Imajica

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Imajica

ROZDZIAŁ 1


Kluczowe twierdzenie Pluthero Quexosa, najsłynniejszego dramatopisarza Drugiego Dominium, brzmiało następująco: W każdym dziele, bez względu na to, jak byłoby ambitne i głębokie, jest miejsce tylko dla trzech postaci. Dwóch zwaśnionych królów – i rozjemca; dwoje kochających się małżonków – i uwodziciel lub dziecko; bliźnięta – i duch matczynego łona; dwoje kochanków – i śmierć. Przez utwór mogą się naturalnie przewinąć setki, a nawet tysiące innych osób, wyłącznie jednak jako widma, słudzy i – z rzadka – odbicia trojga rzeczywistych, obdarzonych wolną wolą głównych bohaterów. Co więcej, wedle nauk Quexosa nawet to kluczowe trio nie ma prawa ostać się nietknięte. W miarę rozwoju fabuły będzie się zmniejszać – z trzech postaci zostaną dwie, potem jedna, a na końcu scena całkiem opustoszeje.
Rzecz jasna, wielu pisarzy próbowało podważyć jego dogmaty. Autorzy bajek i komedii szczególnie głośno wyrażali swoją pogardę, przypominając świetnemu Quexosowi, że ich utwory nieodmiennie kończą się ślubem i ucztą. On jednak pozostał nieugięty. Miał ich za oszustów, którzy pozbawiają widzów tego, co nazywał ostatnią wielką procesją: po odśpiewaniu weselnych pieśni i odtańczeniu radosnych pląsów pogrążeni w melancholii bohaterowie powinni odejść i zniknąć w mrokach zapomnienia.
Był w swej filozofii bezlitosny, utrzymywał jednak, że jest ona absolutnie niezmienna, uniwersalna – prawdziwa i w Piątym Dominium, zwanym Ziemią, i w Drugim.
A co najważniejsze, obowiązywała z taką samą bezwzględnością zarówno w sztuce, jak i w życiu.

Jako człowiek z natury skryty i opanowany Charlie Estabrook nie miał cierpliwości do teatru. Jego zdaniem – a wyrażał się prosto – teatr był stratą czasu: kaprysem, kłamstwem, stekiem bzdur. Gdyby jednak w tę zimną listopadową noc jakiś uczeń Quexosa zacytował mu pierwsze prawo dramatyczne, Charlie pokiwałby ponuro głową i powiedział: „Szczera prawda. Szczera prawda”. Jego osobiste doświadczenie potwierdzało słowa dramaturga. Wszystko zaczęło się od trojga bohaterów: był on, był John Furie Zacharias – i Judith pomiędzy nimi. Układ ten nie utrzymał się długo. W kilka tygodni po poznaniu Judith Charlie zajął miejsce Zachariasa w jej sercu i trio zmieniło się w błogi duet. Ożenił się z nią, przez pięć lat wiedli szczęśliwy żywot – do czasu aż z przyczyn dotąd dla niego niepojętych ich radość gdzieś zniknęła i na scenie został tylko jeden bohater.
Czyli on sam, naturalnie. Noc zastała go na tylnej kanapie samochodu. Krążył po ściętych mrozem londyńskich ulicach, szukając kogoś, kto pomógłby mu dokończyć opowieść – w stylu, którym Quexos nie byłby pewnie zachwycony, ale który pomógłby Charliemu zaleczyć rany.
Nie był w tych poszukiwaniach osamotniony. Towarzyszył mu jedyny w miarę godny zaufania człowiek, kierowca, przewodnik i alfons w jednej osobie, tajemniczy pan Chant. Jednakże mimo współczucia, jakie okazywał Charliemu, był tylko zwyczajnym służącym: chętnie opiekował się swoim panem, dopóki terminowo dostawał pensję. Nie miał pojęcia, jak okrutny ból dręczy Estabrooka; na to był zbyt oschły i pełen rezerwy.
Estabrook próżno by też szukał pociechy w szacownym rodzie, z którego się wywodził. Mógł wprawdzie wskazać swoich przodków wstecz aż do czasów Jakuba I, nie znalazł jednak w drzewie genealogicznym ani jednego (chociaż dogrzebał się aż do samych przeklętych korzeni!), który – osobiście lub obcymi rękoma – dopuściłby się tego, co on teraz planował. Zamordowania żony.
Gdy o niej myślał (a kiedy tego nie robił?), zasychało mu w gardle i dłonie zaczynały się pocić. Oddychał ciężko, drżał na całym ciele. Widział ją oczyma wyobraźni jako istotę z innego, doskonalszego świata. Miała idealnie gładką skórę, zawsze chłodną i bladą; gibkie ciało, długie włosy, smukłe palce; lubiła się śmiać, a jej oczy... Ach, oczy potrafiły mienić się wszystkimi odcieniami liści: soczystą zielenią wiosny i późnego lata, złotem jesieni, a w gniewie – czernią zimowej zgnilizny.
Charlie natomiast był zupełnie przeciętnym człowiekiem – przyzwoitym, z ogładą, ale przeciętnym. Dorobił się fortuny na sprzedaży wanien, bidetów i sedesów, co bynajmniej nie dodawało mu uroku. Dlatego też gdy pierwszy raz ujrzał Judith – siedziała przy biurku w gabinecie jego księgowego, olśniewając urodą w tym raczej zgrzebnym otoczeniu – pomyślał najpierw: „Chcę mieć tę kobietę”, a zaraz potem: „Ale ona mnie nie zechce”. Kiedy jednak zbliżył się do niej, doznał uczucia, jakiego nigdy przedtem nie doświadczył. Poczuł, że Judith należy do niego i że jeśli trochę wysili mózgownicę, zdobędzie ją bez trudu.
Zaloty rozpoczął tego samego dnia, którego się poznali; na biurko Judith trafił pierwszy z licznych dowodów jego uczucia. Charlie szybko jednak się zorientował, że przekupstwem i pochlebstwami niewiele wskóra. Podziękowała mu grzecznie i dała do zrozumienia, że nie życzy sobie dalszych prezentów. Przestał więc je przysyłać, próbując wszystkiego się o niej dowiedzieć. Nie było tego dużo. Prowadziła spokojne życie, miała wąski krąg znajomych, trącący lekko cyganerią. W tym kręgu znalazł jednak mężczyznę, który pierwszy zaczął się ubiegać o względy Judith – i najwyraźniej je zdobył. Nazywał się John Furie Zacharias, był powszechnie znany jako Gentle i cieszył się reputacją takiego lowelasa, że Charlie zmyłby się jak niepyszny, gdyby nie przepełniająca go niezwykła pewność siebie. Postanowił uzbroić się w cierpliwość i czekać na odpowiednią chwilę, która musiała kiedyś nadejść.
Tymczasem zaś obserwował swoją wybrankę z oddalenia, aranżując krótkie, niby przypadkowe spotkania, i cały czas próbował poznać przeszłość rywala. I tym razem niewiele udało mu się ustalić. Zacharias najczęściej pędził żywot żigolaka, a w wolnych chwilach próbował bez większego powodzenia malować obrazy. Miał opinię rozpustnika – spotkawszy go przypadkiem, Charlie odniósł wrażenie, że uzasadnioną. Gentle istotnie okazał się niezwykle przystojnym facetem, ale zdaniem Estabrooka wyglądał jak człowiek, który dopiero co otrząsnął się z gorączki. Miał w sobie coś pierwotnego, surowego, jakby wypocił wszystko co zbędne ze swojej istoty i została mu sama jej esencja. Na jego pięknej twarzy malowały się jakieś tajemne żądze, przywodzące na myśl człowieka opętanego przez diabła. Kilka dni po tym spotkaniu Charlie dowiedział się, że jego ukochana odeszła od Gentle’a i, pogrążona w smutku, potrzebuje czułej opieki. Czym prędzej pośpieszył jej z pomocą. Wdzięczność, z jaką Judith przyjęła uczucie, zdawała się potwierdzać prawdziwość przekonania, że są dla siebie stworzeni.
Rzecz jasna, wspomnienie tego triumfu zblakło, gdy odeszła. Teraz twarz Charliego przybrała taki sam tęskny, pożądliwy wyraz, który wcześniej widział u Zachariasa, tylko że do niego grymas ten znacznie mniej pasował. Twarz Estabrooka nikomu nie wydałaby się piękna. W wieku pięćdziesięciu sześciu lat wyglądał na sześćdziesiąt, rysy miał równie toporne, jak Gentle subtelne, równie mocne, jak Gentle łagodne. Jedynym ustępstwem na rzecz osobistej próżności był delikatnie podkręcony wąsik, tuż pod patrycjuszowskim nosem. Zasłaniał górną wargę, którą w młodości Charlie uważał za nazbyt pełną i wyrazistą. Dolna wystawała lekko nad podbródkiem.
W czasie przejażdżki po skrytych w mroku ulicach dostrzegł odbicie swojej twarzy w szybie. Co za maszkara! Zaczerwienił się na myśl o tym, jak bezwstydnie paradował po mieście z Judith u boku; jak żartował, że żona kocha go za zamiłowanie do czystości i dobry gust, jeśli idzie o bidety. Ci sami ludzie, którzy słuchali jego dowcipów, teraz śmiali się z niego w najlepsze. Uważali go za durnia. Nie mógł tego znieść. W jeden tylko sposób mógł ukoić ból upokorzenia – musiał ukarać Judith za to, że go zostawiła.
Oparł się czołem o szybę i wyjrzał na zewnątrz.
– Gdzie jesteśmy?
– Na południowym brzegu rzeki, proszę pana – odparł Chant.
– To wiem, ale gdzie?
– W Streatham.
Mimo że nieraz tędy przejeżdżał – mieli w pobliżu magazyn – nie poznawał okolicy. Nigdy dotąd miasto nie wydawało mu się tak obce i paskudne.
– Jak ci się wydaje, jakiej płci jest Londyn? – zagadnął.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
– Kiedyś był damą – stwierdził Estabrook. – Ale już nie wygląda kobieco.
– Teraz nie – odparł Chant. – Co innego wiosną.
– Parę krokusów w Hyde Parku niewiele zmieni. Londyn stracił swój urok – westchnął Estabrook. – Daleko jeszcze?
– Zaraz będziemy na miejscu.
– Twój człowiek na pewno będzie na nas czekał?
– Oczywiście.
– Nieraz już to robiłeś, prawda? Grałeś rolę pośrednika czy... Jak ty to mówisz? Ułatwiacza?
– Naturalnie – przytaknął Chant. – Mam to we krwi.
A nie była to w pełni angielska krew. Skóra i gramatyka Chanta zdradzały jego imigrancką przeszłość. Mimo to Estabrook przekonał się, że można mu czasem zaufać.
– Nie jesteś ciekawy, co planuję? – zapytał.
– To nie moja sprawa, proszę pana. Pan płaci za usługę, ja ją wykonuję. Gdyby chciał mi pan wyjawić swoje motywy...
– Tak się składa, że nie mam na to ochoty.
– Rozumiem. Więc moja ciekawość nie ma chyba sensu, prawda?
Zgrabnie powiedziane, uznał Estabrook. Kiedy człowiek nie pragnie tego, czego i tak nie może mieć, na pewno łatwiej mu się żyje. Kto wie, czy nie powinien nauczyć się tej sztuczki, nim za bardzo się zestarzeje – nim zacznie marzyć o czasie, którego nikt mu nie podaruje. Nie żeby miał wygórowane wymagania; na przykład nie wymagał seksu od Judith. Patrzenie na nią sprawiało mu tyle samo przyjemności, co kochanie się z nią. Nie wiedziała o tym, ale na jej widok czuł, że coś przeszywa go do głębi, tak jakby to ona w niego wchodziła. Chociaż... Może i wiedziała. Może uciekła od jego bierności, od łatwości, z jaką ulegał jej urodzie. Jeżeli tak było, to po dzisiejszej nocy zmieni zdanie. On, Estabrook, pokaże, że jest mężczyzną – wynajmie mordercę; ona zaś w chwili śmierci zrozumie swój błąd. Ta myśl sprawiała mu przyjemność. Pozwolił sobie na nikły uśmieszek, który jednak zniknął mu z ust, gdy tylko samochód zaczął zwalniać.
Przed maską wozu ciągnęła się pordzewiała żelazna ściana, na całej długości pomazana sprayem. Za nią – co było widać przez dziury wydarte w przeżartym korozją metalu – znajdowało się złomowisko, na którym stały przyczepy kempingowe. Najwyraźniej tam właśnie mieli się udać.
– Zwariowałeś?! – Estabrook pochylił się i złapał Chanta za ramię. – Tu jest niebezpiecznie!
– Obiecałem panu najlepszego płatnego zabójcę w całej Anglii, panie Estabrook. Tu właśnie go znajdziemy. Możemy mi pan wierzyć.
Estabrook odburknął coś wściekle. Spodziewał się dyskretnej atmosfery, zasłoniętych okien i szczelnie
zamkniętych drzwi, a nie obozowiska Cyganów. Byłby to szczyt ironii losu: zostać zamordowanym, próbując zlecić morderstwo.
– Zawiodłem się na tobie – stwierdził Estabrook.
– Obiecuję panu, że to naprawdę niezwykły człowiek – powiedział Chant. – W całej Europie nie ma nikogo, kto mógłby się z nim równać. Pracowałem dla niego, zanim...
– Byłbyś tak miły i podał mi nazwiska paru waszych ofiar?
Chant odwrócił się do swojego pracodawcy.
– Ja nie nalegałem, kiedy chciał pan zachować dyskrecję. Proszę tylko o to samo.
Estabrook chrząknął cicho.
– Czy chce pan, żebyśmy wrócili do Chelsea? – ciągnął Chant. – Mogę znaleźć panu kogoś innego. Nie będzie może równie dobry, ale spotkacie się w przyjemniejszym otoczeniu.
Sarkazm w słowach kierowcy był wyraźny. Estabrook rozumiał, że jeżeli chce być czysty, nie może podjąć tej gry.
– Nie, nie, skoro już tu jesteśmy, spotkam się z nim – zapewnił Chanta. – Jak się nazywa?
– Ja go nazywam Pie.
– Pie?! To imię czy nazwisko?
– Po prostu Pie.
Chant wysiadł i otworzył Estabrookowi drzwi. Mroźny wiatr dmuchnął do środka śniegiem. Tego roku zimie naprawdę było śpieszno. Estabrook postawił kołnierz, wcisnął ręce głęboko do pachnących miętą kieszeni i wszedł za swoim przewodnikiem w najbliższą wyrwę w skorodowanej ścianie. W powietrzu unosił się zapach palonego drewna – pomiędzy przyczepami dogasało ognisko. Woń spalenizny mieszała się z odorem zjełczałego tłuszczu.
– Proszę iść blisko mnie, żywym krokiem – poradził Chant. – I niech się pan nie rozgląda. Ci ludzie bardzo sobie cenią prywatność.
– Co ten twój as tu robi? – zdziwił się Estabrook. – Ukrywa się?
– Twierdził pan, że chce wynająć człowieka, którego nikt nie zdoła wytropić. Użył pan słowa „niewidzialny”. Taki właśnie jest Pie. Nie ma go w żadnych kartotekach. Ani policyjnych, ani ubezpieczeniowych, ani nawet w rejestrze urodzeń.
– Wydaje mi się to nieprawdopodobne.
– Specjalizuję się w sprawach nieprawdopodobnych.
Do tej pory Estabrook nigdy się nie przeląkł złowrogiego błysku w oku Chanta, ale tym razem nie potrafił kierowcy spojrzeć w twarz. Chant musiał kłamać. Jaki dorosły człowiek w dzisiejszych czasach mógłby się uchować poza wszelkimi rejestrami? Jednak myśl o spotkaniu z człowiekiem, który się za takiego uważa, była intrygująca. Estabrook skinął głową na Chanta, żeby szli dalej.
Znaleźli się na słabo oświetlonym terenie. Wszędzie walały się śmieci i złom, mijali zardzewiałe szkielety samochodów, sterty gnijących odpadków, których smrodu nie był w stanie przytłumić mróz, niezliczone wygasłe ogniska. Zwracali na siebie powszechną uwagę. Jakiś pies, w którego krwi zmieszało się więcej ras, niż miał kudłów na grzbiecie, jazgotał jak opętany, szarpiąc się na napiętym powrozie. Piana kapała mu z pyska. W kilku przyczepach niewidoczne ręce odsunęły firanki. Dwie młode dziewczyny, o włosach tak jasnych i długich, jakby ochrzczono je w płynnym złocie (w takim miejscu wyglądały wręcz niewiarygodnie pięknie), wstały od ogniska. Jedna gdzieś pobiegła,
jakby chciała zawiadomić straż, druga obserwowała przybyszów z na wpół anielskim, na wpół debilnym uśmiechem na twarzy.
– Proszę na nią nie patrzeć – upomniał Estabrooka Chant, ale Charlie nie mógł się powstrzymać.
Z przyczepy wynurzył się albinos z białymi dredami, ciągnąc za sobą blondynkę. Na widok obcych krzyknął głośno i ruszył w ich stronę. Otworzyło się jeszcze dwoje drzwi. Na plac wychodziło coraz więcej ludzi, ale Estabrook nie dojrzał, czy są uzbrojeni.
– Niech pan idzie prosto, nie rozgląda się – przypomniał mu Chant. – To ta przyczepa ze słońcem wymalowanym na ścianie, widzi ją pan?
Zostało im jeszcze jakieś dwadzieścia metrów. Albinos z dredami wydawał rozkazy – nie wszystkie brzmiały sensownie, ale na pewno miały na celu zatrzymanie intruzów. Estabrook zerknął na Chanta, który zacisnął zęby i szedł ze wzrokiem utkwionym w przyczepę. Za ich plecami rozlegał się coraz głośniejszy tupot nóg. Sekundy dzieliły ich od ciosu w głowę albo pchnięcia nożem pod żebra.
– Nie uda nam się – mruknął Estabrook.
Kiedy zbliżyli się na dziesięć metrów do przyczepy i albinos deptał im już po piętach, drzwi się otwarły. Wyjrzała przez nie kobieta w nocnej koszuli, z dzieckiem na ręku. Była niska i tak drobna, że chyba tylko cudem mogła podnieść malucha. Dzieciak rozpłakał się, gdy dosięgnął go mróz.
Żałosne kwilenie przyśpieszyło reakcję goniących ich ludzi. Albinos zatrzymał Estabrooka, kładąc mu dłoń na ramieniu. Chant – tchórz perfidny – nawet nie zwolnił kroku, gdy albinos odwrócił Estabrooka do siebie. Tak właśnie wyglądały najgorsze koszmary Charliego: stał naprzeciwko paskudnych, ospowatych facetów, którzy nie mieli nic do stracenia i mogli go śmiało wypatroszyć. Albinos przytrzymał go, a drugi mężczyzna, błyskając złotymi siekaczami, rozchylił mu płaszcz i z wprawą iluzjonisty przeszukał kieszenie. Tu nie chodziło o zwykły profesjonalizm – chcieli szybko zakończyć robotę, zanim ktoś zdąży im przeszkodzić. Kieszonkowiec wyciągnął właśnie portfel Estabrooka, gdy
z przyczepy rozległ się głos:
– Puśćcie tego dżentelmena. Jest prawdziwy.
Bez względu na to, co znaczyło ostatnie stwierdzenie, rozkaz został natychmiast wykonany. Złodziejaszek zdążył jednak przełożyć portfel Estabrooka do swojej kurtki, po czym cofnął się i podniósł ręce, pokazując puste dłonie. Mimo opieki, którą Pie – bo to zapewne Pie – najwyraźniej otoczył gościa, upominanie się o portfel byłoby chyba nierozsądne. Estabrook odsunął się od napastników z lekkim sercem i kieszenią.
Odwrócił się i ujrzał stojącego w drzwiach przyczepy Chanta. Kobieta z dzieckiem i człowiek, który przed chwilą się odezwał, zniknęli w środku.
– Nie zrobili panu krzywdy? – upewnił się Chant.
Estabrook obejrzał się przez ramię. Złodzieje wrócili do ogniska, pewnie zamierzali w jego świetle podzielić się łupem.
– Nie – odparł. – Sprawdź, co z samochodem, zanim go ze wszystkiego oskubią.
– Najpierw chciałbym pana przedstawić...
– Idź do auta. – Wysłanie Chanta w pojedynkę na ziemię niczyją, ciągnącą się aż do żelaznej ściany, sprawiło Estabrookowi pewną satysfakcję. – Sam się przedstawię.
– Jak pan sobie życzy.
Chant oddalił się, a Estabrook wszedł po schodkach do przyczepy. Powitał go zapach i dźwięk, oba równie słodkie. Woń niedawno obranych pomarańczy unosiła się jeszcze w powietrzu. Ktoś – jakiś Murzyn siedzący w ciemnym kącie przyczepy – grał na gitarze kołysankę. Obok niego spało jedno dziecko, a w łóżeczku leżał maluch, którego matka wyniosła na zewnątrz. Gulgotał radośnie i wyciągał pulchniutkie rączki do góry, jakby chciał paluszkami chwycić melodię z powietrza. Z drugiej strony przy stole siedziała kobieta uprzątająca skórki pomarańczowe. Wnętrze przyczepy było urządzone i posprzątane z taką samą precyzją, z jaką wykonywała to zadanie; wszystkie powierzchnie lśniły.
– Pan musi być Pie – stwierdził Estabrook.
– Proszę, niech pan zamknie drzwi – powiedział gitarzysta. Kiedy Estabrook to zrobił, dodał: – Proszę usiąść.
Thereso, podaj naszemu gościowi coś do picia. Na pewno jest zmarznięty.
Brandy w porcelanowym kubeczku smakowała jak najsłodszy nektar. Estabrook wypił ją duszkiem, a Theresa od razu napełniła kubek ponownie. Kiedy i tym razem pochłonął brandy kilkoma haustami, dostał drugą dolewkę. Pie przez ten czas uśpił swoją grą dzieci i przysiadł się do stołu. Alkohol przyjemnie szumiał Estabrookowi w głowie.
W całym swoim życiu znał z nazwiska tylko dwóch Murzynów: jeden był kierownikiem fabryki płytek ceramicznych w Swindon, drugi – kolegą jego brata. Żadnego z nich nie miał ochoty poznawać bliżej. Ludzie w jego wieku i z jego klasy społecznej wciąż napawali się wspomnieniami ery kolonialnej. Fakt, że w żyłach Pie płynęła czarna krew (chyba nie tylko czarna, pomyślał Estabrook), dodatkowo przemawiał przeciw Chantowi. A jednak – może to przez brandy – facet, który siedział po drugiej stronie stołu, wydał się Charliemu intrygujący.
Pie nie wyglądał na zabójcę. Jego twarz nie była może pozbawiona wyrazu, ale wydawała się niepokojąco delikatna, nawet (chociaż to słowo nie przeszłoby Estabrookowi przez gardło) piękna. Wysokie kości policzkowe, pełne usta, ciężkie powieki. Włosy, w których czarne pasemka przeplatały się z jasnymi, opadały mu na ramiona drobnymi loczkami. Musiał być chyba starszy, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek jego dzieci. A może nie, może miał dopiero trzydziestkę, tylko życie dało mu w kość? Sepiowy odcień gładkiej skóry ledwie maskował jej chorobliwy, dziwnie metaliczny połysk. Trudno było się zdecydować, jaki właściwie ma kolor, zwłaszcza gdy oczy przesłaniała człowiekowi mgiełka brandy. Najlżejszy ruch głowy Pie sprawiał, że po jego skórze przebiegały delikatne fale, mieniąc się ulotnymi barwami, jakich Estabrook nigdy nie widział u żywej istoty.
Theresa zostawiła ich samych i usiadła przy kojcu. Po części przez wzgląd na śpiące dzieci, a po części ze strachu przed wyrażeniem głośno swoich myśli Estabrook mówił szeptem:
– Czy Chant powiedział panu, dlaczego tu jestem?
– Naturalnie. Chce pan, żeby ktoś został zamordowany. – Pie wyjął paczkę papierosów z kieszeni dżinsowej koszuli. Poczęstował Estabrooka, który odmówił ruchem głowy. – Po to właśnie pan tu przyjechał, nieprawdaż?
– Tak – przytaknął Estabrook. – Tylko...
– Patrzy pan na mnie i myśli, że się do tego nie nadaję – podsunął mu Pie. Włożył papierosa do ust. – Niech pan będzie ze mną szczery.
– Inaczej sobie pana wyobrażałem.
– To świetnie. – Pie zapalił papierosa. – Gdybym był taki, jak pan się spodziewał, wyglądałbym na zawodowego mordercę, a pan by wtedy stwierdził, że za bardzo się rzucam w oczy.
– Może i tak.
– Jeżeli nie chce pan skorzystać z moich usług, nie ma sprawy. Chant na pewno znajdzie kogoś innego. Jeżeli jednak chce mnie pan wynająć, proszę mi powiedzieć, o co chodzi.
Estabrook spojrzał, jak dym przesłania szare oczy mordercy, i ani się obejrzał, jak zaczął zwierzać się ze wszystkiego. Na śmierć zapomniał o zasadach, które miały rządzić tym spotkaniem. Zamiast wypytać Pie o wszystko i ukryć co tylko się da z własnej biografii, żeby nie dawać mu niepotrzebnie jakiegoś punktu zaczepienia, przedstawił swoją tragedię ze wszystkimi niechlubnymi szczegółami. Kilkakrotnie próbował się powstrzymać, ale tak dobrze się czuł, pozbywając się tego brzemienia, że przełamał barierę rozsądku. Gospodarz ani razu mu nie przerwał. Dopiero kiedy rozległo się pukanie do drzwi, oznajmiające przybycie Chanta, Estabrook przypomniał sobie, że tej nocy na świecie są jeszcze inne żywe istoty poza nim i jego spowiednikiem. Zresztą już skończył.
Pie otworzył drzwi, ale nie wpuścił Chanta do środka.
– Odprowadzę go do samochodu – powiedział. – To nie potrwa długo. – Zamknął drzwi i wrócił do stołu. – Napije się pan czegoś jeszcze?
Estabrook odmówił, ale przyjął papierosa. Pie wypytywał o szczegóły dotyczące miejsca pobytu i zwyczajów Judith, a Estabrook monotonnym głosem udzielał wyjaśnień. Na koniec poruszyli kwestię zapłaty. Zgodzili się na dziesięć tysięcy funtów, płatne w dwóch ratach: zaliczka, kiedy dobiją targu, reszta po wykonaniu zadania.
– Chant ma pieniądze – dodał Estabrook.
– W takim razie możemy chyba iść?
Zanim wyszli, Estabrook zajrzał do dziecinnego łóżeczka.
– Ma pan śliczne dzieci – powiedział, gdy znaleźli się na dworze.
– Nie są moje. Ich ojciec zmarł przed rokiem, w Boże Narodzenie.
– Co za tragedia.
– To stało się bardzo szybko. – Pie zerknął przelotnie na Estabrooka, który znalazł w jego spojrzeniu potwierdzenie, że to jest sprawca osierocenia dzieci. – Na pewno pragnie pan śmierci tej kobiety? W tych sprawach nie wolno mieć wątpliwości. Jeżeli jeszcze się pan waha...
– Nie waham się – przerwał mu Estabrook. – Przyszedłem tu, żeby znaleźć człowieka, który zabije moją żonę. Pan nim jest.
– Nadal ją pan kocha, prawda? – spytał Pie, gdy ruszyli do samochodu.
– Oczywiście. Dlatego chcę, żeby zginęła.
– Zmartwychwstania nie będzie, panie Estabrook. W każdym razie nie dla pana.
– To nie ja mam umrzeć.
– Chyba się pan myli. – Mijali właśnie ognisko, którego nikt już nie podsycał. – Kiedy człowiek zabija to, co kocha, w nim też coś musi umrzeć. To chyba jasne?
– Jeżeli mam umrzeć, zgoda. Pod warunkiem, że ona będzie pierwsza. Chcę, żeby stało się to jak najszybciej.
– Powiedział pan, że jest teraz w Nowym Jorku. Mam tam za nią polecieć?
– A zna pan Nowy Jork?
– Tak.
– W takim razie niech pan to tam załatwi. Byle szybko. Każę Chantowi uregulować rachunek za przelot. To wszystko. Więcej się nie zobaczymy.
Chant czekał na nich przy żelaznej ścianie. Wyjął zza pazuchy kopertę z pieniędzmi, którą Pie przyjął bez pytań i bez podziękowań. Uścisnął Estabrookowi rękę na pożegnanie i pozwolił intruzom bezpiecznie wrócić do samochodu. Zapadając się w wygodne, skórzane siedzenie, Estabrook zdał sobie sprawę, że ręka, którą podał na pożegnanie, drży. Splótł palce obu dłoni i trzymał je ściśnięte przez całą podróż do domu.