Korzenie niebios

Danse macabre w wersji postapo

Autor: Camillo

Korzenie niebios
Korzenie niebios Tullio Avoledo to dziwna powieść. Napisana sprawnym piórem, znacznie lepsza językowo od rosyjskich utworów z Uniwersum Metro 2033 i, w przeciwieństwie do "dzieł" Wroczka oraz Diakowa, nie utrzymana w stylistyce zapożyczonej z gier komputerowych. A mimo to dotarcie do jej ostatniej strony dla niejednego czytelnika może stanowić spore wyzwanie.

Scenerię dla swojej powieści włoski autor wymyślił całkiem niezłą. Dwadzieścia lat po wojnie atomowej Italia nie jest już słoneczna, ale skuta lodem i pogrążona w nuklearnej zimie. Rzym jest jedną wielką ruiną, Bazylika św. Piotra leży w gruzach. Papież nie żyje. Kościół jednak nadal istnieje, działając w dawnych katakumbach z garstką pozostałych przy życiu wiernych. Monotonię podziemnego życia przerywa pogłoska, że w okolicach Wenecji wciąż żyje i naucza wysoki rangą duchowny, nazywany przez mieszkańców patriarchą. "Nowy Watykan" zbiera więc skromne siły i organizuje ekspedycję, mającą odszukać cennego kapłana i sprowadzić go do rzymskich podziemi.

Motyw wyprawy w nieznane, mimo iż mocno zużyty, wciąż daje pisarzom spore pole manewru. Postawą jest jednak dobry pomysł na fabułę i bohaterów. Twórca Korzeni niebios niestety poległ przy tych kluczowych elementach. Choć jak na autora ze stajni Metro 2033 włada piórem całkiem zręcznie, opowiadana przez niego historia nie broni się niemal niczym. Nie dość, że nonsens goni nonsens, a zachowanie bohaterów jest często pozbawione podstaw logiki, to kolejne elementy opowieści nie kleją się ze sobą – wyglądają na pisane spontanicznie, bez jakiegokolwiek wcześniejszego planu i pomyślunku. Tutaj bohaterowie spotykają mutanty, tam oburzają się widokiem zamordowanych mieszkańców stacji, gdzie indziej sami bez szczególnego powodu mordują innych. Konsekwencji próżno tu szukać

Jedyne, co można powiedzieć dobrego o serwowanej przez Avoledo historii, to to, że przynajmniej nie jest nudna. Akcja, choć zazwyczaj bzdurna, posuwa się do przodu szybko, a autor nie oszczędza bohaterów i serwuje im kolejne krwawe atrakcje. Można jednak mieć wątpliwości czy nie poniosła go makabryczna wyobraźnia. To zrozumiałe, że postapokaliptyczny świat jest okrutny, ale w Korzeniach niebios poziom brutalności w pewnym momencie osiąga wręcz groteskowe rozmiary. Mamy tu kanibalizm, nekrofilię, zbiorowe gwałty na dzieciach, palenie kobiet na stosie i inne tego typu atrakcje, o prozaicznych torturach czy morderstwach nawet nie wspominając. Co za dużo, to niezdrowo.

Prawdziwa makabra czeka nas jednak dopiero w finalnych rozdziałach. Autor najwyraźniej doszedł nagle do wniosku, że powieści brakuje głębi, postanowił więc na koniec dodać jej nieco intelektualnego powabu. W tym celu kazał głównemu bohaterowi ( jezuicie Johnowi Danielsowi) przeżywać wizje wypełnione rozważaniami filozoficzno-religijnymi. Miałkość tych ostatnich przekracza dopuszczalne granice i jeżeli każe się nad czymś zastanowić, to jedynie nad sensem dalszej lektury. Na szczęście koniec jest już blisko. Po przewróceniu ostatniej strony na deser możemy jeszcze obejrzeć zbiór brzydkich ilustracji, obrazujących najważniejsze momenty powieści (toteż, ze względu na spoilery, lepiej ich przed lekturą nie oglądać – historia jest wprawdzie kiepska, ale po zdradzeniu kluczowych wydarzeń zrobi się jeszcze gorsza).

Trudno powiedzieć, do kogo adresowane są Korzenie niebios. Najprościej byłoby stwierdzić, że do fanów serii, ale paradoksalnie tytułowego metra nie ma tutaj w ogóle. Wobec tego jedyną sensowną grupą docelową wydają się ludzie, którzy chcą zabić czas podczas długiej podróży pociągiem lub oczekiwania w dworcowej poczekalni. Jeśli nie ma się pod ręką niczego lepszego, powieść Avoledo w miarę się do tego nadaje.