Inquisitor. Zemsta Azteków

Autor: Przemek 'Draker' Prekurat

Inquisitor. Zemsta Azteków
SZÓSTE SŁOŃCE


Ta lejba wlokła się wyjątkowo ciężko, tak jakbym rzeczywiście został wprzęgnięty do kieratu albo też do pługa orzącego kamienisty ugór. Z drugiej strony stan umysłowy moich uczniów kojarzył mi się raczej z pustynią Kalahari. Dość, że szło mi jak po grudzie i miałem już tego wszystkiego powyżej uszu; przebijaliśmy się przez romantyzm niczym świnia przez korzeniastą glebę w poszukiwania trufli. Tyle że nie mogliśmy na nic trafić, co poznałem po znudzonych minach drugiej f. Grzeczne panienki z pierwszej ławki starały się co prawda udawać skupienie, ale nie bardzo im to wychodziło, co chwila bowiem rzucały ukośne spojrzenia w stronę klasowego dżolerosa (kiedyś nazywało się takich szpanerami), Maćka, który z zainteresowaniem oglądał swoje wypielęgnowane paznokcie, pokazując wszem i wobec swoje niewzruszenie, koszulę od Armaniego i modny fryz za co najmniej stówę. Inni nie byli tak finezyjni i nawet nie starali się zakładać masek uczniów pilnych czy choćby odrobinę przejętych tematem lekcji. Jedni słuchali iPodów, inni łupali w karciankę, coolaski przeglądały kolorowe dziewczyńskie pisemka w poszukiwaniu najskuteczniejszego sposobu na podryw najfajniejszego w budzie chłopaka. Kilka par uprawiało intensywną korespondencję erotyczną, przerzucając zgniecione w kulki liściki ponad głowami kolegów i koleżanek – widać zabrakło im impulsów w komórkach, bo zwykle esemesowali. Jeden z papierków wylądował na moim biurku. Nie przerywając mych wywodów o Mickiewiczu rozwinąłem go i rozłożyłem płasko na blacie. Gocha, jakbyś nie miała ciotki, to moglibyśmy zrobić jakiś posuw wieczorem, co? Ale ten belfer nudzi o tym wieszczu, wykitować można... kumasz coś z tego, co on popieprza?
Uśmiechnąłem się szeroko, wprawiając w niejaki popłoch prymuski z pierwszej ławki, raczej nieprzyzwyczajone do mej wylewności. No, toście się, dziubaski, doigrali. Czas na chwilę szczerości, czyli na prawdziwą szkołę.
– W sumie musimy jednak przyznać, że przypisywanie Mickiewiczowi tytułu wieszcza jest dużą, o ile nie całkowitą, przesadą. Kimże tak naprawdę był ten prowincjonalny nauczyciel z Kowna? Ot, poetą średniej klasy europejskiej, nawiedzonym mistykiem, tworzącym nieprzydatną, zamkniętą w kręgu spraw narodowopolskich poezję. Romantyzm w jego wydaniu – a i da się to powiedzieć o całym prawie polskim romantyzmie – to w istocie żenujący umysłowy zaścianek, którym nie ma się co szczycić, a im szybciej o nim zapomnimy, tym lepiej. Tak ta jego pisanina miała się do realnego życia, jak cynowy talerz do księżyca. Nie wieszczem zatem Mickiewicz był, a raczej otumaniaczem i szalbierzem, który, odrzuciwszy racjonalne „szkiełko i oko”, tę nieocenioną zdobycz oświecenia, cisnął umysły Polaków w mętną otchłań jakichś bliżej nieokreślonych „prawd serca”. Skutki tego duchowego bałamuctwa odczuwamy do dzisiaj.
Klasa zamarła, oprócz tych oczywiście, którzy słuchali iPodów. Prymuski, zamiast podziwiać wyluzowanie swego dżolerosa, wytrzeszczyły na mnie oczy, reszta też zaczęła na mnie spoglądać z niepokojem, niepewna, o co mi chodzi. A ja nie zamierzałem bynajmniej odpuszczać.
– Tak jest, moi drodzy, trzeba to wreszcie powiedzieć, głośno i wyraźnie: nie był, nie jest i nie będzie Mickiewicz wieszczem, ani tego, ani jakiegokolwiek innego narodu. Nie można nazwać wieszczeniem tych miazmatów, którymi otumaniał naród, wmawiając mu, że ma jakowąś dziejową rolę czy misję do wypełnienia, że ma zbawić Europę, a może i świat cały, który oczywiście to całe nasze misjonarstwo ma w głębokim poważaniu. Gros jego twórczości jest poświęcone tym podobnym bredniom. Dla każdego rozumnego człowieka głoszone przez niego idee nie mogą być niczym innym niż zwyczajnym ideologicznym szalbierstwem, i to nad wyraz szkodliwym. Na prawdziwym charakterze Mickiewicza najlepiej poznał się Kajetan Koźmian, który swoich „Pamiętnikach” pisał o nim, wspominając powstanie listopadowe: Miała ostatnia rewolucja swego minstrela czy wajdelotę, a raczej Tersyta, co z swoim Wallenrodem i balladami w ręku włóczył się, a na pierwszy wybuch w krymskim hylacie uciekł i wałęsając się poza granicą, z wściekłą a niedołężną zemstą śpiewając jadem i zuchwałością zaprawione pieśni, szczekał w nich na wszystko, co tylko towarzystwo ludzkie czci i szanuje i przesyłając bezbożne bazgraniny do kraju ileż nowych nie narobił ofiar. Z grobu Zawiszy i Potockiego głos zmieszany ze łzami rodzin woła do nieba o pomstę na tego politycznego i literackiego zbrodniarza. Stary klasyk dobrze wiedział, co pisze, przejrzał go na wylot, tego mitomana i kabotyna...
– To kłamstwo!
Te słowa zabrzmiały jak wystrzał, przerywając moją tyradę. Padły spod ściany, gdzie zwykle zasiadał element najmniej zainteresowany moimi wywodami, jakiekolwiek by nie były. Wypowiedział je Przemysław Marda, szczupły, niezbyt wysoki chłopiec o pociągłej twarzy i zwykle zaciętych ustach, przystrzyżony na łysola – wstał gwałtownie, z trzaskiem odsuwając krzesło. Uczeń ten szefował w naszej budzie grupce narodowych skinów, w klasie prócz niego było jeszcze dwóch innych łysogłowych byczków, pełniących funkcję jego przybocznych. Stanęli teraz przy swoim wodzu, łypiąc na mnie spode łba.
– Pan nie ma racji – powiedział Marda. – Nie zgadzam się z panem. Dla mnie Mickiewicza wieszczem był! I ducha krzepił, naszego ducha, narodowego! Dlatego wieszczem był.
Spojrzałem na niego uważnie, niczym na jakiegoś raroga czy innego rzadkiego zwierza. Widziałem, że chłopakowi drży z emocji broda, zbladł i trudem ukrywał nerwowy dygot rąk. Powinienem w tym momencie dać sobie spokój i obrócić wszystko w żart, jak zresztą planowałem, ale i we mnie wstąpił jakiś dziwny duch bojowy. Gadałem jak najęty dalej, nie mogąc się w żaden sposób powstrzymać, jakby kolejne kwestie wszeptywał mi do ucha sam diabeł.
– A właśnie że nie był! – oznajmiłem z mocą. – Nie był i już! A Marda się nie zna i podważa mój autorytet. Niech lepiej siada i nic nie mówi.
Mój adwersarz zbladł jeszcze bardziej, i, co diabelską chyba sztuczką widziałem doskonale jak przez lunetę, pokrył się perlistym potem. Prawą dłoń zacisnął w pieść i podniósł ją do góry.
– Mickiewicz wieszczem był – wyskandował. – Był i koniec! Prawda, chłopaki?
– Był! – huknęli jego przyboczni i też podnieśli pięści.
Sprawa wyglądała coraz poważniej i gdybym miał choć odrobinę rozumu, dałbym spokój. Ale i we mnie zagrała krew przodków, którzy niejednemu bałwanowi potrafili kłonicą pokazać jego miejsce. Zgrzytnąłem zębami i rzuciłem się w dyskurs jak byk na czerwoną płachtę.
– Nie był – powtórzyłem z naciskiem. – I nie tylko Koźmian tak sądzi, weźmy na przykład współczesnego pisarza i publicystę Rafała Ziemkiewicza, który o Mickiewiczu wydaje sąd następujący, cytuję: Nie wymagaliśmy nigdy od naszych intelektualistów prawdy, bo prawda jest gorzka i kole w oczy, tylko „krzepienia serc”, utwierdzania stereotypów i mitów, jakie sobie na własny użytek stworzyliśmy (co zresztą sprawia, że nasza literatura jest dla innych narodów niezrozumiałym dziwaczeniem). Ulubionymi bohaterami polskiej wyobraźni nie byli kraczący realiści, tylko mitomani i opowiadacze bajek, tacy jak Mickiewicz – zręcznie składający rymy wariat, który napisanymi w sekciarskim omamie „Księgami narodu polskiego” na wiele pokoleń ogłupił polskie elity i pozbawił je umiejętności logicznego myślenia. Do dziś w tej dawnej, upadłej Rzeczypospolitej nie chcemy widzieć kraju, o którym ojciec nowożytnej ekonomii Adam Smith odnotował zwięźle, że o ile mu wiadomo, nie produkuje się tu niczego prócz najprostszych rzeczy, niezbędnych do domowego użytku. Kolejne pokolenia wolały patrzeć na to oczami wieszcza: oto tyrani z ościennych krajów, którzy nie mogli patrzeć na wspaniałą staropolską wolność, sprzysięgli się ukrzyżować im ojczyznę. I skutkiem takowej nauki, owe pokolenia zamiast wziąć się do pracy, zakładać banki i budować koleje oraz fabryki, szły od czasu do czasu „w pole”, by tam dokonać „czynu zbrojnego”. I były bardzo rozgoryczone, że Pan Bóg nie wywiązuje się ze swych obowiązków i mimo regularnie składanych za ojczyznę danin krwi, wciąż żadnego cudu z nami uczynić nie chce. Czyż trzeba trafniejszej diagnozy szkód, jakich nawyrabiał Mickiewicz w naszej narodowej mentalności? Czyż to nie przez niego i jemu podobnych „zaklinaczy” i „krzewicieli” jesteśmy narodem marzycieli i nieudaczników, którym ani powstania nie wychodzą, ani walka z bezrobociem?
Spod ściany dobiegło głuche buczenie – to gardle Mardy coś gulgotało głucho, aż wreszcie wyrwało się na zewnątrz w postaci rozdzierającego wycia:
– Wieeeeszszszczeeemm bbyyyłłł… wieeeszszszczeeemmm…
Odczekałem chwilę, aż złapie oddech i się na moment przytka, po czym rzuciłem zimno:
– Marda nie słucha, co mówię. A jeśli słucha, to nic nie rozumie, najwidoczniej Marda nie jest inteligentny. Nie mam racji? – zwróciłem się do klasy, ale ta trwała w baranim stuporze, spoglądając na przemian to ma Mardę, to na mnie. Nawet słuchacze odkleili się od iPodów, bo widać wycie mego oponenta przebiło się przez słuchawki.
Tymczasem z Mardą działy się rzeczy straszne – pot lał się z niego strumieniami, dygotał cały jak osika, uniesioną pięścią to mi wygrażał, to znowu tłukł się po głowie. Tyle że wyć przestał, bo widać z nadmiaru emocji głos mu odebrało.
– No i doszliśmy do porozumienia – uśmiechnąłem się do niego z ostentacyjną serdecznością. – Skoro milczy, to znaczy, że się zgadza. Nie był wieszczem i kończymy sprawę. Marda może usiąść. Przechodzimy do dalszego ciągu lekcji.