Że mu ktoś grochem postukał w czoło? Ha-a-ch! I ty to mówisz? A ja myślałem, że byłeś z Crewsem na prawdziwym polowaniu.
- W armii gadają, że jest ktoś, przed kim nawet on ucieka.
Zardi zamilkł nagle, i już bez śladu zacietrzewienia - dobry aktor, pomyślałem - spokojnie patrzył na rewolwerowca.
- W armii, powiadasz? A może braciszek doniósł? Każdy informację zdobywa na swój sposób... Chciałbym tylko zobaczyć, co wypłoszyło to przeklęte bydlę. Dobrze jest wiedzieć czemu zawdzięczasz, że ci się skalp jeszcze trzyma tyłka.
Rozejrzał się uważnie. Jego oczy dziobały pnie drzew nie gorzej od dzięcioła.
Przejechałem dłonią przez szczypiący policzek. Powąchałem palce. W środku dłoni pozostał kwaśny zapach śliny. Czułem od nowa, pamięcią ścięgien i naskórka, jak dwa palce wbijają się w nozdrza zionące bydlęcym oddechem. Już chciałem do sporu naszych przewodników dołożyć swoje trzy grosze, kiedy przypomniałem sobie Ilen. Może Li-en? Gdyby wierzyć podświadomości, byłbym przysięgał, że jej nie ma w pobliżu. Kiedy już zrobi się pierwszy krok, ciało czuje ciało. Przynajmniej ciało.
Nie ma? Obrót na pięcie - aż przysiadłem na obolałym kolanie.
Szybciej - przecież to wszystko jest zupełnie bez sensu.
Przeszedłem na tył wozu i zacząłem odpinać rzemienie ściągające brezent. Rudobrody zaplątał je z nadzwyczajną pedanterią. Pewnie chciał mieć gwarancję, że przez całą drogę żadne z nas nie wytknie nosa spod plandeki.
Rozsupłałem trzy rzemienie z dołu i cztery z boku. Odgarnąłem luźny narożnik.
Światło ukosem wchodziło przez wyrwę w bocznej ściance. Poza tym rozjaśniało się dzięki otworowi z mojej strony. W głębi ogromny, metalowy pająk. Srebrne ramiona rozcapierzone, jakby wspomagały aluminiowy szkielet, na który naciągnięto plandekę. Niektóre z teleskopowych prętów trochę zmięte, część jakby przycięto - srebrne jajo w sercu pajęczyny też raczej nieforemne. Wyraźnie widać fragment wdławionej skorupy. Co to za badziewie?
Znowu - obuchem w łeb - Ilen! Co się ze mną dzieje?
Poszukałem wzrokiem - kłębek zwinięty w samym kącie.
Jest, chociaż przysiągłbym, że nie ma.
- Hej, Lyen! Co z tobą?
Milczy.
Oparłem stopę na klamrze nad tylnym kołem, ręce na klapie bagażnika. W połowie wysokości zdławiony pomruk sprowadził mnie z powrotem na ziemię.
Cholernie rwie to kolano.
- Szlag by!... - zajrzałem w półmrok. - Co z tobą, Ilen?
Nie wiem czy to powietrze miało dreszcze czy na moich oczach tańczyły nakrapiane ćmy. Wreszcie dostrzegłem poruszenie w trachejach ukwiału. Żabi wzrok - reaguje tylko na ruch. W polu widzenia zakołysał się ciężki, nieforemny kształt. Chrapliwy pomruk - trzy pazury mają ochotę dobrać się do mojego pyska.
Cofnąłem się odruchowo.
- Hej, Zardi! - ledwie wykrztusiłem.
- Czego?
Plamy światła skraplały się gdzieś nade mną i kapały z liści. Znowu ten zielony deszcz.
Bez znaczenia.
Przede mną rozchylony brezent - czarny trójkąt. Z jego ciemnego wnętrza tępy wzrok - przenikał na wskroś. Oczy - nie oczy, ślepe, nieruchome, twarde.
- Zardi!
- Psiakrew!
Ktoś mnie odtrącił w bok.
- Ty głupcze...
Ruda czupryna między mną a tamtą parą pustych oczodołów. Między moje oko i zaćmienie słońca wprowadzona zakopcona szybka. Dzięki ci, Panie, za odrobinę miłosierdzia.
- Tss! Spokojnie, spokojnie... Głupiutka - pieszczotliwie szeptał Zardi. - Tylko ci-i-i... spo-koj-nie. Nic się nie stało. Już dobrze. Przestraszyła się trochę. Nie wolno przejmować się byle czym. Już dobrze, w porządku...
Zardi ostrożnie zbliżył się do samochodu.
- Zapomnij... No widzisz. Nie przywykłaś jeszcze. Nie poznałaś go...
Raptem odwrócił się do mnie.
- Nie poznałaś - powiedział i uśmiechnął się promiennie, jakby to był najlepszy dowcip, na jaki dzisiaj wpadł. - Sama popatrz... nikt inny.
Jego małe, cholernie bystre oczy przyglądały mi się z przewrotną ciekawością. Postura i ten wzrok były z zupełnie obcych sobie parafii.
- No, no! Pierwsze lody przełamane, co? - chichotał w najlepsze. - Hej, Ślepor! Popatrz! Jeśli coś zmacasz przez swoje patrzałki. Widzisz go? Kto by pomyślał... Nasz młokos zabrał się do rzeczy.
Nic nie rozumiałem.
- O, tutaj... - Zardi kciukiem przejechał przez swój zarośnięty policzek.
Odruchowo zakryłem dłonią tę samą część własnej gęby. Mogła mi wtedy wydrapać oczy.
- Uspokój ją - powiedział poważnie.
- Ja? - zdziwiłem się.
- A kto?
Żeby mi zajrzeć w oczy, musiał pociesznie zadzierać głowę. Zbudowany był potężnie, ale teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że sięga mi ledwie do ramion.
- Już się odechciało? - zapytał.
- Czego?
- Nie próbuj robić ze mnie durnia.
- O co chodzi? - wzruszyłem ramionami. - Co z nią jest?
- Już nic.
Twarz mu złagodniała. Wystarczyło, że zapytałem o Ilen. W oczach miał uśmiech, ale trochę smutny.
- Już nic - powtórzył. - Rozumiesz. Tak zawsze z babami.
- Ale...
- Wiem, wiem - nie pozwolił mi na pytania. - Czasami bywa właśnie tak. Jeszcze zrozumiesz.
Poklepał mnie po ramieniu i lekko pchnął w stronę wozu. Zatoczyłem się raczej niż postąpiłem do przodu.
- Opuść klapę - poradził Zardi. - I pomóż jej wyjść.
Mechanicznie wykonałem polecenie. Dwie klamry po bokach, tył wozu z wytłaczanej blachy odskoczył i zawisł na łańcuchach.
Dziewczyna była w środku. Siedziała na skrzyżowanych nogach, z nisko zwieszoną głową i rękami bezwładnie opuszczonymi między kolana. Popielate włosy przysłaniały jej twarz. A ja wciąż miałem czyjąś grabę założoną na gardło.
Usiadłem na skraju odrzuconej klapy i wyciągnąłem rękę. Ostrożnie odgarnąłem jej włosy. Nadal czułem się jak nad przepaścią: wystarczy jeden nieostrożny ruch albo niebaczne słowo i - kamieniem w dół.
- Płaczesz? Nic się nie stało. On... to... też się przestraszył. Uciekł już... I wiesz, to chyba ja - popatrzyłem na swoje cuchnące palce.
Wreszcie uniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. Wlazłem do środka. Wozem zachwiało niebezpiecznie i zatrzeszczała nasza słomka - rozbandażowana brzózka. Bez pytania chwyciłem ją na ręce. Lekkie piórko.
Zeskoczyłem na ziemię.
- O-ochss! - cały ciężar na prawą nogę, aż ból prześwidrował mnie od kolana do biodra.
Widocznie diabli wzięli amortyzację łękotki. Opanowania starczyło mi na tyle, żeby spokojnie posadzić dziewczynę na kanapce z mchu. Potem zwaliłem się obok i krzywiąc gębę masowałem kolano.
Zardi i Ślepor - też przezwisko! - krzątali się przy masce silnika. Zardi utyskiwał znowu, Ślepor przez uchylone drzwiczki zaglądał do szoferki. Rewolwerowiec był wręcz uosobieniem niezdarności. Telepał się to tu, to tam, jak potłuczony. Raczej nie było mu przytulnie w tym monstrualnym gumowym futerale z różową łatą idącą przez grzbiet. Skórzana kabura, niczym moszna wielbłąda, majtała mu się przy udzie. Chwilę kręcił się bez celu, potem zerknął na nas ponad chudym ramiączkiem. Bokiem podreptał do furgonu. Znurkował pod plandekę i siedział tam długo. Słyszałem szelest i chórek dzwoneczków. Wreszcie rakiem wycofał się z bagażnika. W ramionach wyniósł srebrne jajo - obchodził się z nim pieszczotliwie, prawie jak ja z Lyen.
- Od razu wyrzuć na śmietnik - warknął rudobrody.
Parzyłem na Ilen.
Jej twarz powoli odzyskiwała naturalną barwę. Tylko z oczu świt nie przegonił zmierzchu.
Nagle poczułem, że sztywnieje mi kark.
Za plecami Lyen - ciemny las. Zupełnie jak w jej oczach - tylko na skraju biała poświata rozpraszała mrok. Między głowniami spróchniałych pni - patrzyłem tam jak zahipnotyzowany - ktoś stał. Właśnie tam. Nagi tors, czerwona czaszka i twarz o barwie czerwonej gliny. Nogi do kolan w pożółkłych pnączach. Musiałbym przedtem słyszeć - jeśli nie trzask gałęzi, to przynajmniej szelest traw, kiedy wyrósł spod ziemi.
A tam, między wiechciami traw, na wysokości jego kolan - jeszcze jedna para ślepi. Pies. Nie pies. Może wilk - siwa sierść niczym opiłki żelaza wyrwane z ziemi przez potężny magnes. Może i wilk, ale ktoś z takim okrucieństwem w ślepiach nigdy nie mógł mieć matki.
Chciałem zawołać, krzyknąć - jakby mi ktoś kamienną dłoń położył na ustach.
Wzrok Li-en.
Patrzyła mi prosto w oczy.
Jej wzrok był miękki, może to jedynie kontrast z ciemnią lasu.
Dobrze.
Będę milczał.
Zardi i Ślepor skombinowali sękaty drąg.
- Hej, ty! - zawołał rudobrody. - Zobaczymy ile warte sprężyny wetknięte w twoje dwa metry. Dawaj, trzeba postawić wóz.
- Dobrze - powiedziałem i stękając nad biednym kolanem podniosłem się z ziemi.
Daleko między drzewami przemknął pochylony cień. Zdawało mi się, że przez moment moje rozbiegane oczy zdążyły zarejestrować błysk srebrnej strzelby. Czerwonogłowa zjawa przepadła tam, dokąd prowadził trop schnącej krwi.

ROZDZIAŁ IV - Miasto

Zardi dał sygnał klaksonem.
- Wysiadać! - wrzasnął z szoferki.
Wyskoczyłem sam i pomogłem Li-en wydostać się spod plandeki. Tym razem nad głowami nie zabrzęczała srebrna pajęczyna.
Pachniało przekwitłym mchem. Samochód stał na wymiecionym przez wiatr tarasie w zboczu góry. Miałem wrażenie, że znalazłem się na miniaturowym lądowisku dla startujących pionowo samolotów. Trzeba tylko pomachać chusteczką i przyleci po nas helikopter - gdzieś od strony słońca. Ślepor już tam czekał, na samej krawędzi. Przeciągał się i mrużył kaprawe oczka.
- Hej! - przywitał nas bladym uśmiechem.
Jedną ręką masował sobie siedzenie. Już przedtem zauważyłem, że w postawie stojącej wygląda jak dżokej wysadzony z siodła.
- Odbiłeś kość ogonową? - zapytałem.
Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby zaczepić to dziwaczne indywiduum. Teraz z głupawą miną popatrzył na mnie oczami żółwia, które pamiętają - w miejscu, gdzie akurat stoję - zupełnie inny pejzaż, może sprzed tysiąca lat.
- Trzeba się było zamienić miejscami - kiwnąłem w stronę Ilen.- Dopiero byś odczuł, co znaczy siedzenie na tych skrzynkach.
- A-a tak - mruknął i przytaknął główką-makówką.
- Dla kogo te starannie zapakowane prezenty? - spytałem.
- Nie chciałem przeszkadzać - odparł bez związku.
Tylko szyję wyciągnął w moją stronę i leciutko kiwnął głową. Anemiczna twarz, nosek z garbikiem po zawieruszonych okularkach - koniecznie w drucianej oprawce i ze szkłami jak dla konia; ust prawie nie miał, tylko cienką, poziomą szparę.
Westchnął i popatrzył na dziewczynę.
- Nie chciałem psuć nastroju - zachichotał w zwiniętą łapkę. - Ktoś by mi nie wybaczył...
Nagle skulił się i suchy kaszel targnął jego ramionami. Czułem, jak powietrze targa cherlawym mieszkiem jego płuc. Wysmarkał się w bok.
- A poza tym, gówniarzu - jeszcze skulony podniósł na mnie anemiczny wzrok. - Nie ty będziesz mi dyktował, na czym mam sobie odbijać tyłek.
Popatrzyłem na niego zdumiony. Rękami kurczowo trzymał się za żołądek. Zupełna mizerota. Pewnie mu się zdaje, że imponuje zwisającą przy biodrze armatą.
- Mówisz z pozycji tej artylerii? - palcem wskazałem reliktowy rozpylacz.
Uśmiechnął się dobrotliwie i tylko kołysał stetryczałym łbem. Poczułem, że ręka Ilen zaciska się na moim ramieniu.
- Proponuję spacerek - poza moimi plecami odezwał się Zardi, miałem pewność, że cały czas tam stał i słuchał mojej dysputy ze Śleporem.
- I również nie będzie wyrka - powiedział. - Tym razem, każdy zabierze się własnym środkiem lokomocji.
- Dokąd? - spytałem.
Ryżą brodą kiwnął poza krawędź platformy.
Na drodze sterczał Ślepor. Minąłem go z ostentacyjną obojętnością. Jeszcze krok i stanąłem jak wryty.
- A co, ładne… co? - prosto w ucho tchnął mi Ślepor.
- Prawie Breugel - z pewnym rozmarzeniem westchnął Zardi.
- Przeceniasz inteligencję szczyli - Ślepor wysmarkał się znowu.
- Wystarczy, że doceniam twój tornister - stwierdził Zardi.
Coś tam jeszcze brzęczał pod nosem, ale nie bardzo do tego lgnęła moja inteligencja.
Nieco pod nami, to znaczy poniżej omszałej platformy, gdzie wyhamował gazik - niżej, a może wyżej - ciężko było namacać odniesienie - nad jeziorem mgły wisiało miasto. Ogromne miasto, nadziane na skalny kciuk wystający z mlecznej powodzi. Poza nim cienie odległych gór były jak grzbiety wysp zupełnie innego archipelagu.
Jak w dobrze wyreżyserowanym spektaklu wiatr odgarnął mgły i przytwierdził miasto do podłoża. Domki narosłe piętrami, lgnące do siebie tarasami wychylonymi poza stromizny urwisk. Zrozumiałem, że stoimy na stoku jednego wzgórza, które łagodnym siodłem przechodzi w szczyt zupełnie obnażony z zieleni. Mgły spływały, jakby ktoś w nizinach usłużnie otwierał śluzy. Już w czystym powietrzu połyskiwały czerwone dachy mokre od rosy, białe ściany i szyby w oknach obmyte z senności. Między domami kamienne schodki. Prawdziwe jaskółcze gniazdo ulepione z białego wapna i przytwierdzone do powały nieba.
Zdziwiony obejrzałem się wstecz. Zdawało mi się, że słyszę wściekły szept Zardiego: "A ty się go nie czepiaj. Sam chciałeś zabrać balast. I wiem dlaczego. Żeby Crewsowi zamerdać przed nosem. Niech myśli, że jesteś coś wart... Gnida!".
Teraz Zardi z Ilen mocowali się ze skrzynkami wywleczonymi z wozu. Ślepor hołubił swój tornister - znowu z niego wylazły pogięte pręty.
Wzruszyłem ramionami i podszedłem do krawędzi tarasu. Pode mną otworzyła się przepaść. A więc z naszej strony nie tak łatwo znaleźć dostęp do tego miasta. Poza tym, jak okiem sięgnąć - dziewicze góry. Tylko naprzeciw ogromne miasto przysiadło między dwoma skalnymi szczytami - na trzecim zębie. Mógłbym przysiąc, że gdzieś, kiedyś widziałem już miasto podobne do tego.
- No jak? - obok stanął Zardi. - Podoba się?
Zapytał o to prawie z dumą, ogromnym łapskiem pogładził brodę, po czym dłonie wetknął za pas i wypiął brzuch.
- Wspaniały widok, co? - tak się wychylił nad przepaść, że raczej nie zdążyłbym go chwycić, gdyby poleciał w dół, ale jego postura musiała mieć wyjątkowo nisko środek ciężkości. - Nawet nie przypuszczasz, drogi przyjacielu, jak niewiele oczu dostąpiło wtajemniczenia z tej właśnie strony.
- Ciekawe - odparłem. - Wy... tam?
- My, to znaczy kto? - zapytał. - Wybierasz się na polowanie w inne tereny łowieckie?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji.
- Czas najwyższy - powiedział w zamyśleniu. - Prywatnie mogę cię tylko zachęcić. Nigdzie nie znajdziesz równie ciekawego miasteczka.
Usłyszałem podobny do kaszlu chichot Ślepora.
- Którędy zamierzacie się tam dostać? - zapytałem.
Zardi dłonią osłonił oczy i spojrzał pod słońce. Chwilę rozglądał się po okolicznych szczytach.
- Mam wrażenie, że nie będziemy liczyć na specjalną okazję - powiedział. - Podejrzewam, niestety, że Ślepor też się doczołga.
- Kawał drogi - burknąłem pod nosem.
- Powiadasz? Młody jesteś.
W ręce trzymał polową lornetkę. Przyłożył ją do oczu i długo wpatrywał się w samotne miasto.
- No - westchnął zadowolony. - Są.
- Kto?
Chwilę się wahał.
- Popatrz sobie - wetknął mi do ręki lornetkę. - Ja tutaj zrobię porządek.
Odwrócił się do samochodu.
- Zbierać manatki - warknął. - Li-en pewnie woli zostać w lesie...
Znowu zachichotał Ślepor. Jego obecność działała mi na nerwy.
- A ty co? - wrzasnął Zardi. - Przestań wytrzeszczać gały. Ledwie to-to dźwiga przystawkę do swojego garbu... Niech ci go naprawi jakiś majster klepka. Bez tego robisz same dziury w niebie! Żwawiej, do jasnej cholery!
Zardi klął za moimi plecami, a ja przez lornetkę przyglądałem się celowi naszej wyprawy. Ciekawe to było miasteczko. Białe domki tworzyły zwartą narośl z sześciennych komórek. Lecz najciekawsze było wnętrze, drugi plan prześwitujący spoza frontowych ścian i murów otaczających podwórka. Tu i ówdzie dojrzałem budynki nakryte szklanymi płytami, jak oranżerie albo solaria - szkło położone warstwami na aluminiowym stelażu.
Kilka razy w polu widzenia mignęły sylwetki ludzi poruszających się w prześwitach między murami. Trudno utrzymać oś lornetki na określonym szczególe. Więcej w tym było przypadkowych migawek, plam kolorowych, tęczowych łuków i szyldów nad dachami. Zdawało mi się, że miniaturowe ludziki wychylają się z okien, otwierają i zatrzaskują drzwi, przemykają w labiryncie białych ścian, niby mechaniczne zabawki nakręcone nocą, teraz pilnie krzątające się w makiecie ogromnego miasta. Zwiedzione oczy gotowe były dostrzec tajemniczy zamek na szczycie szklanej góry, pałac pełen zakamarków, z wieżami, wykuszami balkonów, z misternymi ornamentami frontowych ścian, opleciony nitkami gzymsów, po których diamentowe błyski wędrowały jak mrówki w labiryncie przykrytym pancerną szybą.
Oderwałem lornetkę od oczu.
Wystarczyło spojrzeć z dystansu, aby odzyskać wrażenie nierealności tego sennego miasteczka. Gra wyobraźni i coraz bardziej gorące promienie słońca, które marszczyły przestrzeń niby bryza powierzchnię wody. Tylko przy samym szczycie miasta błyszczała owalna narośl; szklanym okiem wybrzuszona kopuła przypominająca obserwatorium.
Miraż, pomyślałem, efekt drgającego powietrza. Jednocześnie wierzch ręki trzymającej lornetkę dotknęły znajome, suche palce. Ilen sprawiała wrażenie zakłopotanej.
- Masz zamiar nas opuścić? - zapytała.
- Zardi cię przysłał?
Nie zareagowała.
- Przepraszam - obejrzałem się na Ślepora. - Ten typ działa mi na nerwy.
Rewolwerowiec pracowicie prostował srebrne pręty. Co rusz wyskakiwały niby sprężyny na siłę wtłaczane do blaszanego tornistra. Gdy z jednej strony wdusił wąsik, z drugiej strzelał cały wachlarz. Świetna zabawa.
- Kto ma tu coś do powiedzenia? - zapytałem.
- Uważaj na niego - to było chyba pod adresem rewolwerowca.
- Ale słuchaj...
- Nie cierpię dyscypliny - przerwałem niechętnie.
- Zardi nigdy nie będzie twoim wrogiem.
Rudobrody właśnie taszczył z wozu dwa plecaki, Ilen i mój. Skrzynki zostały już zwalone na ziemię - dwie solidnie okute skrzynie. Znowu po coś wlazł do bagażnika.
Raz jeszcze przyjrzałem się miastu, którego miraż pływał w powietrzu. Potem cofnąłem wzrok pod własne nogi. Zastanowiła mnie również powłoka mchu, który pokrywał powierzchnię tarasu.
- Masz - w ręce Li-en wetknąłem lornetkę.
Sam z kieszeni wyjąłem scyzoryk. Zwolnione ostrze wbiłem w ziemię. Zgrzytnęło, jakbym zębami zgryzł krawędź szklanki. Podważyłem płat mchu, który oddzielił się od podłoża z niespodziewaną lekkością. Pod spodem czysty granit. Idealnie gładki.
Kilka razy pchnąłem nożem dokoła siebie - wchodził jak w ciasto. Wszędzie zgrzyt i opór na tej samej głębokości. Opuściłem się na kolana, tuż przy krawędzi urwiska. Dokąd sięgnąłem ręką, taras był ucięty prosto, jakby ktoś przed wiekami, przynajmniej w neolicie, przewidział tutaj lądowisko dla helikopterów.
Cień nade mną przesłonił słońce. Usłyszałem zduszony szept:
- Prosiłam cię; patrz i słuchaj, ale nie rób nic. Nie wtedy, gdy masz ich za plecami. Rozumiesz? Nie są mi potrzebne wspomnienia po tobie.
- Chyba żartujesz - parsknąłem.
Okręciła się na pięcie i poszła do samochodu. Trzeba być ostatnim durniem, żeby tak reagować, kiedy wiewióra idzie na całość.
Ciężko podniosłem się z ziemi.
Zardi usiłował brezentową płachtę zarzucić na szoferkę. Ogromny prostokąt podgumowanej materii nakrył gazik. Jeszcze jeden brudnozielony garb między głazami. Rudobrody w cztery obwisłe narożniki wbił butem aluminiowe kołki. Walił obcasem jak pneumatycznym młotem. Pewnie tam mech przykrywał bardziej sypką glebę.
Zardi raz jeszcze zlustrował zabezpieczenie gazika. Potem władował na ramiona kanciasty tobół i z zakłopotaniem podrapał się w zmierzwioną czuprynę. Jakby się przymierzał do dwóch ogromnych skrzyń.
Tymczasem Ślepor guzdrał się z tornistrem. Koniec końców zrezygnował z wtykania niesfornych drucików i za plecami zwisał mu kawał przetrąconego, metalicznie pobrzękującego skrzydła; samo jajo zarzucił na plecy i teraz podwiązywał na elastycznych szelkach.
- Dalej, dawaj - ponaglił go Zardi. - Marny z ciebie dromader.
Sam jedną ręką złapał plecak Illen, poderwał z ziemi, bez widocznego wysiłku, i rzucił w jej kierunku. Przyjęła ciężar na pierś, po czym przysiadła do ziemi.
- Hi-hi! - rżał Zardi. - Kolanka miękną …a to tylko plecak!
Mógłby sobie wyparzyć gębę, pomyślałem.
- A pan nie raczy? - z tym pytaniem Zardi zwrócił się w moją stronę.
- Co mam zabrać? - spytałem.
- Przede wszystkim własne manatki.
Podszedłem do moich rzeczy wyrzuconych z bagażnika. Pomogłem Lyen przełożyć ręce przez rzemienie plecaka, potem ona zapięła mi z tyłu ostatnią sprzączkę. Zardi stał rozkraczony, jego buciory uśmiechały się do nas rozdętymi czubami. Stwierdziłem, że rudzielec przygląda mi się jak pierwszej lokomotywie parowej.
- Dasz radę sam? - wskazał jedną skrzynię.
- Jak?
- Dwóch podniesie i położy z góry na kark i ramiona. Plecak posłuży za podpórkę. Ja wezmę drugą.
- A ten? - kiwnąłem na Ślepora.
Zardi popatrzył na mnie tak, że straciłem ochotę do obarczania czymś jeszcze naszego pasikonika. Schyliłem się bez słowa, żeby we trójkę mogli jedną ze skrzyń złożyć mi na barki. Kolano zaprotestowało natychmiast. Jęknąłem mimowolnie.
- Miękniesz? - zaniepokoił się Zardi.
- To cholerne kolano.
- Kiedy będziemy na miejscu, Ilen zrobi ciepły okład.
Dalszy komentarz ugrzązł w płomiennorudej brodzie.
Starałem się przypomnieć sobie, jak to było poprzednim razem. Teraz powiedział - Ilen. Ale przedtem - było i Lyen i Li-en. Jeśli nie tylko ja tak myślę… To znaczy… Nic. Najwyżej to, że tak jest.
Lyen i Ślepor próbowali dźwignąć drugą skrzynię. Odsunąłem ich na bok, sam ją złapałem oburącz i postarałem się, żeby Zardiemu solidnie przyłożyć w pochylone plecy. Aż przysiadł.
- Psiakrew! - zaklął. - Ciężkie.
- Pod górę byłoby łatwiej - zauważyłem. - Z ciężarem paskudnie schodzi się po takiej stromiźnie.
- Mnie to mówisz? - zapytał przekrzywiając brodę.
Czubkiem buciora kopnął w to miejsce, gdzie zielona buda z brezentu maskowała tylne koło gazika.
- Żegnaj, stary ramolu - powiedział.
- Chyba do zobaczenia? - spytałem.
Myślał chwilę.
- Diabli wiedzą. Jak dobrze pójdzie, zostanie po nim kupa złomu.
- Łatwo spisujesz na straty.
- Ciesz się. Masz szansę - powiedział. - Przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Nie rozumiałem, co ma na myśli. Nagle zbliżył się do mnie - pierś w pierś. Tylko głowę musiał zadrzeć do góry. Poczułem zapach - jak odór psiej sierści. Obrzękłą z wysiłku twarz zbliżył do mojej i usłyszałem jak syczy przez zęby:
- Spieprzaj stąd! Zrozumiałeś? Zwal to, co masz na plecach i dawaj nogę. To twoja ostatnia szansa. Zajmę się Ślepowronem. No, czego wytrzeszczasz gały? Spieprzaj stąd!
A więc Ślepor to tylko pieszczotliwe zdrobnienie Ślepowrona, pomyślałem. Jeszcze lepiej.
- Żartujesz - powiedziałem głośno.
Aż posiniał na twarzy.
- Ty głupcze! - wystękał. - Dałeś się złapać na babski tyłek. Tfu!