Imię wiatru

Trochę Harry'ego, trochę Geda

Autor: Dawid 'Fenris' Wiktorski

Imię wiatru
Standardowe opowieści osadzone w klimatach fantasy niezwykle często wykorzystują motyw od zera do bohatera. Patrick Rothfuss w swojej debiutanckiej powieści nie silił się zbytnio na duże odstępstwa od tego schematu, niemniej Imię wiatru charakteryzuje dość istotna zmiana – bohater dochodzi do wszystkiego praktycznie sam, bez pomocy wszechwładnych mentorów.

Akcja powieści zaczyna się dość osobliwie: czytelnik rzucony zostaje do karczmy prowadzonej przez tajemniczego Kote'a w zapomnianej wiosce. O nim samym nie wiadomo nic – ani skąd przybył, ani czym parał się w przeszłości. Sytuacja zmienia się, gdy w osadzie pojawia się mężczyzna zwany Kronikarzem, który rozpoznaje w karczmarzu Kvothe'ego, legendarnego maga (w powieści nie występuje "klasyczna" odmiana czarodziejów) i muzycznego geniusza. Tak rozpoczyna się opowieść będąca jednocześnie treścią Imienia wiatru – z nie do końca rzetelnym narratorem mającym niemalże nieograniczoną możliwość naginania i ubarwiania faktów.

Pierwsze kroki młodego Kvothe'ego nie są łatwe – cudem uniknął śmierci z rąk tajemniczych napastników, którzy wybili jego aktorską trupę co do nogi, potem zaś zmuszony był do przetrwania w lesie. Jedyną jego nadzieją jest wstąpienie do Akademii – co wcale nie będzie takie łatwe z racji braku pieniędzy na opłacenie czesnego. Nie pozostaje mu więc nic innego, jak w procesie rekrutacyjnym zrobić wystarczające show, by komisja zadecydowała o ulgowym potraktowaniu nowicjusza. Nietrudno się domyślić, że ta sztuka mu się udaje – i to otwiera autorowi furtkę do stworzenia własnej wersji Hogwartu.

Akcja Imienia wiatru rozgrywa się w znacznej części właśnie w Akademii, niebędącej specjalnie oryginalnym tworem, chociaż w kilku aspektach obie szkoły magii mają punkty wspólne (pobliskie miasteczko, w którym Kvothe załatwia część swoich interesów – odpowiednik Hogsmeade). Świat wykreowany przez Rothfussa nie jest jednak "nadpisaniem" istniejącej rzeczywistości, a miejscem stworzonym od zera, z własną ekonomią, wierzeniami, kręgami kulturowymi i w końcu systemem magicznym. Przez rozwiązania fabularne trudno niestety powiedzieć, by został on zaprezentowany w satysfakcjonującym stopniu – pierwszy tom Kronik królobójcy jest pod tym względem mocno ubogi, a nieliczne informacje na temat świata zewnętrznego giną w tekście. Niełatwo jednak jednoznacznie orzec, czy to na pewno wada – z jednej strony obyło się bez akademickich wykładów, zupełnie niepotrzebnych w kontekście opisywanych wydarzeń, z drugiej zaś zdradzona przez Rothfussa ilość elementów układanki może okazać się nie wystarczająca, by stworzyć z niej satysfakcjonujący obraz.

Znacznie gorzej natomiast prezentuje się konstrukcja fabularna. W wielkim uogólnieniu można ją podzielić na trzy części – sceny bezpośrednio rozgrywające się w karczmie (drobny wycinek całości, stanowiący spoiwo między kolejnymi fragmentami relacji maga), szkolne zmagania Kvothe'ego (lwia część) i finałowy epizod, mający pchnąć do przodu wątek zabójstwa rodziców głównego bohatera. I tutaj można rzec bez ogródek – Rothfuss może i miał jakąś szerszą wizję Imienia wiatru, ale jej realizacja została spartaczona. Wspomniany epizod przypomina zapis marnej sesji gry fabularnej, w której gracze popuszczają wodze fantazji w celu wyeliminowania palącego problemu. Ogółem nie można powiedzieć, by zakończenie pierwszego tomu trzymało poziom reszty książki – o ile wcześniejsze sceny były monotonne, to miały w sobie pewien urok. Finał sprawia wrażenie dopisanego na siłę.

Imię wiatru jest nudne – około sześćdziesięciu–siedemdziesięciu procent fabuły to niemalże jedna i ta sama scena w kilku mniejszych lub większych wariacjach. Te od czasu do czasu przetykane są drugorzędnym wątkiem (też bez fajerwerków), związanym głównie z trudną sytuacją majątkową studenta Akademii. Jeden niezbyt gwałtowny zwrot akcji pojawi się w finale, ale to o wiele za mało. Co ciekawe, podobny wybieg Rothfuss zastosuje także w drugim tomie planowanej trylogii, Strachu mędrca. Tam na szczęście wyszło mu to zdecydowanie zgrabniej, podobnie zresztą jak w przypadku fragmentu opowieści rozgrywającego się bezpośrednio w murach Akademii.

Sam system magii nie jest tradycyjną manipulacją tajemniczą energią – Rothfuss wykorzystał motyw znany miłośnikom gatunku doskonale z Czarnoksiężnika z archipelagu Ursuli K. Le Guin, czyli imiona rzeczy i żywiołów. W przeciwieństwie do wspomnianego dzieła w Imieniu wiatru nacisk na magię jest stosunkowo niewielki, służy ona głównie wynalazkom i stanowi drobną pomoc w codziennym życiu. A ilość kombinacji jest niemalże nieskończona – sam Kvothe zajmuje się magicznym rzemiosłem, a czytelnik ma okazję poznawać proces tworzenia różnych ciekawych przedmiotów. Ogólna zasada tego procesu jest pozornie prosta, w praktyce oznacza jednak prawdziwą matematyczną "rzeźnię" kombinatoryki, by ułożyć konkretne runy w odpowiedniej kolejności – najmniejsza pomyłka może być dla wynalazcy niebezpieczna. Sama praca nad kolejnymi projektami zajmie bohaterowi sporo czasu i mimo że z fabułą nie będzie mieć to zbyt wiele wspólnego, to akurat proces konstruowania w Imieniu wiatru jest całkiem ciekawy.

Sam narrator dodaje powieści sporo uroku – podczas lektury należy pamiętać, że 'właściwa" fabuła jest opowiadana przez Kvothe'ego starszego o kilkadziesiąt lat. W pewien sposób ta różnica wiekowa naznacza narrację – na relacji z młodzieńczych lat widać (niezbyt mocne) piętno późniejszych doświadczeń głównego bohatera (a demony przeszłości wcale nie odeszły w zapomnienie). Czyni to powieść spójną, bez niepotrzebnego chaosu w relacjonowaniu – aczkolwiek nie sprawia nagle, że nuda i monotonia pryskają niczym mydlane bańki.

Po fabularnej stronie Imienia wiatru dość mocno widać, że to debiut i wprawki Rothfussa w tworzeniu dłuższych historii. Recenzowany tom Kronik Królobójcy w sporej części koncentruje się na jednym istotnym epizodzie z życia Kvothe'ego. I chociaż kilka rzeczy sprawia, że nie jest to książka najgorsza, to w pewnym momencie monotonia mocno daje się we znaki. Na szczęście autor potrafi w swoją opowieść wpleść elementy, które poprawiają sytuację (np. łączenie rzemiosła z magią) – i czyni to w sposób interesujący oraz nienachalny (choć szkoda, że dopiero w drugim tomie stwarza swojemu bohaterowi okazję do obracania się w odmiennych kulturach). Sęk jednak w tym, że całokształt Imienia wiatru nie jest najlepszą zachętą do poznania dalszej części opowieści. Kilka ciekawych aspektów wspólnych z klasykami fantasy (imiona żywiołów z Czarnoksiężnika z Archipelagu Ursuli K. Le Guin czy szkoła czarodziejów podobna do tej z książek Rowling) sprawiają, że nawet czytelnik średnio obeznany z gatunkiem poczuje się jak w domu, nie będąc rzuconym w całkowicie nieznany świat. Niemniej by mieć możliwość zapoznania się z całkiem przyzwoitym Strachem mędrca, trzeba w wielu miejscach przez tom po prostu przebrnąć. Od strony literackiej nie jest to debiut słaby, bo Rothfuss ma niezłe i wyrobione pióro. Ale marnie poradził sobie ze stworzeniem porządnej opowieści, która nie opierałaby się w sporej mierze na tych samych obrazach. Krótko mówiąc – niezłe wykonanie, ale taka sobie historia.