Kijem i mieczem

W oczekiwaniu na… cokolwiek

Autor: Blanche

Kijem i mieczem
Kijem i mieczem to piąta część cyklu o przygodach Żelaznego Druida – bohatera stworzonego przez Kevina Hearne’a. Seria, pierwotnie w planach wydawniczych figurująca jako trylogia, rozrosła się ze względu na ogromną popularność najpierw do sześciu, a teraz do aż dziewięciu tomów. Niestety, ze szkodą dla spragnionego – nawet nie dobrej literatury, ale po prostu niezłego czytadła – odbiorcy.

Od wydarzeń przedstawionych w Zbrodni i kojocie minęło 12 lat. Granuaile zdążyła zakończyć swój trening, a do otrzymania tytułu pełnoprawnej przedstawicielki wąskiej klasy druidów brakuje jej tylko zespolenia z ziemią. Przeprowadzenie tego procesu okazuje się nadzwyczaj trudne, bowiem o istnieniu Atticusa nagle przypominają sobie jego starzy znajomi – zaniepokojeni nieuchronnie zbliżającym się Ragnarokiem nordyccy Azowie, srodze rozsierdzony Bachus oraz pewien wiekowy wampir. Po drodze zaś nieprzeciętny urok i takt zyskują druidowi nowych "przyjaciół", jest więc ekscytująco i dynamicznie.

Naprawdę? Nie, oczywiście, że nie. Wszystko to bowiem nic więcej, jak drobne komplikacje, które łatwo można przezwyciężyć w drodze do szczęśliwego końca. Druid, jak wiadomo, góruje mocą i sprytem nad bogiem z dowolnego panteonu. To chyba największy problem serii, od którego autor nie zdoła się uwolnić aż do samego końca. Nie sposób traktować poważnie czyhających na Atticusa i jego towarzyszy zagrożeń. W piątym tomie jest to jeszcze bardziej widoczne niż w poprzednich. Po pierwsze, wszystko dzieje się zgodnie ze znanym już schematem: w towarzystwie Atticusa czytelnik odwiedza mitologiczne (i nie tylko) krainy, by pokonywać w nich kolejnych, teoretycznie coraz trudniejszych przeciwników. Ostatecznie każdy problem znajduje swoje rozwiązanie – przeważnie siłowe, co wbrew pozorom wcale nie dodaje fabule dynamiki, a jedynie pogłębia wszechobecną nudę. Po drugie, powieści rozpaczliwie brakuje napięcia tak pod względem fabularnym, jak i językowym. Niby dużo się dzieje i z każdej strony na bohaterów spadają kolejne ciosy, jednak czytelnik przewraca kolejne strony z niecierpliwością, czekając na wydarzenia istotne na tyle, by rzeczywiście przykuć jego uwagę. W ten sposób dociera do samego końca, poniewczasie orientując się, że tak naprawdę… nic się nie stało. Co z tego, że zginęło kilku kolejnych bogów, skoro nie wiążą się z tym właściwie żadne konsekwencje?  Świat dalej wygląda i funkcjonuje dokładnie tak samo. Co gorsza, na horyzoncie majaczą kolejne cztery części serii, zapewne napisane w podobny sposób, bo początkowo zabawna, momentami nawet porywająca formuła przygód Żelaznego Druida zdążyła się już wyczerpać. Nawet sympatyczna paplanina Oberona nie cieszy tak, jak kiedyś.

Kolejnym rozczarowaniem jest Granuaile. We wcześniejszych tomach, jako zaledwie uczennica o niewielkim potencjale bojowym, tkwiła w cieniu Atticusa, szczególnie wtedy, kiedy przychodziło mu mierzyć się z nadnaturalnym – zatem prawie zawsze. Obecnie, chociaż jej umiejętności wydają się niewiele odbiegać od atticusowych standardów, wciąż pozostaje na swoim miejscu – odsunięta na bok; niby charakterna, ale w gruncie rzeczy niezmiennie wierna i grzeczna. Szkoda, że Hearne’emu zabrakło pomysłu, który pozwoliłby wynieść Granuaile do rangi samodzielnej bohaterki. Autor wprawdzie podjął kroki zmierzające w tym kierunku, jednak pojedyncza, choć dość mocna scena nie wystarczyła.

Saga o przygodach Atticusa i jego towarzyszy potrzebuje powiewu świeżości, czegoś, co pokaże, że ustalone jeszcze w pierwszym tomie status quo da się przełamać, zaskakującego wydarzenia, które pozwoli naruszyć niezmienny schemat fabularny lub nowej postaci, która na nowo ukształtuje relacje między bohaterami serii. Niestety, Kevin Hearne uparcie trzyma się sprawdzonych sposobów na zdobycie sympatii czytelnika i najwyraźniej nie zamierza z nich zrezygnować. Przez to Kroniki Żelaznego Druida z każdym tomem coraz bardziej oddalają się od kategorii "sympatyczne czytadło", niebezpiecznie przybliżając się do tego typu powieści, których czytanie jest po prostu stratą czasu.