John ginie na końcu – David Wong

Flatulentny Lovecraft

Autor: Jakub 'Qbuś' Nowak

John ginie na końcu – David Wong
Wyobraźcie sobie zabawę we wspólne pisanie historii – każdy pisze po krótkim fragmencie, starając się wpasować w to, co napisał poprzednik. A teraz wyobraźcie sobie, że gra z Wami H.P. Lovecraft, Sam Raimi i Quentin Tarantino, którzy odkryli w sobie niewyczerpane pokłady szczeniackiego humoru. Jest to niezłe przybliżenie tego, jak szalenie pokręconym dziełem jest John ginie na końcu. Można także posłużyć się porównaniem do kolejki górskiej i zapytać, czy aby takie nagromadzenie atrakcji nie wywoła u czytelnika ataku nudności.

____________________________


Wszystko zaczyna się od imprezy. John i David to dwójka (nie)typowych młodych Amerykanów z pewnego nienazwanego miasteczka. W wyniku spotkania z pewnym tajemniczym Jamajczykiem oraz zamiłowania Johna do eksperymentów w dziedzinie odurzania się, obaj narażeni zostają na działanie nowego narkotyku zwanego sosem sojowym. Dla większości osób kontakt z tym specyfikiem kończy się raczej niefortunnie (na przykład wybuchają), lecz w przypadku pary protagonistów doprowadza on do nietrwałego, lecz niesamowitego poszerzenia percepcji. Niestety, sprawia on też, że widzi się rzeczy, których żaden zdrowy na umyśle człowiek zobaczyć by nie chciał. Przez to wszystko może będą zmuszeni uratować nasz świat.

Główny problem w ocenie powieści Wonga leży w fakcie, że większość jej cech może być postrzeganych zarówno jako wady, jak i zalety. Dotyczy to głównie esencji John ginie na końcu, czyli mieszanki rozpasanej wyobraźni, surrealistycznych wizji, sugestywnych opisów, humoru niskich lotów i wulgaryzmów: a wszystko zostało podniesione do kwadratu. Co prawda dwa ostatnie punkty dość trudno określić jako zalety, lecz w tym szalonym amalgamacie zdają się być na miejscu. Fakt, że eksplodujący i powracający z martwych pies czy też zamiłowanie Johna do opowieści o swym penisie pasują do narracji – są wplecione w tę szaloną mozaikę chaosu, humoru i bohaterów. Na pewno autorowi nie można odmówić braku wyobraźni – ma on dar do kreowania scen i stworów tak niesamowitych, że momentami czytelnik może mieć problem z ich przetrawieniem. Sugestywne i dosadne opisy krwawych poczynań bohaterów i ich przeciwników w innym kontekście mogłyby nawet przerażać.

Ciężko jednak o silne emocje w natłoku takich sytuacji. Dziwaczne, straszne i komiczne sceny robią mocne wrażenie jedynie na początku. Gdy czytelnik załapie konwencję i wie, że za chwilę pojawi się kolejna groteskowa maszkara lub John wpadnie na następny szalony pomysł, to nie jest tak bardzo zaskoczony. Podobnie zresztą z momentami poważniejszymi. Bohaterom zdarza się powiedzieć coś, co zmusza do refleksji, lecz czytelnikowi ciężko może przyjść chwila refleksji w natłoku surrealistycznych zdarzeń. Niedostatek ten pogłębia fakt, że fabuła pełna jest przeskoków, a miejsce akcji zmienia się dynamicznie. Brakuje płynności w przechodzeniu od jednego "odlotu" do następnego, a wątki często kończą się w sposób, który przyprawia o nieprzyjemny zawrót głowy. W zalewie posoki i marnych dowcipów czasem ciężko rozeznać się w tym, co i dlaczego się dzieje, jakby autor nie do końca potrafił zapanować nad swoją wyobraźnią.

Na pewno znajdą się osoby, którym John ginie na końcu przypadnie go gustu. Z odpowiednim nastawieniem i sporą dozą dystansu można poddać się tej szalonej przejażdżce. Jeśli jednak ktoś nie odnajduje się w fekalnych dowcipach, eksplodujących stworzeniach i urwanych kończynach, to lektura nie będzie należała do najprzyjemniejszych doświadczeń. Na portalu Fangoria napisano, że dzieło Wonga jest "niczym opowieść Lovecrafta, gdyby ten gustował w dowcipach o kupie i pierdzeniu", co – według mnie – stanowi idealne podsumowanie John…. Opis ten jest bardzo trafny – powieść ta zawiera mnóstwo specyficznego humoru i rozrywki, które spodoba się jedynie ograniczonemu kręgowi odbiorców.