Koko

Wojna, z której się nie wraca

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Koko
W całym swym okropieństwie wojna bez wątpienia jest źródłem inspiracji dla tysięcy artystów – jest to doświadczenie tak intensywne, że twórcze jednostki zwyczajnie nie potrafią przejść obok niego obojętnie.

W relatywnie młodej kulturze Stanów Zjednoczonych okazji do wypowiedzi związanych ze wzajemną agresją państw nie brakuje, ale niektóre spośród zbrojnych konfliktów odcisnęły ślad trwalszy niż inne. Jedno z poczesnych miejsc na ich liście zajmuje wojna wietnamska – źródło olbrzymiej traumy, z której zrodziły się setki lepszych lub gorszych tekstów, wśród których jest również Koko

Jak było w Wietnamie, wiedzą ci, którzy byli w Wietnamie. Reszta może próbować to odgadnąć, urządzać marsze, może dopytywać, ale nie ma co się oszukiwać – jak było w Wietnamie wiedzą ci, którzy byli w Wietnamie. Tylko pobyt tam mógł połączyć losy prawnika, lekarza, robotnika i restauratora, ludzi z całkowicie różnych bajek, nierozerwalnym, dożywotnim węzłem. Za ten węzeł ktoś szarpie, gdy całe lata po powrocie z czeluści niepamięci wyciąga jedno tajemnicze słowo: Koko. A że z jednej strony wiąże się ono z pewnymi tajnymi i niewyjaśnionymi wydarzeniami z czasów służby, a z drugiej – wypływa w okolicznościach krwawego morderstwa, to mężczyźni mają solidne powody do zmartwień. 

Recenzję powieści zmarłego niedawno Petera Strauba, kojarzonego w Polsce głównie za sprawą współpracy ze Stephenem Kingiem, wypada zacząć od zaznaczenia, że nie jest ona horrorem. Groza i olbrzymie napięcie są w niej jednak obecne właściwie bez przerwy, a tytułowy Koko zdaje się nieustannie balansować na granicy jawy i snu, realizmu i szaleństwa. Świetnie widać to w rozdziałach poświęconych bezpośrednio jego działaniom – są, podobnie jak sam bohater, chaotyczne i wypełnione nerwową energią, dziwne i trudne do zrozumienia, ale koniec końców nie dochodzi w nich do wydarzeń ze świata fantastyki. Główny antagonista zagląda za zasłonę rzeczywistości, ale nie stawia za nią kroku.

Straub w wielu fragmentach opowiadanej tu historii, nie tylko tych dotyczących Koko, bez oporów podkręca saturację świata i jego ziarnistość, przez co obcowanie z nim jest doświadczeniem niezwykle intensywnym (szczególnie, gdy bohaterowie opuszczają USA), nawet jeśli od początku do końca trzyma się rzeczywistości. Jest to dość ważna kwestia z perspektywy głównego tematu powieści, czyli osobistych reperkusji wojny – pisarz przy pomocy rozlicznych zabiegów stylistycznych pokazuje, że wietnamska trauma była tak potężna, że dosłownie pchnęła bohaterów (w szczególności jednego) poza granicę wytrzymałości, a zarazem do samych granic rzeczywistości, ale nie szuka dla nich usprawiedliwienia poza nią. 

Obcowanie ze skanalizowanym w brutalność cierpieniem psychicznym jest w Koko tym bardziej fascynujące, że zostało zestawione z dość obszernymi fragmentami obyczajowymi. Życia czterech głównych bohaterów na pozór różnią się od siebie znacząco – jeden jest wziętym prawnikiem, inny podłapującym fuchy robotnikiem – ale łączy je jedna dominująca cecha: są tylko fasadą nadbudowaną na fundament, który stanowi trauma. Nieustannie wracają do Wietnamu; nawet kiedy tego nie chcą, nawet kiedy wszystko inne wali się i pali ze względu na ich nieuwagę, nawet kiedy niesie to tylko cierpienie – nie potrafią zapomnieć. Koko stanowi dopełnienie ich walących się małżeństw, alkoholizmów i porzuconych nadziei. Codzienność nie ma szans w starciu z mroczną przeszłością. Śledzenie żyć, jakie byli żołnierze zbudowali po Wietnamie, jest tym ciekawsze, że Straub każe czytelnikowi długo czekać na wyjaśnienie tajemnic związanych z ich służbą – bohaterowie starają się egzystować w opozycji nie tylko do traumy, która jest oczywista, ale także łączącego ich sekretu. Pisarz podrzuca czytelnikowi akurat tyle szczegółów, żeby ten mógł stworzyć sobie luźny konspekt wydarzeń, ale nie nazbyt dużo, aby nie stracił zainteresowania tym, co mogło zdarzyć się w pewnej wietnamskiej wiosce. 

I gdy piszę te akapity o, ujmijmy to zgrubnie, strukturze Koko, absolutnie nie dziwię się, iż ponad trzydzieści lat temu tytuł ten otrzymał World Fantasy Award (pal licho, że z fantastyczności w jakimś stopniu próbowałem go odrzeć; granice fantastyki na szczęście nie istnieją, a nadrealizm to narzędzie wspaniałe). Czytając tę książkę dzisiaj, można w niej jednak dostrzec całkiem wyraźnie pewne wady. Po pierwsze: za dużą częścią wspomnianej przeze mnie intensywności fragmentów osadzonych w Azji Południowo-Wschodniej jest wyraźny amerykocentryzm Strauba. Można oczywiście brać go za dobrą monetę i założyć, że Singapur i Tajlandia jawią się jako totalnie hermetyczny i całkowicie niezrozumiały świat tylko byłym żołnierzom, a pisarz po prostu opisuje wydarzenia z ich perspektywy, ale niektóre fragmenty (szczególnie poświęcone „azjatyckiej seksualności”) po prostu nie zestarzały się dobrze. Po drugie: powieść zdaje się nieco przeciągnięta, zbyt długa, a niektóre fragmenty – przegadane; zdaje się, że Straub nieco zbyt mocno zaangażował się w zabawę w kotka i myszkę między bohaterami i antagonistą, przez co powieść momentami traci narracyjną ostrość. 

Koko, mimo swoich wad, to książka bez wątpienia warta lektury. Choć wojna wietnamska z perspektywy polskiego czytelnika jest zjawiskiem bardzo odległym, to Straubowi udało się oddać zrodzony z niej ból z niezwykłą intensywnością i przekuć go w napięcie, które bez przerwy utrzymuje się na tych sześciuset stronach. Jeśli pisać o wojennej traumie, to właśnie tak – bez fascynacji, a z nieufnością i przerażeniem.