» Klub Wiktora » Utwory » Imago. Część 1

Imago. Część 1


wersja do druku
Rozdział I — Punkt zaczepienia

Szklaną komorę wypełniał brzask tak delikatny, jakby szarym popiołem osiadał na cząsteczkach pyłu rozwianego w kosmicznej przestrzeni.
Z absolutnej ciemności objawiły się najpierw iskierki szronu — kryształki pary i powietrza zestalonego na szybie — pamięć JEGO ostatniego oddechu.
Coraz więcej rodziło się kształtów.
Powolny czas je lepił ze świtu wsączanego przez soczewki wytrzeszczone w mrok; najpierw rozjaśnił JEGO czoło — guzowaty, ledwie siwym pasmem przedzielony łeb, ominął wnęki oczodołów i po ostrym grzbiecie nosa ześliznął się na policzki — przylgnął do zwiędłej tkanki liścia.
Skulona postać tylko kulę czaszki kierowała prosto we wzdęty pęcherz ekranu. Poniżej czoła twarz się kurczyła gwałtownie, brunatnymi fałdami porowatej skóry zwierała w maleńką, zaciśniętą pięść. Podbródek oparty na piersi. Pajęczyna srebrzystej materii obwisła na kantach wąskich ramion. Czarne sęki rąk oparte na szklanej podkowie — podsiąkają światłem.
Siedzi tak — skulony, wyschły do najtajniejszej głębi — liść odpadły z gałęzi, porwany przez wiatr słoneczny, zasuszony i zbrunatniały w kosmicznej przestrzeni.
Pamięć jest czarną glebą, w której się zawiązują korzenie czasu, aby wydźwignąć Drzewo Kosmosu, przestrzenią nadąć pień potężny, rozkręcić galaktyczne ramiona konarów, kędy prawa fizyki tłoczą energię między kruche gałązki gwiazd. Wszystko po to, aby się z pąków planet wykluły żywe listki roślin, zwierząt oraz ludzi. I — jeśli pozwoli traf — żeby, w którymś z kolei pąku, zawiązał się prawdziwy kwiat.
Jeśli go brak — w zielonych liściach dojrzewa tęsknota za przepychem barw.
Potem w tarczach ekranów budzą się i gasną źrenice gwiazd.
Rozwija się i zasycha liść.
Tysiące narodzin i śmierci, zanim pętla przeznaczenia zawróci GO do punktu wyjścia w koronie Drzewa Kosmosu. I po raz ostatni otworzy się przed nim gwiezdne oko, jak świeży sęk, z którego można zlizać żywiczną kroplę.
W pancernym ziarnie odezwie się szelest mechanizmów wskrzeszanych kolejno przez dopływ energii ze słonecznych baterii. Tylko ON będzie wciąż nieruchomy, choćby szron wyparował sprzed JEGO twarzy, zwilżył powieki i zdrewniałą bliznę zaciśniętych warg. Nawet gdy światło wypełni statek zapachem wiosny — ON długo jeszcze będzie siedział zesztywniały całkiem, dłońmi wparty w pulpit już ożywiony pulsem podszkliwnych tęcz. JEGO zmartwiałe ręce wciąż będą z wierzchu tylko przyprószone błękitnawym światłem.
Aby przefrunąć z gałęzi na gałąź trzeba ciało zwinąć w zasuszoną spore. Od gwiazd odległa próżnia wysysa słoneczny sok. Przed ostatecznym zgonem chroni reliktowe promieniowanie — resztka energii, która Drzewo Kosmosu przed miliardami lat wyzwoliła z ziarna.
W pustej przestrzeni liść znajduje swą przetrwalnikową formę, żeby się kiedyś jeszcze rozwinąć na mgnienie, gdy przez chitynową skorupkę statku oddech gwiazdy przeniknie na nowo — tak właśnie, przebudzi soki w martwych tętnicach, palcom wróci elastyczność, życiodajnym żarem rozjaśni oczy i pierwsze tchnienie włoży między wargi.
Wtedy — zadrży po raz ostatni. Zakrztusi się zdławionym miechem płuc, zanim pochwyci własną odwilż — rozprostuje ramiona, podniesie głowę i spojrzeniem błękitnych oczu poszuka zbliżającej się gwiazdy. I długo będzie patrzył przed siebie wyblakłymi, zmęczonymi oczyma wędrowca wracającego z daremnej pielgrzymki.
Wreszcie odchyli się na oparcie fotela.
Jak światło z zewnątrz, przez soczewki iluminatorów, tak i z JEGO wnętrza znak jakiś wypłynie na wargi. Może się uśmiechnie nawet. I tylko wysokiego czoła nic nie rozpogodzi — obciągniętego żółtą skórą, okolonego rzadkimi kosmykami białych włosów, odkrytego tak samo, jak przed JEGO przebudzeniem.
Jakby zawsze w nim czuwał, i nigdy nie przysnął, jakiś wewnętrzny wzrok.
Rozdział II — Strefa systemu

Mężczyzna w skórzanej kurtce przecisnął się między stolikami, minął bar, przelotnym uśmiechem odpowiedział na kilka spojrzeń skierowanych w jego stronę, skinął dziewczynie siedzącej w końcu sali, wreszcie dotarł do wyjścia i pchnął oszklone drzwi. Przezroczyste skrzydła trzasnęły za jego plecami.
Przeciąg od klatki schodowej wywiał z westybulu tytoniowy dym i powietrze było tu chłodne, kojarzące się z przestrzenią za panoramiczną szybą w przeciwległej ścianie. Okno było jak lustro; patrząc kątem oka, kiedy promienie załamują się zamiast przejść na wylot, dojrzeć można wszystko, co dzieje się w klubie.
— Jestem Natan — powiedział podchodząc do człowieka stojącego przy oknie.
Z kieszeni wyjął czarny żeton.
— Mój przydział.
Człowiek wsparty o framugę okna w milczeniu obserwował zachód słońca nad rozciągniętą w dole płaszczyzną startowego pola. Zarzewie czerwieni wypalało głownie dalekich gór, ostatnim błyskiem ześlizgiwało się z kopuł Kosmoportu i skośnym rzutem promieni pogłębiało rozpełzłe po równinie pęknięcia betonowej płyty.
— Dobrze trafiłem? Powiedziano mi, że człowiek z „Trieda” czeka w hallu przed Interclubem.
Obojętnie skinąłem głową.
Mężczyzna przy oknie posłusznie powtórzył ten ruch. Tam, w płaszczyźnie szyby było nas dwóch: jeden młody, wysoki i elegancki, drugi niewielkiego wzrostu, do tego ubrany w obwisły, nieokreślonej barwy kombinezon. I jeszcze włosy, przerzedzone popielate kosmyki, jak na tył głowy przesunięty skalp, żeby ochłodzić wypukłe, spocone czoło. Z wyglądu dałbym mu pięćdziesiąt parę, najmniej pięćdziesiąt — łat.
— Miałem odebrać dyspozycje — znowu zagadnął pierwszy.
— Odprawa jutro o czternastej — brzmiała odpowiedź.
— To wszystko?
Drgnąłem i odwróciłem się od okna.
— O przepraszam.
Bezsensowna zabawa w lustrzaną grę pseudowcieleń.
W zwierciadle prześwietlonym od zewnątrz zarysem martwego pejzażu dwaj mężczyźni stoją naprzeciw siebie i tam mogę być kimkolwiek zechcę — Faustem i Don Juanem, totalnym estetą według Georga Lukacsa, postkosmicznym wrakiem i tym gładkolicym elegantem — ktokolwiek się zbliży, żeby porozmawiać ze mną. Lecz wystarczy dać krok wstecz, niejako wyłamać się z płaszczyzny lustra, aby do reszty znikło złudzenie, którym z nich jestem.
— Przepraszam — powtórzyłem. — Czasami najdzie człowieka taka melancholia, że choć obuchem w łeb…
Na wysokości mojej twarzy pierś szeroka ze świeżo naszytym na bluzie emblematem FL–Galax. Na rozpostartej dłoni czarny żeton, jak prostokątne znamię pod samą skórą.
Aby skrzyżować wzrok ze spojrzeniem szarych, spokojnych oczu muszę unieść głowę. Jego twarz przypomina woskową maskę nałożoną na kanciastą formę żeliwnego odlewu. Miękkość rysów tylko powierzchowna, chociaż idealna symetria obu połówek twarzy czyni ją aż nazbyt przystojną, niezbyt męską. Do tego zaróżowione policzki i lekkie obrzmienie warg. Młody. Najwyżej dwadzieścia parę lat.
— W porządku — powiedziałem i wyciągnąłem rękę. — Elford, po prostu Elf.
Uścisnął podaną dłoń. To było to — imadło w palcach; jeszcze mu nikt nie poluzował ścięgien. Parę lat temu każdego z tych chłopców mógłbym zażyć barbarzyńskim chwytem koreańskiej szkoły mordu. Znów nie tak wiele upłynęło czasu. Poza tym — i tak dobra szkoła nie pomogła lepszym ode mnie; przynajmniej w tej branży.
— Nie wiem, czy wypada — oszacował wzrokiem staż kosmicznego wraka, potem uśmiechnął się. — Ostatecznie jesteś moim dowódcą.
Pomyślałem, że człowiek w moim wieku to taka parszywa owca; jeszcze dźwiga dwustukilowy ekwipunek, oddycha byle zaduchem z paroma atomami tlenu na metr sześcienny, potrafi kantem dłoni zdzierać blachy z kapsuły starbolta, w którym smaży się jemu podobny, wyśpi się raz na tydzień, przez parę lat nigdzie nie zapuści korzenia, umie na pamięć Instrukcję Zwiadu, dziesięć przykazań i dwieście dwadzieścia paragrafów postawionych w roli cerbera na straży Praw Człowieka w Kosmicznej Przestrzeni, po omacku znajdzie każdy prążek w spektralnym widmie światła i bez liczydła wejdzie na właściwą trajektorię — wszystko super–ekstra–luks, chociaż wystarczy spojrzeć w lustro, żeby do reszty stracić wiarę w siebie jako reklamówkę FL–Galax. Marne na tobie opakowanie. Wiórfilc–szmelc. Żadna płeć się na to nie złapie. I nic nie znaczy, że nieco głębiej jeszcze ci nie zwapniał kościec i nie zardzewiały nerwy — tęsknisz do czasów, kiedy ci życie dopiero garbowało skórę.
— A poza tym… — zawahał się. — Wszystko w porządku? Zabrzmiało to mniej więcej tak: „wiem, staruszku, że miałeś ostatnio paskudne dni, zebrało się nieco zaległości do nadrobienia, trzymasz się dzielnie, a jednak — może byś wolał rezerwat?” Co mam mu powiedzieć, że im przez ten czas wcale nie wybujały zanadto skrzydełka?
— Tak sądzę — powiedziałem.
— Widziałeś już statek? — zapytał.
— Trzymają w dokach. Stary wrak przechodzi kapitalny remont.
Dostrzegłem tylko, jak mu przez mgnienie kurcz mięśni wyostrzył rysy twarzy.
Przypomniałem sobie, że taki sam wyraz oczu miał facet z kapitanatu, kiedy mu podetknąłem pod nos licencję pilota. To samo powtórzyło się po kilku dniach: „Zgoda — powiedział. — Dostaniesz ten lot i nową załogę”, „Tried”? — zapytałem. Bezradnie pokręcił głową: „— Na złom”. Nie minęła godzina, kiedy w mojej pustelni zjawił się jakiś nieznajomy mężczyzna o smutnej, bladej twarzy, cały też jakby z krzyża zdjęty. Siedział dobry kwadrans. Zaproponowałem mu kawę — skinął głową, ale kiedy podałem, tylko popatrzył i nie tknął filiżanki. Rozmawialiśmy o niczym; dał mi do zrozumienia, że go to interesuje, więc zdałem mu sprawozdanie z moich postępów w dokształcaniu. Cały czas siedział w fotelu, w którym nie było mu jakoś wygodnie, i pilnie unikał mojego wzroku. Raptem zerwał się, szybko pożegnał i rzucił dopiero od drzwi: „Aha! Byłbym zapomniał. Zdecydowaliśmy jednak zachować „Trieda”. Nie obędzie się, oczywiście, bez kilku radykalnych zabiegów, tym nie mniej… życzę powodzenia”. Później wyciągnąłem od kogoś, że miałem zaszczyt gościć głównego psychotechnika Bazy. Pamiętam, tylko raz, kiedy już znikał za drzwiami, spotkały się nasze oczy i on też wtedy popatrzył na mnie, jak przed chwilą Natan.
Wiem doskonale, że aby przerobić „Trieda” na nową modłę, trzeba z niego wypatroszyć praktycznie wszystkie bebechy, a i wtedy nie wyobrażę sobie ogryzka, który by mógł się na coś przydać — jeśli więc żal mi się było z nim rozstać, to tylko przez stary sentyment i na co tu aż ingerencja jakiegoś psychotechnika. Żebym się czuł swojsko w nowym oporządzeniu? Kawałek starego wybiegu nie zmieni niczego. Poza tym, bez przesady, nie tak znów trudno przywykać.
Raz jeszcze przebiegłem wzrokiem bezruch kamiennej płaszczyzny za oknem. Martwy pejzaż. Piękny, ale martwy, chociaż na horyzoncie szereg buldożerów równa kratery wyryte w piachu atomową akupunkturą odrzutu. Garbowanie skóry odbywa się również na kosmiczną skalę. Człowiek zawsze zostawia po sobie kratery. Sam również, kiedy go już zaliczą w poczet kosmicznych wraków, upodabnia się do Księżyca w nowiu, gdy na wygiętym grzbiecie wyraźnie widać wszystkie karby.
— Usiądziemy na chwilę? — zaproponował Natan. — Ostatni wieczór względnej swobody.
— Żałujesz?
— Trochę — przyznał. — Zasiedziałem się tutaj. Ale przejdzie. Nic mnie tu nie trzyma.
— Nic?
— Nic.
— Oczywiście — powiedziałem. — Chodźmy.
W drzwiach przepuścił mnie przodem i wskazał wnękę na przeciwległym końcu sali.
— Mój stolik — poinformował.
Spojrzałem tam i poczułem, jak mi drętwieje każdy mięsień ciała.
— Nie jesteś sam?
Wzruszył ramionami, a ja czułem tylko dotkliwy puls jedynego czynnego tłoka — perpetuum mobile pod siódmym żebrem; kiedyś tak samo chwytało za gardło znacznie częściej. Kiedy mój psychofizyczny grzbiet nie wyglądał jak księżyc w nowiu. Trafiało się z tym na każdy alert przed zrzutem na teren szkolnego poligonu — że też pamiętam o tym! — potem bagno redukujące materię na zgrzybiałej Titonos. Też rodzaj testu; leżałem zassany pod gładką jak lustro powierzchnię, i tylko żołądek podchodził do gardła, kiedy liźnięcia protoplazmatycznego świństwa złuszczały kolejne warstwy skafandra. Ale wtedy człowiek miał czas się pozbierać, nim cebulka biologicznej ochrony dokonała pełnego strip–teasu. Na to potrzeba miesiąca.
— Chciała koniecznie poznać tego, z kim lecę. Chyba nie masz nic przeciwko temu?
— Skąd. Żonaty?
Roześmiał się krótko.
— Po prostu dziewczyna.
— Też racja — przyznałem uchylając wzrok w przeciwny koniec sali. — Inaczej nie mielibyśmy przyjemności…
Urwałem w pół zdania. Gdzieś, sam nie od razu lokalizowałem to miejsce, czyjaś twarz mignęła w półmroku. Dałbym wiele, żeby raz jeszcze spotkać tamte oczy o dziwnym wyrazie żółtawych, kocich źrenic. Błysnęły i przepadły. Wywoływanie duchów — pomyślałem. Natan ujął mnie pod ramię i pociągnął w drugą stronę.
Między siedzącymi przeciskaliśmy się w milczeniu. Nikt nie domagał się przeprosin za mimowolne potrącania w ciasnych przejściach. Wszyscy znali się tutaj lub, zajęci rozmową w kręgu własnego stolika, nie zwracali uwagi na otoczenie. Tylko przytłumiony gwar nad pochylonymi głowami mieszał się z brzękiem szkła i ochrypłym głosem nie wiadomo skąd i przez kogo przywleczonej tu grającej szafy, odrapanego pudła bez reproduktorów kwadrofonii, bez feromonowego generatora, nawet bez psychodelicznej gry świateł. A przecież wystarczyło parę stóp wolnego parkietu i już samotna para kołysała się w miejscu, bardziej poddana nastrojowi autonomicznego światka dwóch zbliżonych twarzy, niż leniwemu rytmowi dawno zapomnianej melodii.
— Jesteśmy — powiedział Natan do dziewczyny oczekującej nas przy stoliku. — Poznajcie się: pierwszy z „Trieda”.
Ładnie to z jego strony, nad podziw delikatnie, jakby się cackał z kruchym szkiełkiem — Pierwszy z „Trieda” — i żadnych odsyłaczy do poczwarki, co się wylęgła z próchna w starej dziupli Drzewa Kosmosu.
Pochyliłem się w niezbyt zręcznym ukłonie.
— …Inspektor Nadzoru Signal–Stars–service — dokończył Natan. — Prywatnie Liana Carnot.
— Miło mi.
Jej dłoń była sucha i ciepła. Chciałem dodać jakiś komplement na temat pięknych zjaw, lecz w głowie czerwony neon zapalał tylko: bon mot? bon mot? bon mot? — coś mruknąłem pod nosem i usiadłem bez słowa.
— Ona zawsze starała się mnie przekonać, że wszyscy tam — Natan kciukiem tknął w sufit — mogą przetrwać tylko dzięki do perfekcji opanowanym zwierzęcym instynktom. Pomogło.
— Będzie mi przykro — bezradnie rozłożyłem ręce — jeśli z mojej strony spotka panią rozczarowanie.
— Naprawdę?
— Sądzę, że dojdziecie do porozumienia — Natan błysnął zębami. — Die obern Zehntausend zawsze znajdzie wspólny temat.
— Gdzie trzeci? — spytała dziewczyna. — Ten, który z nami?
— Tak.
Spojrzałem na zegarek. Nie musiałem patrzeć — po kilku latach w próżni jakiś kawałek mózgu tyka nie gorzej niż najlepszy chronometr. Była osiemnasta dwadzieścia trzy.
— Zjawi się — powiedziałem.
Czarne brwi niemal zrośnięte u nasady nosa, wargi podwinięte — kiedy milczała, wydawały mi się ledwie różowe, lecz wystarczało nieznaczne poruszenie ust, aby zakwitały wyraźną czerwienią. Zabawny efekt, pomyślałem.
— Długo pan lata? — przy każdym słowie gorący akcent warg.
— Dwieście wystarczy, żeby przestraszyć kobietę?
— Czego dwieście?
— Lat.
Chciałem raz jeszcze rozejrzeć się po sali, liczyłem na odnalezienie tamtej twarzy, której obecność w tym klubie tak mnie zaintrygowała zaraz przy wejściu. Pech — przede mną zastygłe w zdziwieniu, lekko uniesione brwi i ogromne, ciemne oczy — nie mogłem oderwać wzroku od tej twarzy. Ostrym językiem zwilżyła dolną wargę — jak pociągnięcie szybkoschnącym lakierem po czymś nazbyt gorącym — wilgotny błysk i znowu mat. Była rzeczywiście śliczna. Zbliżenie jeszcze pogłębiło wrażenie, które zatrzymało mnie u wejścia do klubu. Śliczna — jak przystało na faceta dużego formatu.
W porę przypomniałem sobie o jego obecności. Przeniosłem wzrok na krzesło obok — nikogo. Zniknął. Nawet nie zauważyłem gdzie i kiedy.
— Ach, rozumiem — odezwała się po krótkiej kontemplacji. — Takich lat…
— Oczywiście, TAKICH — potwierdziłem.
Krótko i zwięźle. Miałem uczucie, jakbym tym niedopowiedzianym określeniem wyparł się lat zostawionych na tym cmentarzysku, gdzie czas nie potrafi dogonić światła. Zresztą, tylko skostniały dziwak podchodzi do nich z pietyzmem. Stary dureń — jak ja.
— I nie sprzykrzyło się? — zapytała świdrując mnie niespodziewanie dociekliwym wzrokiem. — Który to lot?
— Ostatni. Koniec sekcji zwłok.
Tym razem ja nie musiałem przed nikim umykać spojrzeniem w bok. Patrzyłem na nią ze złą satysfakcją. Nagle coś się zmieniło w spojrzeniu jej wielkich jak u dziwnego ptaka, nagle smutnych oczu. Nie potrafiła ukryć zmieszania i współczucia. Chociaż starała się. To też było poznać.
— Nie wiedziałam. Przepraszam.
Roześmiałem się.
— Nic się nie stało. Kiedyś trzeba kończyć — powiedziałem. — Pewnego dnia Natan również wróci do ciebie. Na zawsze.
Powiedziałem per „ty”. Mogła być moją córką.
— Kto? — jakby nie dosłyszała.
— Natan.
Zdawało mi się, że zbladła. Jeden — jeden, pomyślałem. Lecz ona tylko w roztargnieniu skinęła głową.
— A pan, jakie są pana plany?
— Nie zastanawiałem się — mruknąłem. — Jakoś będzie.
— Ułoży się.
— Na pewno — chciało się parsknąć śmiechem, nareszcie prawdziwym, od serca; przemogłem się i dokończyłem z powagą clowna — przecież jestem pilotem.
To było piekielnie niezręczne uczucie siedzieć tak naprzeciw gadającej lalki i wymieniać grzecznościowe zwroty. Zastanowiłem się — co we mnie wlazło? Najchętniej bym wstał i bez słowa odszedł do tamtego okna w westybulu, gdzie mógłbym spokojnie zaczekać na tego trzeciego. Co ja mam powiedzieć takiej dziewczynie i czego ona może chcieć ode mnie? Żebym był niańką dla jej chłopca? Bzdura.
Nic już nie znaczy powolne przeskakiwanie z gałęzi na gałąź, kiedy się człowiek skręca niby liść, a Kosmos sam aplikuje najbardziej skuteczną anabiozę. Mam jej opowiedzieć, jak to się zdycha, żeby po jakichś stu latach poczuć na nowo odwilż w bebechach? To prawie tak, jakbym wylazł z jaskini, przeciągnął się, ziewnął, zabębnił po włochatej piersi, a na pytanie: „Jak się panu udało przezimować?” odpowiedziałbym: „Ech! Wystarczy obgryzać kości tych, którzy padli w zasięgu ręki”. Dzisiaj przeskok z gałązki na gałąź trwa miesiąc, najwyżej rok — ile trwa przepychanie w grawitacyjnym tunelu z obu stron zaczopowanym przez inną gwiazdkę. Potem ciśnienie samo wypluwa statek z odrobiną pokaźniejszych rozmiarów protuberancją i możesz sobie frunąć, tu i tam dziubiąc okruszynki planet.
Tyle z zestawu informacyjnego przygotowanego na mój użytek. O związkach damsko—męskich czy nijakich nic tam nie było. I pomyśleć, że dzieli nas tylko pusty blat stolika. Jakże można być bliskim, licząc współrzędne przestrzenne, i cholernie dalekim w czasie. Jesteśmy na zawsze przypisani biegunom tego świata, z których — i owszem — można się sobie przyglądać, lecz nigdy naprawdę zrozumieć… Trzeba zacząć od znalezienia punktu wyjścia, od którego będziemy posuwać się dalej celem uzyskania przypomnienia. Dlatego też niektórzy przypominają sobie dzięki miejscom, w których coś zostało powiedziane, uczynione lub pomyślane, biorąc takie miejsca za punkt wyjścia do przypomnienia sobie wszystkiego, co się w nim zdarzyło…” Czy ja i ta dziewczyna możemy mieć jakiś punkt wspólny? Gdyby istniał rodzaj pamięci zdolny objąć przyszłość na równi z przeszłością. — Słyszałam, że to bardzo dziwny świat?
— Gdzie? — zapytałem odruchowo.
— Tam, dokąd lecicie.
— Aha — nie wiedziałem, co odpowiedzieć. — Po prostu inny.
— To bardzo ciekawe — powiedziała. — Czasami też chciałabym poznać coś, co jest inne niż świat, do którego przywykliśmy.
Jak niewiele trzeba na takiego jak ja, który jeszcze nosi w sobie ostatnią spore — kawałek zasuszonej skorupki.
Czasami kobiety mają w sobie coś takiego, że facet czuje, jakby drogowy walec przejechał przez jego męską niezależność. Czy jednak istnieje coś poza doskonałością rysów twarzy, mleczną albo smagłą cerą, kalibrem piersi i wabikiem warg rozchylających motyle skrzydełka? Akurat jestem ostatni, gotów dać na to odpowiedź. Za długo byłem tam, gdzie brak żyznej gleby gotowej na przyjęcie twojego korzenia. Dzisiaj — obawiam się — gotów byłbym każdą maskotkę natchnąć personifikacją Wielkiego Ducha.
— Wszelkiej niezwykłości zawsze dopatrujemy się tam, gdzie nas nie ma — powiedziałem — Wszechświat jest takim właśnie Teatrem, gdzie grają sztukę, w której Aktor potrafi uprawiać tylko własne poletko. Metr na metr. Albo dokąd sięgnie starością. Prawdziwej Idei nikt jakoś nie potrafi wziąć na ząb.
— Natan śledził wasz lot. Pierwszy raport z „Trieda” odebrany w Strefie Systemu narobił sporo szumu.
— Doprawdy? — zadrwiłem.
Rozmawiała ze mną takim tonem, jakby mnie chciała pogłaskać po głowie: nie martw się, staruszku, jeszcze jeden lot masz przed sobą. Jeszcze nie wszystko w tobie jest tylko pamięcią.
— Czy zdajesz sobie sprawę, ile to już czasu minęło? — spytałem rozbawiony.
— Tam? Najwyżej rok.
— O! A niech to diabli! Sto lat! Prawie cały wiek, który tam znaczy… Eh!
Pamięć — niewiele jej we mnie zostało. Tej znaczącej. W ośrodku dyspozycyjnym szarych komórek zainstalowanym w głowicy kosmicznego wraka mieści się pozbawiony soków informacyjny surogat, ekstrakt wyżęty z emocjonalnych akcentów; nawarstwił się jak pokłady gnejsu, wapnia, gliny i torfu — rejestratory geologicznych epok. Dzisiaj ta informacja jest już martwa. A ona mi mówi, że znalazł się żółtodzioby smarkacz, dla którego to, co pamiętam, nie jest archeologią wiedzy.
Zastanowiłem się, ile do tej, jak oni nazywają — Strefy Systemu dociera tego rodzaju informacji. Głuszony przez kosmiczne promieniowanie informacyjny śmietnik. Zresztą, co mają do powiedzenia plewy z psychiką na poziomie dwudziestego pierwszego stulecia, którymi to społeczeństwo przed iluś tam laty splunęło w przestrzeń. Szansa jedna na milion, że kolejny raport przyniesie bodaj Atom Rzeczy Nieznanej. Jednak nie wolno ryzykować i od razu wyrzucać na śmietnik, ergo — dopełniać komputerową pamięć. Wypada przynajmniej, żeby choć taka dziewczyna z Centrali Signal–Stars przeczytała między jednym a drugim wzlotem erotycznych tęsknot. Przeczyta i wyrzuci. Pogada z tobą i — to samo. Pszczółki latają sobie w kosmikomicznych przestrzeniach, czasami wracają do ula coś z sobą przynosząc, kropelkę miodu, lecz zwykle słychać tylko brzęczenie.
— Tak — westchnąłem. — Obchodzimy was tylko wtedy, gdy coś znajdziemy.
— Dużo pan wymaga — zareagowała niespodziewanie ostro. — Dawno minęły czasy, gdy każda wasza pielgrzymka odbywała się w imię ludzkości i na oczach całej ludzkości. Takie jak ja wzdychały wtedy do waszych mundurów. Dzisiaj są was tysiące, a my możemy mieć was na co dzień.
Popatrzyłem na nią uważniej.
— O tak — potwierdziłem. — Jest nas wielu. Żadna różnica; jeden mniej czy więcej.
— Tak pan sądzi?
Na splecionych palcach wsparła podbródek. Trochę z niej była dziwna dziewczyna. A przede wszystkim doskonale zda— wała sobie sprawę z upodobań takiego jak ja faceta. Młoda i pewna siebie, ale całkiem z tym sympatyczna. Patrzyłem na jej nagie ramiona wysuwające się z rozciętych rękawów sukni — dawały początek dymnemu odbiciu w lustrzanym blacie stolika. Wyraźny rysunek łokci zatapiał w mglistej głębi lakieru dwa pasma śniadej skóry, pociągał za sobą kiście splecionych rąk, plamę twarzy, kruczoczarne włosy, w cieniu wyczuwalne wznoszenie i opadanie piersi prześwitującej przez bladoróżowy aksamit.
Jak ona ma na imię? Liana. Chciałbym ją spotkać w tej dżungli, która czeka nas u kresu drogi nowego „Trieda”.
Pomyślałem to, i w tej samej chwili dziewczyna odwróciła głowę, a mnie się zdawało przez moment, że oto dokonało się dziwne rozdwojenie — jeszcze zarys jej twarzy patrzył na mnie smutnymi oczami, przygasłymi tak samo jak wargi, kiedy inna twarz obróciła się wewnątrz tej pierwszej i spojrzała w bok — powieki się tam zaiskrzyły jakby przysypane diamentowym pudrem, policzki rozświetliły od środka białym światłem, rozchylił się szkarłatny pąk w miejscu ust i nagle to wszystko zgasło — włosy osypały się przesłaniając profil jej twarzy. Tylko ja zostałem z niezbyt mądrą gębą.
Liana rozglądała się po sali. Pewnie szukała wzrokiem Natana. Stał przy barze z grupą ludzi ubranych przeważnie w takie same bluzy z połyskującymi naszywkami FL–Galax.
— Miał przynieść coś do picia — powiedziała. — Nie zamawiał przedtem. Czekaliśmy.
— Doceniam. Podtrzymuje mnie na duchu myśl, że ktoś mógł na mnie czekać. Pójdę po niego.
Uniosłem się z krzesła.
— Zostań — przytrzymała mnie ręką.
Usiadłem z powrotem. Wyciągnąłem ręce na stół i pięściami wsparłem o blat. Musiałem w jej oczach wyglądać idiotycznie — smętny facet z połyskiem skroni gotowej na przyjęcie laurowego wieńca, jako zadośćuczynienia za ofiarę ciała i duszy na rzecz ekspansjonistycznej ideologii tej cywilizacji. Poza tym lękający się pozostawać zbyt długo sam na sam z piękną dziewczyną, jakby skrzętnie ochraniał to, co w nim jeszcze może odtajać. Typowy kosmiczny wrak.
— Mam nadzieję, że on coś jednak przyniesie. W przestrzeni żadna instrukcja nie przewiduje tego rodzaju używek. Z równym powodzeniem ktoś mógłby zabrać ciebie — roześmiałem się sam do własnych myśli. — Tam technika zapewnia tysiąc i jeden sposobów uszczęśliwiania przy pomocy odpowiedniej terapii. Zresztą spodziewam się wielu niespodzianek. Ostatecznie patroszą „Trieda” nie tylko spece od grawitacyjnych motorów. Pewnie pod ręką pęta się im niejeden psychoanalityk. I wszystko po to, żeby nas nie rozmiękczyła strenua inertio…
— Jesteś pesymistą?
— W moim wieku jest rzeczą obojętną, czy widzi się świat w różowym czy w czarnym kolorze.
— Sami jesteście sobie winni.
— Gdyż nieposiadanie kogoś bliskiego jest warunkiem zaciągu do służby w oddziałach Zwiadu FL–Galax?
— Właśnie dlatego.
— Próbowano inaczej. I wiadomo, co z tego wyszło.
Niespodziewanie wyciągnęła rękę ponad stolikiem i spokojnie położyła na wierzchu mojej zaciśniętej pięści. Chciałem ją cofnąć, zabawne — ciepło też potrafi paraliżować.
— Lepiej opowiedz, jak tam było.
— Gdzie?
— Wiesz.
— Czytałaś raport.
— Owszem — przytaknęła. — Ale chciałabym wiedzieć, jak to było naprawdę. To znaczy bez wykresów z monitorów pokładowego komputera, bez tabel, szyfrów i statystyki fizyko–chemicznych procesów. Bez tej waszej kabały. Jak widział to człowiek, choćby…
— Taki jak ja — zaśmiałem się. — A przecież tam każdy z nas jest taki sam. Doskonałe równouprawnienie. Kiedy siedzimy pod osłoną bioblokady nasze oczy to echosondy, radary i kamery statku; to dozymetryczne czujniki i laserowe komory spalania próbek zaczerpniętych przez automatyczne wysięgniki. Widzimy tylko skład chemiczny gruntu i atmosfery zakodowany w spektralnym widmie światła, obserwujemy kartograficzne odwzorowanie okolicy na ekranie koordynatografu sprzężonego z kamerami satelitów pozostawionych na orbicie, czujemy impulsy głębinowych bomb rejestrowane przez sejsmografy. Punkt widzenia naszych oczu najlepiej określić cyframi.
— Wychodziliście na zewnątrz.
— Jaka różnica: pancerz „Trieda” czy skafander ze skorupą biologicznej osłony.
— To wszystko?
Wzruszyłem ramionami. Jeśli zacznę się zastanawiać nad tym, co było, nieuniknione stanie się łamanie głowy nad przyszłością. Niedługo znowu tam będziemy. A czas miniony i przyszły są ze sobą nierozerwalnie związane. Jak napisał sławny bolończyk Boncompagno da Signa w pracy „Rhetorica novissima”: „Pamięć jest wspaniałym i podziwu godnym darem natury, dzięki któremu przypominamy sobie rzeczy przeszłe, ujmujemy teraźniejsze i rozważamy przyszłe opierając się na ich podobieństwie do przeszłych”.
— Nie obchodzą mnie wasze raporty — powiedziała z nagłym zniecierpliwieniem. — Nawet gdy ktoś wtrąci parę słów w ludzkim języku trudno się pozbyć wrażenia, że to raport mumii z grobowca. Żaden z was nie pozwoli sobie zapomnieć, że jest z krwi i kości żelaznym facetem z n–tego korpusu takich samych jak on.
— Co ty możesz o tym wiedzieć?
Aż się pochyliła nad stolikiem. Poczułem zapach przenikliwy, jakby się teraz dopiero rozwarły przede mną dwie twarde skorupki, dwie złożone dłonie, płeć tak długo stulona, która się oto otworzyła w moją stronę wilgotnym, podnieconym wnętrzem. Jej policzki płonęły rumieńcem, w oczach sprężyła się kocia drapieżność. Coś aż jęknęło we mnie — pękła bańka z Na tanem przyssanym do jej piersi — i myśl: „tigers don’t like honey” — myśl nie wiem skąd.
Tymczasem tygrys patrzył na mnie ze złą zaciekłością w pociemniałych oczach.
— A jak sądzisz — syknęła mi w samo ucho. — Po co mnie tutaj wzięli? Myślisz, że psycholodzy Systemu specjalnie przebierają w kadrach, żeby byle gdzie upychać takie dziewczyny?!
— O! — wyrwało mi się. — Na pierwszą linię zawsze idą najbardziej wykwalifikowane kadry.
Miał to być pewnie komplement, lecz jej reakcja przeszła moje oczekiwania.
— Wspaniałe! — usłyszałem dziwnie twardy śmiech. — Nawet się nie spodziewasz, jak bardzo wykwalifikowane! Obok przewalania dokumentacji w biurach FL–Galax, prócz ustawicznego gubienia i nawiązywania łączności musimy być miłe dla tych, którzy wracają i miłe dla odlatujących. Przede wszystkim dla tych ostatnich, żeby każdy miał do czego wracać i — kiedy nie pomoże technika — żeby przynajmniej ta ostatnia słomka dawała wam bodziec do trzymania się życia. Czego to nie wymyślą psycholodzy, żeby pomóc wam przetrwać! Jak sądzisz, ilu ja miałam takich; posiwiałych przedwcześnie i niezniszczalnych, piekielnie bohaterskich i beznadziejnie nudnych, żelaznych i mięknących w najmniej odpowiednim miejscu?
Patrzyłem na nią zdumiony. A tymczasem coś się zmieniło wkoło mnie, przygasły światła i głosy docierały do mnie zagłuszone.
Naprzeciw w naelektryzowanym obłoku jakby granatowych włosów, rozpostartych nitkowatym wachlarzem, twarz dziewczyny zapadła się we fioletowy półmrok, w którym tylko usta drżały pąsowe, rozjarzone autentycznym płomieniem, a jeszcze głębiej dwa węgle roziskrzonych oczu. Fala gorąca zaparła mi dech w piersi. Mimo rozbieganego wzroku ledwie kątem oka chwytałem drgnienia jeszcze przed chwilą stabilnie usytuowanych przedmiotów, jakby się pod zewnętrzną powłoką wstrząsnęła ich wewnętrzna natura.
— A ty mi mówisz, że twoje oczy to spektroskopy, liczniki promieniowania, kamery komputerów! O tak! Bez nich już nie potraficie się obejść!
Zdawało mi się, że tkwię pod szklanym kloszem, sam na sam z dziwną istotą, której nie potrafię określić wzrokiem. Po zewnętrznej powierzchni tego pęcherza kształty i ich barwy należące do postronnego świata ściekały niby rzadka akwarela. Ledwie mogłem tam dostrzec zarysy sąsiednich stolików — białe kielichy, nad którymi pochylały się twarze pozbawione oczu, ust, nosów; czasami dostrzegałem ciała jakby nagie, rozlane, zlepione końcami palców lub w tańcu lgnące do siebie podbrzuszami. Nie potrafiłem skupić uwagi — mój wzrok coraz szczelniej uwięziony w pąku stulonych kruczych skrzydeł, skąd pachnie rozgrzaną skórą, a każdy oddech wiąże język smakiem różanych płatków, wilgotną gorączką innych warg, których płomień — wiem o tym — zdusić mogę tylko własnymi zębami.
Czułem, jak pot ciurkiem spływa mi po krzyżu.
Szarpnąłem się — daremnie.
— Przecież ślepcem jesteś! — słyszałem jeszcze. — To Strefa Systemu! Nie rozumiesz jeszcze? Patrz tu! Tu i tam! To wszystko po to, żeby prekursorzy Systemu nie dostali bzika z pierwszego podejścia. Myślisz, że komukolwiek z nas jest to potrzebne?
Dostrzegłem jej rękę zawieszoną w powietrzu, niby z półprzeźroczystej perłowej masy. Spłynęła w bok i jakby rozgarnęła otaczający nas półmrok, przecięła szczelinę malutką, przez którą wtargnął na moment gwar od strony baru i twarze — znowu ludzkie — pewnie mógłbym tamtędy wypłynąć na powierzchnię, przynajmniej zaczerpnąć powietrza.
— To wszystko dla was! Dla ciebie! Dbają tu o to, aby czas, który dla nas już minął, na was nie odbił się zbyt boleśnie. A przecież sam wiesz, ile minęło czasu… Och, gdybyś wiedział, co mnie to kosztowało, abym teraz takich jak ty potrafiła zabawiać rozmową. Czym jest ten świat nie pojmiesz tak samo, jak nie nauczysz się oddychać próżnią… A jednak jesteś człowiekiem. Żeby was przyhołubić trzeba wam pod nos i oczy podetknąć kawałek swojskiego pejzażu. Prawda, że piękna dekoracja? Taka jest otoczka całej Strefy Systemu. W trosce o was — spóźnionych. I wszystko po to, żeby was zbytnio nie poraziło. Żebyście mieli czym oddychać! Żebyście mieli się czym pocieszyć!
Bezwładnie wisiałem na czymś dającym oparcie. Ręce — przetrącone skrzydła — na boki. Twarz do różowej piersi, której zbliżenie przenika mnie bezgraniczną błogością, a niżej — ciemność pod różowym przeźroczem i jeszcze jedna tajemnica okryta srebrzystozłotym puchem.
— Cóż dopiero za kamień z serca spada, jeśli jeden z tych wraca z licencją zezwalającą na ostatni lot… Masz! Może tam sobie kark skręci! Byle dalej stąd! Rozumiesz mnie? To tylko atrapa. Spójrz wokół siebie. Strefa Systemu przywdziała ochronną scenografię. W trosce o takich, jak ty.
Rozdział III — Pamięć

Siedziałem ze ściśniętym sercem i nie śmiałem obejrzeć się wkoło, skąd nikt na nas nie patrzył — czułem to.
Sztywno usadowiony na swoim krześle patrzyłem na nią; śliczna buzia, wargi drżące jeszcze i nieco bardziej wilgotne oczy. Jakby tylko co uroniła nade mną łezkę.
Kiedyś, na zgrzybiałej, cuchnącej starością Titonos, kiedy ósmy dzień taszczyłem nieprzytomnego Ulama przez pustynię od roztrzaskanego starbolta, w meteorytowym kraterze trafiłem na żywe, jeszcze nie zwyrodniałe jądro reproduktora bioplazmy. Wyglądał jak kwiat. Z wierzchu fioletowy, gdzie bioplazma redukowała się w starczej ekosferze Titonos, głębiej pulsujący mnogimi barwami, od pąsowych zamgleń do cytrynowożółtego, drgającego jądra. Żywa kula leżała wbita w grunt, a ja przez chwilę chciałem zerwać ten kwiat.
Dziewczyna cofnęła swoją dłoń i na wierzchu ręki czułem tylko odrobinę ulatniającego się ciepła — równie szybko, jak wtedy umierał tamten niby–kwiat. Ułam nawet otworzył wtedy oczy, ale i tak potem nic nie pamiętał, więc kto mógł mi uwierzyć.
— Dlaczego to zrobiłaś? — spytałem cicho.
— A! — leciutko strzepnęła palcami jakiś nieistniejący pyłek na nagim ramieniu. — I tak odlatujesz stąd. Nikt mi nie będzie miał za złe. Poza tym chciałabym, żebyś miał jednak jakąś szansę…
— Szansę czego?
Nie musiałem się rozglądać szukając świadectwa na potwierdzenie tego, co usłyszałem od niej. Wierzyłem jej. Zresztą zbyt wielu uprzednio zarejestrowanych drobiazgów za sprawą tej jednej wykładni złożyło logiczną całość. Cały czas wydawało mi się, że trwam na płytkiej mieliźnie, poza właściwym nurtem przenikającym ten świat, jakbym wniknąć potrafił tylko pod jego zewnętrzną otoczkę, a ta jest przecież taka, jaką praktycznie przyniosłem w sobie. Nic nad to.
— Jesteście naiwni, a do tego nudni — parsknęła. — Pięknie potraficie mówić tylko o kobietach, a i to wyłącznie w ich obecności. Był tutaj kiedyś jeden taki. To wszystko przez pamięć dla niego…
— Kto? — zapytałem odruchowo, jakby to miało znaczenie, który z tych mężczyzn przysłużył się mojemu wtajemniczeniu.
— Mungo Clair.
— Kto–o?! — powtórzyłem zdumiony.
— Znałeś go?
Z reguły nienawidzę wspomnień, ale czasami nie ma przed nimi ucieczki. Choćby teraz — kiedy ktoś po imieniu wywołuje dawno zapomnianego człowieka. Jego imię to też balast pamięci, która tkwi we mnie zbyt mocno, abym poczuł swobodę dającą mi szansę przeniknięcia w inny świat.
Mungo Clair. Tylko imię, a przed oczyma zjawia się w całej okazałości. Cudaczna reinkarnacja — barki jakich nie widział nikt przedtem ani później, chyba u Hefajstosa, do tego lniana czupryna nad oczami patrzącymi z cielęcym oddaniem, co łatwo było zrozumieć opatrznie; wiecznie powolny w mowie i gestach, jakby się zmuszał do podniesienia ręki, a słowa wyciskał niczym pastę V tubki. Trzeba się było z nim zżyć, aby stracić złudzenia co do jego refleksu. Kiedyś — zgodnie z zaleceniami Instrukcji o rozładowywaniu napięć — założyliśmy bokserskie rękawice, to było tuż przed Tyrsem i Titonos — sędziował Van den Berg. Byłem wtedy w pełni formy i przetrwałem jedenaście rund, lecz jego szczękę trafiłem tylko raz. Raz — na jedenaście rund! Flegmatykiem też był raczej z pozoru. Po prostu, gdy wyglądało, że braknie mu słów, były podzwonną myśli, za którymi nie nadążał słowotwórczy aparat języka. Dlatego nie brał udziału w dyskusjach. Pamiętam, kiedy się poznaliśmy, powiedział tylko: „Cześć. Nareszcie. Nazywam się Mungo Clair”. Z wyjątkiem westchnienia „nareszcie!” byłaby to formułka nie urągająca najbardziej drętwym savoir–vivre’om. Rzecz w tym, że spektakl rozegrał się na Siedemnastej Joule’a–Thomsona. Pierwsza wyprawa ratunkowa „Trieda”. Bazę na Siedemnastej przegryzł pomiot kosmicznej panspermii, zeżarł stal i inne metale, tylko ceramiczny rezerwuar glonów w zamkniętym bioobiegu Bazy okazał się dlań niestrawny. Utworzyło się coś w rodzaju kesonowego pęcherza. Kiedy przylecieliśmy Mungo Clair stał goły, jak go Bóg stworzył, po pierś w zielonym, szeroko rozlanym bajorze, z głową pod czapą rozhermetyzowanej kopuły, gdzie zbierało się nieco wolnego tlenu wyprodukowanego przez glony. Nie mógł stamtąd wyjść, żeby nie wyzionąć ducha w azotowej mieszance atmosfery. Mógł tylko cierpliwie stać, a jeszcze — zwariować. Więc sterczał tam i wdychał tlen produkowany przez zielsko, żarł glony, czasami w nich popływał dla gimnastyki. Przez sześć miesięcy. Pół roku. Na początku było z nim jeszcze paru. Wszyscy, którzy schronili się pod patronat chlorelli, żeby utworzyć z nią lokalną biocenozę. Wytrzymał tylko jeden. Reszta próbowała coś zdziałać, wypełzali z bajora i kolejno dławili się bez powietrza, a potem po skarpie — chlup! — z powrotem. Zastrzyk pożywki dla glonów. Lecz Mungo Clair przetrwał i nawet się przedstawił: „Nazywam się Mungo Clair”.
— Z twoich roczników? — zapytała dziewczyna. — Nie będziesz miał mi za złe, jeśli ci o nim coś opowiem?
— Zależy co.
— Daj spokój. Nic, co ciebie może urazić. To był jedyny mężczyzna, którego naprawdę kochałam.
Wyznanie zabrzmiało tak sucho, aż mimowolnie wyobraziłem sobie tę dziewczynę, jak bez skrępowania ściąga przez głowę swoją półprzeźroczystą, różową pajęczynę, przez moment staje przede mną naga, potem przez głowę wkłada stary sweter — szorstki, spłowiały ze starości i wystrzępiony, wielki aż zakrywa piersi, brzuch, płeć, sięga do pół uda niby pokutniczy worek; stary sweter — ten, który naprawdę lubię; mężczyzna, którego naprawdę kocham.
— I który potrafił to odwzajemnić. Myślisz, że takie, jak ja, nie są do tego zdolne?
Zdawało mi się, że uśmiechnąłem się tylko w myślach, lecz ona zareagowała ostro:
— Bawi cię, gdy mówię o uczuciach?
— Nie to — spuściłem wzrok.
— Nieważne. Najlepiej opowiem ci, jaki naprawdę był Mungo Clair. Przede wszystkim o wiele przystojniejszy od ciebie. I od Natana, chociaż temu się zdaje… Kobiety za nim szalały. Nawet te z głębi Strefy Systemu. Mógł być, jeśli o to chodzi, zupełnym ideałem, ale Szkoła Zwiadu i kilkanaście lat czynnej służby zrobiły z niego psychicznego kastratę. Chodził chłodny i obojętny, na wszystko patrzący z pobłażaniem, po szyję zapięty w ten wasz mundur z pieczątką FL–Galax. Taki żelazny człowiek, Man of Destiny, gwiezdny superman. Zawsze zdawało mi się, że takich można — i owszem — podziwiać albo żałować, ale to wszystko. Co dopiero iść z nim do łóżka. Zupełny nonsens — darzyć głębszym uczuciem. Miłość częściej wiąże przez ułomności. Kiedyś myślałam, że nawet w Boga uwierzyć można tylko wtedy, gdy będzie po ludzku ułomny, a pokochać — jeśli jest nieszczęśliwy.
Ciekaw jestem, czy ona wie, co na ten temat mówił Boncompagno — pomyślałem. Dusza przed zstąpieniem do ciała znała i pamiętała wszystkie rzeczy Wszechświata. Dopiero od momentu połączenia z ciałem jej wiedza i pamięć osłabły. Natura ludzka na skutek upadku została wyzuta z pierwotnej anielskiej postaci. Więc ciało i jego zmysły byłyby piętą achillesową naszego intelektu. Ale my — w rzeczy samej — częściej kochamy ciało.
— Pech chciał, że mnie powierzono rolę jego anioła stróża.
Mungo Clair był pierwszym człowiekiem z zewnątrz, od czasu stabilizacji Strefy Systemu, któremu pozwolono przeniknąć w głąb. Taki psychologiczny eksperyment. Nie było mu lekko — w to możesz mi wierzyć. Poza obowiązkami damy do towarzystwa starałam się być jak najlepszym przewodnikiem. — Na początku z racji funkcji. Potem… Sama nie wiem, jak i kiedy to się zaczęło. Dobrze nam było ze sobą. Jak przystało na bohatera nazywał siebie Odyseuszem, a mnie swoją Penelopą. Zabawny był z tą wiarą w siebie i wiadomości wyniesione ze Szkoły Zwiadu. Ale mi to nie przeszkadzało. Wyjątkowo. Po prostu nie zwracałam uwagi na jego dziwactwa. Pewnie za bardzo do niego przylgnęły. Musiał być taki — przystojny i śmieszny, mądry a czasami naiwny jak dziecko. Przede wszystkim zaś — wierzący w wasze posłannictwo. Nawet nocami majaczył o gwiazdach, Instrukcji Kontaktu i rozkładzie lotów na parę najbliższych miesięcy.
Uśmiechnąłem się raczej smutno. To wcale nie było takie zabawne.
— Lecz cały czas miałam nadzieję, że na tym się skończy i zostaną nam, co najwyżej, miłe wspomnienia. Mieliśmy pecha — popatrzyła na mnie spod rzęs podobnych do skrzydeł czarnej ćmy. — Dziwisz się, że tak mówię? To tacy jak ty ustanowili prawa, według których takie jak ja nie mają prawa do głębszych uczuć. Ekspansja w kosmos wymaga mocnych przyspieszeń, a prawdziwa miłość to balast, który wam — co prawda — pozwala częściej wracać, lecz nam przeszkadza w uszczęśliwianiu innych. Tylko nie mów, że jestem cyniczna.
Nie miałem najmniejszego zamiaru w czymkolwiek podważać jej przekonań. Może miała rację. Może nie. Za bardzo nie wsłuchiwałem się w to, co mówi. Po prostu siedziałem z nogami wyciągniętymi pod stół i rękoma wciśniętymi w kieszenie bluzy. Jeszcze nie całkiem ustąpiła ta duszność i miękka zapaść w piersi, które tak niedawno położyły mnie na blat stolika nie gorzej niż osiem g. Aby się wziąć w garść starałem się raczej przysłuchać tylko jej głosowi, nie słowom uosabiającym treść, lecz intonacji, do jakiej nie przywykłem w przestrzeni, o której zapomniałem na seansach tresury przyszłych gladiatorów w wylęgarniach Szkoły Zwiadu.
— To był najszczęśliwszy tydzień w moim życiu — ciągnęła. — Gdyż nic nie wyszło z dochowywania wierności naszym instrukcjom i patronackim instytucjom. Wiesz, jaki naprawdę był Mungo Clair? Poznałam jego dzieciństwo, młodość, nigdy i z nikim naprawdę nie spełnione pragnienia, nadzieje na przyszłość. Myślisz, że ich nie miał? Zaczęliśmy budować wspólne zamki. Czasami, pamiętam, kładł mi na kolanach swój wyleniały od hełmu łeb — nazywałam go przez to Moją Bestią — i płakał ze szczęścia, jednocześnie do łez naśmiewając się z min dyspozytorów w Centrali FL–Galax, kiedy im powie, że ma ich gdzieś i więcej nie da się wrobić w żaden dalekosiężny rejs.
Umilkła, a ja patrzyłem na nią i wydawało mi się, że jeszcze wypiękniała pod wpływem tych wspomnień.
— Co dalej? — spytałem.
— Wiedziałam, że nic dla siebie nie znalazł w Strefie Systemu. Tak samo, jak przedtem w przestrzeni. Ale tymczasem i mój świat się nieco zmienił. Istniała szansa, że wspólnie znajdziemy jakiś złoty środek. Przynajmniej dla siebie… Kiedy wróciliśmy z wnętrza Strefy na Mungo czekała nominacja na komodora ekspedycji w stronę odkrytego podczas poprzedniej jego wyprawy czerwonego karła. Zarejestrowano tam jakieś chromosferyczne anomalie… To miał być jego ostatni lot. Tak postanowiliśmy. Na pożegnanie przyniósł mi biały bez. Nikt nie miał pojęcia, skąd go wydostał na takiej jak ta planetce. Cały bukiet. Nie powiedział ani słowa, ale kiedy odlatywał wiedziałam, że wróci. Bardzo to patetyczne, ale tak było. Zostałam zupełnie spokojna z naręczem białego bzu, jak ze ślubnym bukietem, bo też to było nasze mariage blanc.
Wiedziałem, jak to się dalej potoczyło.
— Słyszałeś, jak zginął?
Czy słyszałem? Moim okiem był wtedy Henri Cugnot, pilot starbolta towarzyszącego patrolowej rakietce. Patrzyliśmy na ekran w nawigatorni statku–bazy i przez kamery zainstalowane w głowicy starbolta śledziliśmy ten ostatni lot Mungo Claira. Przy pierwszej próbie zejścia do perihelium, jeszcze przed odpaleniem chromosferycznej sondy, zawiodły systemy ekranizacji silników. Szedł w dół, prosto w kipiące morze ognia. Pierwsza napotkana protuberancja zlizała zewnętrzny pokrowiec rakietki, zdmuchnęła anteny i dalej leciał jak kometa, zamknięty w swojej kabinie, gdzie dalej funkcjonowały resztki pomiarowej aparatury. Słoneczny wiatr obdzierał kapsułę z ostatnich ochronnych luster, wysadzał tkankę tłoczącą płynny hel, ale człowiek w jądrze tej komety przez trzydzieści kilka sekund mógł śledzić wykresy na zbiorczym display’u pokładowych komputerów, rejestrację danych bezcennych dla astrofizyków. Rakietka przemieniona w chromosferyczną sondę pozbawiona była anten i nic z tego nie mogliśmy zarejestrować na macierzystym statku. Lecz Henri Cugnot, który — w rzeczy samej — nic nie mógł poradzić kręcąc się wyżej na pokładzie starbolta, przywiózł potem taśmę z nagraniem głosu Mungo Claira. Poprzez szum przeraźliwy, trzaski i przeciągłe wycie gwiezdnej atmosfery zamontowana w skafandrze pilota radiostacja bliskiego zasięgu przekazała jego głos. Miał szansę jedną na milion, że ktoś go jednak usłyszy zanim do reszty złuszczą się ochronne powłoki rakiety. Mimo to czytał; spokojnym i równym głosem przekazywał układy liczb, symbole, cyfry, cyfry, cyfry. I głos nie drgnął mu ani razu.
— Kiedy przesłuchiwałam taśmę miałam nadzieję, że chociaż coś — ledwie się poruszały wargi w półmroku, a twarz pochylonej ku mnie Liany, zarazem jakby liliowa i zagubiona we fioletowym podcieniu włosów, znowu przejęła mnie niepokojem. — Że cokolwiek… Ale do końca pozostał głosem automatu. Wtedy przestałam pojmować, czy bardziej go kocham czy nienawidzę.
Wyobraźnia jest tylko funkcją pamięci sprzężonej z symboliką podświadomości. Dlatego przymykając oczy mogłem w ułamku sekundy wywołać w mózgu projekcję ostatnich kadrów tamtej epopei. Nie widziałem jej bezpośrednio, lecz wiem, jak musiała się skończyć — ognista kula schodzi po stycznej do płonącego oceanu, paruje z potworną szybkością, aby resztką materii odbić się od nieokreślonej powierzchni i rozwinąć w przestrzeni maleńką protuberancję, niepozorną w gwiezdnym zwierzyńcu, gdzie salamandry i smoki prężą swoje grzbiety rozciągnięte na setki tysięcy kilometrów, aż do planet docierają podmuchem słonecznych erupcji. I jedynym śladem tych zdarzeń obok kroniki faktów w systemie komputerowej pamięci, pozostaje nic nie znaczący rozłam w duszy jakiejś dziewczyny, w scenerii starych dekoracji — romantycznego reliktu minionej fazy podboju przestrzeni; nic nie znaczący, gdyż życie toczy się dalej i nie uznaje docelowych stacji, podobnie zresztą jak mityczne posłannictwo, o którym słuchy chodzą pośród chłopców idących na lep reklamowym sloganom FL–Galax.
— Możesz mi teraz powiedzieć, jak jest tam, dokąd lecicie? Tak właśnie jest: życie toczy się dalej. Chociaż coś we mnie się skręca w kłębek stroszący długie kolce. Gdybym posiadał zdolność biologicznej mimikry, pewnie bym teraz wyglądał tak właśnie — niby nastroszony jeżozwierz. Tak bardzo pragnąłem, aby ten temat tu i teraz pozostał tabu. Do czasu, kiedy nie będę miał zupełnie szans ucieczki przed myślami nasuwającymi obraz tamtej Planety. Z dwojga złego wolałbym rozmawiać o następnej setce takich jak Mungo Clair.
— Nie bardzo potrafię — powiedziałem z ociąganiem. — Nigdy nie próbowałem mówić o tym… w zbeletryzowanej formie.
Blady uśmiech nieco złagodził napięte rysy jej twarzy.
— Pragnę zrozumieć, dlaczego Natana tak bardzo tam ciągnie — powiedziała.
— Tak bardzo? — wzruszyłem ramionami.
— Gdybyś ty wiedział, co się ostatnio z nim działo. Coś się tu mocno poplątało… Ale ty, dlaczego ty również wybrałeś tę planetę?
— Nie wybierałem. Jak sama powiedziałaś, dano mi tę szansę. Trudno, abym krzywił nosem. Poza tym istnieje coś takiego jak poczucie odpowiedzialności. Śmieszne w mojej sytuacji, lecz reszta z tych, którzy mogliby służyć za bardziej wiarygodnych świadków, wykończyła się przez te kilka lat. Mistyk mógłby tu wysnuć historię nie gorszą od zemsty faraonów zwalającej z nóg badaczy piramid… jak nas, odkrywców martwej planety.
Uśmiechnąłem się w duchu i pomyślałem, że bardziej by to pasowało do potwornej Titonos, na której wszystko co żywe w przeraźliwym tempie rozsypuje się w proch, kwiat więdnie w ułamku sekundy, a człowiek bez systemu biologicznej ochrony od świtu do zmierzchu przeistacza się w zgrzybiałego starca, żeby umrzeć z nastaniem nocy. Lecz Titonos żyła kiedyś. Jeszcze w skalnych grotach, w wąwozach i bagnach kryją się zdychające powoli, opornie, tajemnicze jądra reproduktorów bioplazmy. W przeciwieństwie do Titonos ta planeta, na której wylądował „Tried” była martwa od początku świata. To tylko my dokonaliśmy jej zapłodnienia: Jakby przez miliardy lat akumulowała w planetarnym jądrze potworną energię witalnej siły. Tak samo jak w wypadku badaczy piramid po prostu wykrusza się moje pokolenie i nie ma w tym żadnego „przekleństwa kosmosu”. Odszedł Van den Berg i Horowitz, zginął Yongblod, a Ułam powiesił się, kiedy straciła ważność jego licencja pilota.
Prawa cywilizacji nie różnią się niczym od praw natury. Podobnie jak w życiu tak i w maszynerii FL–Galax gwarancja użyteczności dotyczy tylko objętych czynną służbą. Spokojna filozofia starości nie jest w modzie. Mechanizmy ekspansywnej cywilizacji preferują dynamikę młodych pnączy — szybciej, mocniej, efektywniej wycisnąć żywą siłę, górą płodozmian traw o przyspieszonej wegetacji! I trudno się dziwić, że brak chętnych do eksmisji na teren rezerwatu dla baobabów. Nie nadajemy się do roli tysiącletnich dębów niewzruszenie trwających na granicy między snem a mądrością powoli smakującą głębię filozofii bytu. Młodość społeczeństw tworzy cywilizację bokserów — trzy rundy dla amatorów, piętnaście dla zawodowców; może kiedyś historia przybliży nam czas derwiszów. Wtedy miałbym coś jeszcze przed sobą, teraz przyjdzie wyłączyć się z głównego krwioobiegu — na zmianę przychodzą nam tacy jak Natan, młodzi, pewni siebie, niosący własne posłannictwo — bo cóż wiem o ideologii Systemu?
— A więc byliście tam, poznaliście tamten świat. Skąd więc natychmiastowa decyzja podjęcia powtórnej wyprawy? — spytała dziewczyna. — Cały czas się zastanawiam, dlaczego Natan wybrał drugi rzut, do miejsc już zbadanych.
— Nie — zaprzeczyłem. — Jeszcze nie. My tylko tam byliśmy. Wystarczająco długo, żeby się zdziwić; za krótko, aby cokolwiek zrozumieć.
— To nie ma znaczenia. Dla teoretyków Kontaktu planeta nie przedstawia żadnej wartości.
— Liczy się nie tylko Kontakt.
— Oszukujesz sam siebie — cicho powiedziała dziewczyna.
— Nie mam zwyczaju.
— To twój ostatni lot. Trudno się dziwić, że nie chcesz pozbywać się złudzeń wagi tego, co dokonałeś przez okres służby w formacjach FL–Galax.
Tym razem nie miała racji. Widmo Kontaktu ciąży nad nami tylko przez kilka pierwszych lat. Potem przychodzi rutyna i obojętność. Dwieście lat świetlnych w tę lub w tamtą stronę; gdzie i po co — nie ma znaczenia. Typowa tułaczka wyrobników przestrzeni. Ewentualna nadzieja Kontaktu bywa tylko echem mitów młodości, jakie w naszej psychice zacierają się po kilku bliższych kontaktach z domeną „innych światów”.
— Poza tym — powiedziałem — od naszej tam wizyty minęło z górą sto lat, a tam znaczyć to może tysiąckrotnie więcej niż najbardziej wstrząsający wiek w historii Ziemi. Myślę…
Urwałem nagle, aż Liana musnęła mnie zdziwionym spojrzeniem.
Nie zwracałem na nią uwagi. Z napięciem wsłuchiwałem się w głosy sali za moimi plecami. Czułem czyjś wzrok na sobie, natarczywe spojrzenie oczu ukrytych pośród ludzi zgrupowanych przy barze; jakby do pleców przylgnął mi lepki język gigantycznej muchy. Uśmiechnąłem się do tego porównania, ale sugestia pozostała — czułem, że ona tam jest, pod czarnym sufitem, sama ciemnogranatowa, tłusta, połyskująca fałdami zewnętrznego chitynowego szkieletu, skrzydlata — teraz z daleka wyciąga swoje labium, przylgę unaczynioną receptorami smaku, i po omacku szpera nią w przestrzeni. Zdawało mi się, że czuję, jak skóra karku zaczyna mi drgać i marszczy się pod wpływem jakiegoś naskórkowego zmysłu, który rejestruje ten dziwny węch–wzrok–dotyk–smak. Ktoś wpatrywał się we mnie z tej strony, gdzie ponad gwarem ożywionych rozmów górował śmiech Natana.
Odwróciłem się gwałtownie. Szybko, a jednak zbyt opieszale, aby zlokalizować tamto natrętne spojrzenie.
— Opowiedz, jak tam było — dziewczyna uparcie wracała do tematu, przed którym wzdrygał się jakiś bezpiecznik zadomowiony w mojej psyche.
Usiłowałem rozruszać ramiona i zdrętwiały kark — pozostało w nim nieprzyjemne mrowienie mięśni. Czułem się raczej nieswojo. Komu przyszło do głowy, żeby akurat mnie brać na obiekt parapsychologicznych eksperymentów? Nie jestem królikiem doświadczalnym.
I nagle wydało mi się, że potrafię zrozumieć, skąd wzięło się we mnie to uczucie. Przypomniałem sobie, jaki na mnie wpływ miała ta dziewczyna, kiedy na moment pomogła mi przeniknąć pod zewnętrzną otoczkę dostępnej dla mnie scenografii. Nikt postronny nie spostrzegł wtedy, co zaszło między nami. Tak samo teraz Liana znalazła się poza tym, co mnie dotykało bezpośrednio. Zupełnie tak, jakby ktoś jeszcze próbował nawiązać ze mną kontakt poza iluzorycznym sztafażem Strefy Systemu.
— Lądowaliśmy tam tylko dla dopełnienia formalności — zacząłem porządkować rozbiegane myśli. — Planeta była absolutnie martwa. Typowy przykład braku nawet pierwotnej organizacji materii. Zwykle takie planety występują po prostu poza gwiezdną ekosferą. Ta była inna. Nie za daleko ani nie za blisko macierzystego słońca. Dyskutowaliśmy nad śmieszną ironią losu, która nawet planecie spełniającej warunki konieczne do powstania życia, w naszym zrozumieniu, nie dała tej szansy. Pozostała bryła martwego żwiru, jakby Stwórca zapomniał dopełnić logos…
Na chwilę przymknąłem oczy wywołując z pamięci nieco zatarte czasem wspomnienie.
— Załogę „Trieda” stanowił komplet pięciu osób. Bądź co bądź była to wówczas pierwsza linia Zwiadu. Pamiętam, Yongblod powiedział wtedy, że planeta ta jest stworzona do życia jak kobieta do miłości… Nie nużę cię? — zapytałem.
— To nawet romantyczne.
— Lecz ona była doskonale martwa. Yongblod powiedział również, że jej jałowość jest poniżej średniej martwoty całego Kosmosu. Lepiej zostawmy w spokoju całą tę historię.
— Chcę wiedzieć, co was tam czeka.
Bardzo opornie docierało do mnie to, co powiedziała. Sformułowane to było w liczbie mnogiej. O ludzka naiwności! — zaśmiałem się nad sobą.
— Mów, jak tam było naprawdę — powiedziała. — Kolor nieba, ziemi…
— Niebo było zielonkawe. Wiesz, taki rozcieńczony mgiełką seledyn. Pewnie na skutek atmosfery pozbawionej tlenu, anoksygenicznej; azot i duże ilości gazów szlachetnych, hel, neon, argon. Górna powłoka atmosfery pozbawiona była ozonowego płaszcza. Do powierzchni docierało dzięki temu całe ultrafioletowe promieniowanie gwiazdy. Tlen występował jedynie w różnych związkach chemicznych. Przede wszystkim w wodzie i w parze wodnej. Było trochę związków bardziej złożonych, do dzisiaj zaliczanych do chemii organicznej, które jednak na Ziemi straciły rację bytu w utleniającej atmosferze. Bo przecież pierwotna gazowa otoczka Ziemi niewiele różniła się od tamtego powietrza.
— A gleba?
— To był zupełnie absurdalny zestaw kolorystyki. Niebo zielone i pomarańczowa gleba. U nas taki odcień miewały niektóre gliny. Ale tam grunt był sypki, sam piach, którego żółte pasma otwierały się na klifowych urwiskach w przybrzeżnej strefie mórz i oceanów.
— Więc było i morze?
— Najprawdziwsze z tych, jakie widziałem poza Ziemią. Kilka mil od brzegu prawie gładkie. Woda w nim była niezwykle gęsta. Koloidowe roztwory, które przy brzegu tworzyły piany i hydrozole. W strefie raf kotłowała się biała piana gęstsza i wolniej ulegająca rozkładowi niż w naszych oceanach. Efekty bywały porażające. Kiedy wszedłeś po kolana w musujący odmęt trudno było się utrzymać na nogach, kiedy sunął na ciebie aż po horyzont rozciągnięty, perlisty wał piany. Na skalnych występach brzegu na pół zakrzepłe płaty leżały jak śnieg…
Nie mogłem jej tego opisać. Po prostu przez gardło by mi nigdy nie przeszły słowa konieczne, aby właściwie oddać piękno tamtego krajobrazu. Czytałem kiedyś bzdurne opowiadanie o tym, jak pewien facet cierpi strasznie, gdyż domyśla się, że jest potomkiem kosmicznej rasy, która została zdominowana przez cywilizację homo sapiens. Od innych ziemian różni ich szczególna cecha, relikt dziwacznego, kosmicznego języka; gdyż piszą, mówią i myślą poezją. Bzdura — może dlatego w Szkole Zwiadu nie uczą poezji. I tak we flocie galaktycznej trudno narzekać na brak nawiedzonych durniów.
Wystarczy bowiem przymknąć oczy, aby piękno tamtego krajobrazu zjawiło się tutaj w całej okazałości. Tutaj — w zadymionej knajpce pośledniego Kosmodromu, w podłej Bazie ledwie wiążącej koniec z końcem, gdyż czas najwyższy przenieść dekorację nieco dalej, w ślad za oddaloną tymczasem o kilkadziesiąt parseków linią Pierwszego Zwiadu. Jeśli animatorzy Strefy Systemu potrafią nam podetkać pod nos swoją atrapę, czemu mi nie wolnoby zmaterializować właśnie tutaj widmo planety doskonale czystej, jeszcze nie wprawionej w ramki obrazów, map, fotografii, filmów ściśle tajnych. Moja prywatna holowizyjna projekcja prosto z pamięci, która całą zawartość szarych komórek odparowuje w spektakl gigantycznych, pomarańczowym światłem prześwietlonych wachlarzy wody, gęstej jak syrop ciemnozielony, żel ciemniejszy od lokalnej odmiany nieba; w pianę twardniejącą w powietrzu, lecącą pustymi oczami mydlanych baniek, stygnącą koronkami włókien zlepionych niby pajęcza ślina czy wata cukrowa skręcona w kule między załomami skał. Wokół Planety krążyło kilka księżyców i solidne pływy dawały o sobie znać u schyłku każdej doby. Podczas przypływów piana osiadała na zębatych brzegach i zostawała tam, kiedy zaczynał się odpływ. Kiedyś, wracając na starbolcie z sondowań morskiego dna, które uparł się przeprowadzić Van den Berg — pokładowy lekarz, fizyk i geolog, miałem szczęście zobaczyć widok niezapomniany. Wysoko nad wodą nawisła skarpa perlących się pian, przez którą ostrza skał sterczały czerwonymi kłami, a w dół spływała gęsta, czarnozielona maź. Van den Berg powiedział, że to wygląda, jakby kontynent się wściekł, zębami raf wgryzł się w ocean i kąsał, kąsał, kąsał, po czym — kiedy ustąpiła wściekłość — rozwarł szczęki toczące jadowitą pianę i z gardła chlusnął soczystozielony sok, jak krew z przeżutego trawiastego kęsa.
— Okrutne — odezwała się Liana.
— Tam każdy z nas dorabia się nieco chorej wyobraźni — odparłem. — Choroba zawodowa. Dorabianie symbolik. Mitomania… A jednak woda tam była rzeczywiście zielona jak sok puszczony przez miazgę trawy. Ale tylko w dzień. Nocą nawet rzeki zastygały czernią. Taka nieprzenikniona czerń, jakby z gór spływały potoki smolistego żelu albo brzeg popękał rozszerzając dorzecza tektonicznych rozpadlin w stronę pustego oceanu–krateru. Kiedy nocą stało się na brzegu wrażenie było takie, jakby za linią raf zaczynał się pionowy uskok. W nieskończoność. Żadnego szmeru, bodaj szelestu fal — po prostu pusta przestrzeń wlewająca się w próżnię kosmosu.
— Znaleźliście tam życie?
Roześmiałem się nie patrząc jej w oczy.
— Nic — powiedziałem. — Ta planeta to swoisty fenomen w skali wszechświata. Jak słusznie podkreślił Yongblod: kobieta stworzona do miłości i która jej nigdy nie zaznała. Lądowaliśmy po prostu żeby rozprostować kości…
Mogłem jej opisać, jak wyglądały nasze pierwsze dni w nowym świecie. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Tylko jakie to dla niej miało znaczenie? Obchodzi ją to, co jeszcze może się zdarzyć, a ja jej tego nie wywróżę. Nie jestem wyrocznią. Hołubię wyłącznie wspomnienia o ludziach, którzy rozeszli się swoimi drogami. Nawet Tam trafia się różną drogą. Tylko ja jeden wrócę. Z nową załogą. I stokroć potężniejszym „Triedem”. Po co? Nie wiem. Rozdrapywać stare rany? Nie było ich tak wiele. Umarły razem z ludźmi, którzy kiedyś stanowili załogę „Trieda”. Dobrą załogę. Drugiej takiej nie będzie. Teraz z paroma chłystkami wyniańczonymi w Strefie Systemu mam lecieć zbierać nowe baty od probabilistyki kosmosu? Za późno. Na to jestem za stary. Zmęczony — chociaż na moim biologicznym zegarze dopiero za pięć dwunasta. Chciałbym odpocząć. Czy to wygórowane pragnienia; nie chcesz mnie jeszcze nagrodzić rajem moja społeczna opatrzności? Strefa Systemu nie spieszy się mnie usynowić. Poświęci dwóch swoich gladiatorów, bylebym miał jakieś oparcie w pneumatycznych szczudłach. I Bóg wie, do czego im potrzebna informacja o grzędzie, którą próbowaliśmy uprawiać podczas naszej pierwszej wizyty. Społeczna opatrzność ma nadzieje na zrealizowanie rajskiej utopii za sprawą Boga–Kosmosu? A może nie chce mnie przenieść w stan spoczynku, gdyż tutejszy Raj nie przylega do mojej wizji wniebowstąpienia?
Zgoda — wezmę swój węzełek i pokuśtykam precz, lecz za nic więcej nie mam zamiaru nadstawiać głowy.
Nad czym ja się tutaj roztkliwiam? Podczas pierwszej ekspedycji nikt się nie zastanawiał nad racją takiego czy innego postępowania. Robiono, co do każdego należało.
Początkowo długo i bez rezultatu szukaliśmy przyczyny, dla której Planeta pozostała jałowa; jakiej iskry zabrakło, żeby się na niej zaczął kołowrót biosyntezy. Horowitz tworzył swoje paranoiczne teorie, w różnych proporcjach mieszając biologię, fizykę, chemię, kabałę i kosmologie; Van den Berg rozgrzebywał warstwy geologicznych pokładów, jakby miał jednak nadzieję odnaleźć tam nieco organicznego próchna; Yongblod przebierał w kolekcji filtrów do naświetlania wodnych koloidów zaczerpniętych z morza, napromieniowywał je skoncentrowaną wiązką światła gwiazd — do czegoś to miało służyć, był gorącym wyznawcą teorii Głosu Pana; ja i Ułam, drugi pilot, szwendaliśmy się bez celu i z resztą grupy zabawiali w chowanego. Czasami polegało to na znikaniu na dwie–trzy doby, to znów wtykaniu nosa w nie swoje sprawy, skutkiem czego co rusz Van den Berg znajdywał w glinie starannie obrobiony tłuk z obsydianu albo Yongblod z osłupiałym wzrokiem wyciągał z zaczynów całkiem sformowane pasmo zielonego wodorostu — już zaczynał wierzyć w swą kreacyjną potęgę, po czym poznawał chlorelle z ekosystemu „Trieda”. Poza tym Ułam i ja szukaliśmy byle okazji, żeby się urwać w przestrzeń lub wyciskając ze starboltów siódme poty — odświeżać technikę pilotażu w atmosferze planet. Kiedyś daliśmy taki popis akrobacji w bezpośrednim sąsiedztwie „Trieda”, po którym Yongblod przywitał nas dziwnie roztrzęsioną miną, a Van den Berg — już przy kolacji — oschle poinformował, że nie znosi cyrku i jeśli chcemy się popisywać dalej, to żebyśmy się przynajmniej im z oczu wynieśli.
Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Zabraliśmy dwa starbolty i polecieliśmy nisko nad planetą, żeby ze statku za długo nie mogli nas śledzić. Potem najpierw Ułam świecą strzelił w przestrzeń — ja za nim i po trzech godzinach piekielnych przeciążeń dotarliśmy do najbliższego z księżyców planety. Ułam był dobrym radiotechnikiem — wystarczyło piętnaście minut na zainstalowanie tego, co trzeba. Wróciliśmy tą samą drogą. Noc na statku minęła spokojnie. Następnego dnia żaden z nas nie przejawiał ochoty do nowych eskapad. Snuliśmy się bez celu. Dyżur w nawigatorni pełnił Horowitz. Ziarno miało paść w najbardziej podatną glebę.
Siedzieliśmy właśnie w bibliotece, kiedy zjawił się Yongblod i zapytał grzecznie, czy piloci zapomną o zawodowej etyce i zechcą przybrudzić rączki. Chodziło o pomoc przy dopełnieniu jakiejś instrukcji, która zaleca badanie — wobec braku rdzennych form biologicznych — czy grunt martwych planet nie jest podatny na siedlisko dla ziemskich roślin, jakie z czasem mogłyby przekształcić ekosferę martwego globu. Ułam i ja zgodziliśmy się chętnie. Blisko „Trieda” Yongblod wytyczył swoje poletko — blisko, gdyż zawsze można się rozmyślić i przy starcie ogniem wykarczować zdewaluowane precjoza. Potem przytaszczył inseminacyjny zestaw — starannie zaplombowany pojemnik. W środku były jakieś zasuszone plechy, bulwy, cebulki i kilkanaście pudełek z nasionami. Kiedy to wszystko zagrzebaliśmy w czerwonej glebie Yongblod zjawił się z czymś w rodzaju konewki i zaczął polewać piasek. Na ten widok Ułam i ja parsknęliśmy śmiechem, ale potem zapytałem Yongbloda, skąd wziął wodę. Wyjaśnił, że ze zbiornika glonów wewnętrznej biocenozy „Trieda”. Zacząłem z niego podrwiwać i poradziłem doprowadzić raczej akwedukt od strony oceanu, trochę więcej zachodu, ale przynajmniej zostałaby zachowana czystość eksperymentu: wszystkie witaminki powinny przecież pochodzić z jednego tortu. Aż mu poczerwieniały uszy, kiedy tego słuchał, on — biolog. Zmieszał się paskudnie, przyznał rację i stojąc bezradnie z konewką, z której kapały ostatnie krople, zapytał — co teraz począć. Zacząłem już kombinować, co tu wykręcić w miarę uciesznego, z twarzy Ulama też widać było, że tęgo rusza głową, i wtedy właśnie usłyszeliśmy dziwny jęk od strony trapu spuszczonego z włazu „Trieda”. Odwróciliśmy się wszyscy razem. W ciemnym otworze śluzy pojawiła się blada twarz Horowitza. Biała jak kreda. Patrzył na nas z wysoka. Coś ściskał w ręku. Nagle postąpił krok do przodu — Yongblod krzyknął, myśleliśmy, że Horowitz zleci na łeb z wysokości trzech pięter, lecz jakoś trafił stopą na pierwszy szczebel, odwrócił się do nas plecami i zaczął schodzić dziwnie niezdarnie, jakby spełzał ledwie czepiając się drabinki. Kiedy był jakiś metr nad ziemią odpadł od niej rzeczywiście. Pewnie chciał zeskoczyć, ale uczynił to tak niefortunnie, że po prostu klapnął siedzeniem na ziemię. Pozbierał się z niej natychmiast — Yongblod skoczył mu pomóc, ale on podniósł się sam, cały jakiś nastroszony, dygocący niby w febrze. Ruszył nam naprzeciw — nigdy nie potrafił chodzić w skafandrze ze specjalną biologiczną osłoną — teraz też szeroko rozstawiał nogi, jakby miał pieluchę w kroku, patrzył na nas wielkimi oczami i dreptał z wyciągniętym do przodu ramieniem. Widziałem, jak pod szklaną kulą hełmu bezdźwięcznie porusza wargami. W pięści zaciskał zwitek folii, na której komputer kreśli swoje wykresy. Yongblod wyrwał mu to z ręki i zaczął kręcić, nie mogąc się zdecydować, gdzie dół, gdzie góra. Ułam i ja podeszliśmy bliżej. Horowitz był nieżyt pokaźnego wzrostu, każdemu z nas sięgał do brody. Teraz od dołu zamglonym wzrokiem zajrzał nam w oczy i krótkim paluchem tknął w zielonkawe niebo. „T–tam…” — usłyszałem. — „T–tam s–są…”. „Kto?” — zapytał Yongblod. „O–ONI” — jęknął Horowitz. — „Od–debrałem s–sygnał. S–stamtąd… kom–mpu–ter wyklucza p–pomyłkę… Tam, na pierwszym księżycu… ONI tam są!”
I wtedy Ułam nie wytrzymał. Skurczył się i — zanim zdążyłem go trzasnąć w plecy — zaskowyczał nagle, zakrztusił cudacznym spazmem, a potem usiadł na ziemi i tarzał się po niej wstrząsany chichotem, i ja też — poczułem, jak mi łzy tryskają z oczu — zapiałem jak kogut; a oni stali nad nami i nic nie rozumieli — tylko Horowitz wciąż szarzał na twarzy. Wieczorem nie zjawił się w messie „Trieda” na wspólnej kolacji. To było szóstego dnia od czasu naszego lądowania na tej cholernej planecie.
Kiedy obudziłem się na krótko przed świtem dnia następnego, Horowitz siedział w mojej kabinie. Wyciągnął się w fotelu i patrzył na mnie spode łba. Kiedy przecierałem zaspane oczy wydało mi się, że się uśmiecha krzywo. Bez słowa wstałem i poszedłem do łazienki. Właśnie stałem z głową pod kranem, gdy wszedł za mną. Nie bardzo pamiętam, co wtedy powiedział. Było tam coś o trzydziestu latach jego służby w formacjach FL–Galax, o nadziejach, zwątpieniach i ufności, że jednak kiedyś doczeka się dnia, dla którego warto było znosić te wszystkie lata i w ogóle dać się zwerbować do Szkoły Zwiadu. Zacząłem go przepraszać, ale przerwał mi bezceremonialnie i powiedział, że nie ma za co. Wyciągnąłem głowę spod kranu i popatrzyłem na niego jak na wariata. Uśmiechał się ciągle tak samo, z lekka drwiąco. Był mały, niepokaźny, tylko włosy miał bujne — sterczały mu na główce wysoką falą jak koguci grzebień — kiedyś były czarne, potem coraz bardziej szpakowate, teraz — zadrżałem — zupełnie białe. Poczułem, jak mi coś skacze do gardła, ale on klepnął mnie po ramieniu i powiedział: „Nie martw się, chłopie. Ja i tak wierzę. W coś trzeba wierzyć. Nawet jestem wam wdzięczny. To była paskudna próba. Lecz wiara czyni cuda, dlatego może mam jeszcze szansę na mój wielki dzień?… Chodź, coś ci pokażę”. Dałem się prowadzić za rękę — tak jak stałem, w samych slipach, z mokrą głową, bosy, z ręcznikiem w garści. Zaprowadził mnie do śluzy i kazał wskoczyć w skafander. Zrobiłem to posłusznie i dla świętego spokoju. Wtedy zwolnił wentyle zmieniające powietrze na azotowy koktajl planety. Opadła klapa włazu, a Horowitz znowu popatrzył na mnie z piekielnym szyderstwem w oczach i powiedział: „A słowo ciałem się stało”.
Taki był początek. Później ten dzień w duchu określałem zawsze tak samo: Wielki Dzień Boba Horowitza — chociaż on do niczego nie przyłożył ręki i na Stwórcę kreować mógł się raczej Yongblod tudzież Ułam i ja — jego dwaj archaniołowie.
Tego dnia trudno było zawierzyć własnym oczom, gdy po przebudzeniu zastaliśmy korpus statku uwięziony w plątaninie pnączy, bambusowych chaszczy i drzew normalnej niemal wielkości, a wszystko otaczał rozszerzający się jak powódź krąg najprawdziwszych, zielonych, ziemskich traw. To była prawdziwa eksplozja. Inaczej trudno nazwać to fantastyczne zjawisko. Podczas nocy nasiona zdążyły wykiełkować, rozwinąć się i — wbrew wszelkiej logice — osiągnęły dojrzałe stadium. Było tam trochę plechowców, glony, grzyby, nieco przedstawicieli bardziej zaawansowanych morfologicznie z grupy Cormophyta, w tym wszelkie efemery przywiezione w postaci nasion, bulw i czort wie czego jeszcze, ale najwięcej było traw i drzew, sosen, topól, aloesu, sagowców, i drzewa były najdziwniejsze — wielkie i wciąż nadymające pnie obrzmiałe sokiem, choć z wierzchu pokryte ledwie cieniutką warstwą kory, pewnie przez noc nie stwardniałą. O świcie otaczała nas prawdziwa oaza. Lecz to był dopiero początek. Yongblod łapał się za głowę, bił w piersi i zaklinał, że bez słonecznej energii nie mógł nastąpić tak wielki przyrost roślinnej masy, choćby diabli kiełki wyciągali z nasion. Pewnie miał rację — co prawda noce na Planecie są wyjątkowo widne, przynajmniej dwa księżyce dają sporo światła, lecz rzeczywiście dopiero ze wschodem błękitnego słońca rozpoczął się prawdziwy koncert biosyntezy. Tego się nie da opisać. To był rzeczywiście cud. Prawdziwy cud. Wielki wyśniony Dzień Boba Horowitza.
Byliśmy świadkami działania pierwszej prawdziwej bomby biologicznej. Na tej planecie istniały warunki w fenomenalny sposób stymulujące rozwój świata roślinnego, przez miliardy lat tak mozolnie kształtowanego w zupełnie innym sektorze kosmosu. Pamiętam — zastanawiałem się nawet, czy ten akcelerator biosyntezy oddziaływuje tylko na zielsko. Ale my — ludzie, byliśmy dobrze zabezpieczeni; poruszamy się w skorupach skafandrów posiadających system ochrony nieprzenikliwy dla żadnych — pewnie i czarcich — mocy; jesteśmy twardsi od nasion…
— I to wszystko przez jedną noc? — usłyszałem.
Zanim się ocknąłem nie bardzo wiedziałem, gdzie się właściwie znajduję. Dałem się złapać na haczyk i teraz ten ktoś, kto zarzucił przynętę, wyciąga mnie na powierzchnię. To był znów głos dziewczyny Natana. Przez chwilę sądziłem, że czytała moje myśli. Potem dopiero pojawiła się — dotąd istniejąca poza świadomością — pamięć języka i krtani, które artykułowały moje myśli. Widocznie sam nie zdając sobie z tego sprawy zdobyłem się na tę głośną spowiedź.
— Przepraszam — powiedziałem zły na siebie. — Słuchałaś wszystkiego?
— Sama prosiłam o to.
— I jak?
— Trudno uwierzyć. Chociaż teraz w pełni rozumiem wasz raport. Tam nie było nawet połowy z tego
— A przecież to nie koniec — westchnąłem. — Co działo się potem, trudno opisać. Na dzień przed odlotem zielona plama na czerwonych piaskach rozpełzła się tak daleko, aż dosięgła oceanu. Tymczasem w miejscu, skąd rozpoczęła się ekspansja dzikich gąszczów, nawarstwił się kożuch do pół wysokości „Trieda” tkwiącego w nim niby średniowieczna baszta. Yongblod, który dostawał prawie pomieszania zmysłów, na dzień przed odlotem odkrył u niektórych roślin cechy niespotykane u form wyjściowych, zgodnych z genetyczną informacją nasion. Początkowo sądził, że to jakieś gwałtowne mutacje, lecz kiedy pół dnia przepracował z komputerem nad ich systematyką okazało się, że część tych cech w stadium niewykształconym można zaobserwować również u roślin ziemskich, co najwyżej otwartym problemem pozostaje — czy są one w stadium zaniku, jako relikt świadczący o odmiennej formie tychże roślin w zamierzchłych epokach Ziemi, czy też są dopiero zalążkiem cech mających wyniknąć w dalszym ciągu ewolucji. Właśnie Horowitz pierwszy zaczął twierdzić, że ta niespotykana zbieżność warunków stymulujących biosyntezę po prostu wyzwala w pełni potencjał wszelkich możliwości już założonych w ewolucyjne trendy ziemskich gatunków, które w normalnych warunkach mogłyby się ujawnić po następnym miliardzie lat ewolucji.
— Co było dalej? — nie pozwalała mi skończyć.
— Mało? — uśmiechnąłem się. — Trzeba było wracać. „Tried” ledwie się trzymał kupy. A my sami byliśmy psychicznie rozłożeni. Tego dowodem jest to, że tylko ja jeden…
Zamilkłem na chwilę.
— Czasami zdaje mi się, że nie mamy tam po co wracać — powiedziałem.
— A to dlaczego?
— Teraz przypominam sobie, co na ten temat mówił Horowitz. Myślę, że nadmiar emocji zostawił mocny ślad na jego psychice. Po części winę ponoszę ja i Ułam. Wiem o tym… Chociaż dopiero dzisiaj. Wtedy się raczej dziwiłem, co mu odbiło, że nagle zmienił się nie do poznania. Zapuścił brodę, przestał zmieniać bieliznę i po tygodniu cuchnęło od niego brudem i potem, jak od wieprza. Zgubił gdzieś swoje soczewki kontaktowe, a bez nich był prawie ślepy — więc snuł się po statku jak pijany derwisz, czepiał się każdego i tłumaczył: „Spełniliśmy swoje posłannictwo i w glebę martwej planety założyliśmy zalążek życia. Dokonaliśmy zapłodnienia, na które ten martwy świat, jak na zrządzenie ślepego losu, czekał miliardy lat… Teraz możemy odejść, odejść, odejść…” Tym molestowaniem do odlotu naprzykrzał się do samego startu. I, jakby teoria prawdopodobieństwa chciała dopełnić miary naszej niepewności, on pierwszy odszedł — spośród żywych.
Głośny brzęk od strony baru wzbił się ponad muzykę grającej szafy i gwar nad stolikami. Kilka głów podniosło się wyżej i w świetle nisko zawieszonych lamp błysnęły zdziwione twarze. Ludzie patrzyli w to miejsce, gdzie dwóch mężczyzn stało naprzeciw siebie w wąskim przejściu.
Czułem, jak gęstnieje powietrze i gdzieś tam dostrzegam już dziwny fioletowy puls, nieomylnie wyczuwany przez jakiś mój nowy zmysł. Powoli uniosłem się z krzesła.
Odpryski szkła po rozbitej butelce lśniły na podłodze i strużka musującego płynu ściekała pod najbliższy stolik. W jednym z mężczyzn poznałem Natana. Stał lekko odchylony do tyłu, jakby się zatrzymał w pół kroku i balansując tułowiem próbował zachować równowagę tacy z przewróconymi kieliszkami. Te wahadłowym ruchem przetaczały się po tacy tam i z powrotem. Nagle dostrzegłem błysk, jakby wokół tych dwóch postaci pękł szklany pęcherz, i jednocześnie widziałem, jak ręka podtrzymująca tacę upuszcza ciężar — trzy rozpryski tęcz nad podłogą — a tam zwolnione ramię cofa się w łokciu…
Roztrącając siedzących skoczyłem głową do przodu — krótki lot w głuchym tunelu — za późno. Zaciśnięta pięść strzela w górę energią całego barku i ląduje na szczęce człowieka zwróconego do mnie plecami. Miękki stuk i chrzęst zdający się schodzić w dół czyjegoś kręgosłupa — drugi cios ześlizguje się po moim łokciu. Już po wszystkim. Natan stoi zupełnie spokojny i obojętnie rozciera palce.
— Postradałeś zmysły? — syknąłem z wściekłością.
Natan spojrzał na mnie zdziwiony. Przez moment widziałem twarz rozlaną, z opuchlizną wiśniowych, kobiecych warg i białymi rzęsami — tylko przez mgnienie. Po chwili jakby kanciasty kryształ zwarł się wokół miękkiego nadzienia — Natan uśmiechnął się krzywo i wzruszył ramionami.
— Nie pozwolę, żeby czepiało się mnie takie coś.
To mówiąc czubkiem buta trącił człowieka leżącego na wznak.
Ludzie rozchodzili się obojętnie. Ponad ich głowami dostrzegłem parę niesamowicie rozszerzonych, nic nie rozumiejących oczu Liany. Poczułem paskudny kurcz w okolicach serca i pochyliłem się, żeby pomóc człowiekowi, który jęknął i poruszył się na podłodze.
Wyciągnąłem rękę i wtedy również tam, w dole, napotkałem zdziwione spojrzenie jeszcze jednej pary oczu lekko przymglonych i bezradnych jak u dziecka. Tylko te oczy były żółte, teraz przeraźliwie wyblakłe i patrzyły z twarzy o spłowiałym odcieniu zielonkawej skóry.
W rozwartej dłoni leżącego tkwił czarny, prostokątny żeton.
Rozdział IV — Wachta

Blady naciek twarzy odbity na wilgotnym pergaminie, w głębokich porach zielone kiełki wyłażą z czarnych nasionek, pośniedziałe czoło, policzki i nos — pleśń uczy się fotosyntezy.
Trzeba miliardów lat, żeby molekularne łańcuchy organicznych związków — mleczną zawiesiną kołyszące się pod powierzchnią pierwotnych oceanów — wydały dojrzały owoc. Trzeba miliardów wschodów słońca i tyleż nocy, aby to życie rozpleniło się w głębi tropikalnych mórz i, wędrując w górę rzek, objęło masywy kontynentów pnącą się od brzegów pleśnią, mchem, porostem traw, wreszcie gęstwiną drzew. Trzeba miliarda pustych losów, aby na loterii ewolucji wygrać ten jeden, dający szansę rozumu.
Pierwsze ciągnienie — ból na obrzeżu zalakowanej koperty.
Czasami wystarczy kilkanaście świetlnych lat, określających trajektorię lotu do jednej z najbliższych gwiazd, aby się przekonać, jak niewiele znaczy mozolna praca ewolucji.
Władco mojego czasu — pozwól mi przywdziać czapkę błazna z nitkami ścięgien na powrót wprowadzonymi w worek ciała, gdzie wiszą bezwładne, puste rękawy ramion i nóg…
Szept na granicy świadomości.
Na spierzchłych wargach dotyk miękki — i nagle — jakby się z gardła, spomiędzy języka i podniebienia, z zębów wyśliznął cienki szczurzy ogonek — powietrze odnalazło drogę do płuc i tylko na języku pozostał metaliczny posmak.
Ocknąłem się ze stanu pół–snu, pół–jawy.
W jakimś zwitku neurytów tajemniczy lektor albo sprzężenie z Synchromatem–Nauczycielem marudzi jeszcze sprytnie pomijając zmysły. Jeszcze pływają urywki słów w rzadkim ośrodku senności — jaźń moja jest OKIEM, które wynurza się z głębokiego stawu, najpierw przenika szlam, potem muliste kłęby zamąconej wody — coraz więcej światła, aż się rozchyli szkliwna błona, pęknie napięcie powierzchniowe i z wypukłości ocznej gałki ściekną na strony zielone cętki glonów i splecione promieniami szkarłatne rozgwiazdy.
Nareszcie!
Można iść, przepłukać gardło i popuścić kranik w kroku.
Przed moimi oczyma dwa płaskie cyferblaty zegarów. Pierwszy nieruchomy. W centrum tarczy data — rok, miesiąc, dzień — początek letargu. Na drugim czas bez przeszkód drobi raźnym kroczkiem po zamkniętym wybiegu, po więziennym podwórku z pętlą oznakowanych cyferkami celowniczych tarcz.
Obok rząd świateł przewierconych w półmroku; zielone — to ja sam, w stadium przejściowym między infraczerwienią a nadfioletem; czerwone — Natan, jeszcze w hermetycznej torbieli, pogrążony w letargu; błękit określa pełną aktywność organizmu — to ten trzeci.
Ten gdzie się pęta? Powinien się właśnie wtulać w swoje gniazdko, ziewnąć po raz ostatni i wyciągnąć nóżki.
Jeszcze dwa puste otwory. Tak, przyjacielu, nie idziesz w pierwszej linii ekspansji. Trzeba oszczędzać w kadrach. Może zresztą te szczudła przydzielone mi w Strefie Systemu powinienem traktować jako siedmiomilowe buty albo przynajmniej policzyć podwójnie?
Rzuciłem okiem na zegar wyznaczający czas mojej wachty. Niedługo statek zakończy poślizg — w nierelatywistycznym korytarzu grawitacyjnego, pola galaktyki. A więc — ostatni dyżur.
Postąpiłem krok do przodu i łaskotliwy podmuch owionął mi twarz.
Za plecami z przeciągłym ziewnięciem zamknęły się szklane drzwi — krypta nad sarkofagiem. Westchnienie ulgi w metalicznej sierści — też ma mnie dość. Nareszcie wypluła organiczną wesz. Napieściła się dosyć.
Mlaśnięcie dociskanych obrzeży koperty. Pod płytą kwarcu zachował się jeszcze wyraźny zarys ludzkiej postaci odciśnięty w gąbczastym miąższu mikrokontaktów, w szczotkach trachej, które włoskowatą akupunkturą przenizywały kluczowe węzły mojego cielesnego pokrowca.
Uniosłem ramiona nad głowę i stojący przede mną nagi olbrzym posłusznie powtórzył ten gest podnosząc do góry wielkie bochny rozpostartych dłoni. Uśmiechnąłem się. Zawsze to samo. Zaliczka dobrego humoru przed konfrontacją z marną, rzeczywistością. Szczypta optymizmu w bezalkoholowym koktajlu.
Stałem naprzeciw wielkiego lustra, zakrzywionego do wewnątrz grawitacją pięciogrannej składni reanimacyjnych sarkofagów. Z ograniczonej przestrzeni ich zespół stanowił architektoniczny moduł podporządkowujący sobie proporcje pozostałych przedmiotów. Wystarczyło jednak przestąpić próg śluzy i szlag trafiał te zależności. Prędzej czy później kolapsuje przestrzeń i automatycznie karleje też Homo Futurus.
Już we własnej skórze i bez złudzeń na przyszłość przeszedłem do sąsiedniej komory. Dłonią dotknąłem płytki dekodera i jakiś podzespół Synchromatu dokonał konfrontacji rozkładu elektrostatycznych napięć mojej dłoni z matrycą wyjściową. Automat zdecydował się na indywidualne podejście do sprawy i po chwili byłem już wrzecionem wprawionym w kołowrotek. Manipulatory tkały swoją przędzę; trzask czterech pierścieni — dwa nad kostkami nóg, dwa na przeguby rąk, jak zaręczynowe obrączki dla utrwalenia związku z Synchromatem. Chłodny metal przylgnął do ciała niby naelektryzowana folia, przez moment przyswajał ciepłotę skóry, aż stał się ostatecznie spójny z resztą biologicznego mechanizmu. W przelocie zapętliło się jeszcze, parę białych nitek, do boków przylgnęły cielistej barwy krążki indykatorów. Jeszcze kontrola docisku biegunów elektrycznego rozrusznika serca połączonych kablem — jeden we wgłębieniu nad lewym obojczykiem, drugi z tyłu, pod łopatką. Reszta aparatury stymulacyjnej i dozymetrycznej wtopiona w materiał skafandra.
Przez moment staliśmy naprzeciw siebie, pierś w pierś — ja jeszcze półgoły, on srebrzystoczarny, bezgłowy. Nareszcie prawdziwie namacalne moje DRUGIE JA. Jakby pękła sztywna blacha piersi i rozpostartych ramion, rozchyliła się przede mną, objęła ze wszystkich stron serdecznym uściskiem i już tkwiłem w tym naszym dozgonnym braterstwie, choć uwierały mnie w boki prowadnice egzoszkieletu, coś nazbyt usztywniało kręgosłup, ręce i nogi. Lecz już czujniki wychwyciły słabe punkty tego naszego zespolenia, poczułem wstrząs niezależny od mojej woli i już rozłożyły się wzdłuż ciała ostatnie kanty, przestały uwierać węzły serwomotorów zadomowione pod pachami i na łopatkach, rozprzestrzeniające swą pewność, na całe moje podłe ciało, za pomocą systemu ścięgien wiążących mnie z nabytą skorupą.
Jak to powiedział teoretyk Strefy Systemu odpowiedzialny za nasze bezpieczeństwo: „Pojmujesz, Elf, mieliśmy już do czynienia z waszą niechęcią do pewnych udogodnień. Na wszelki wypadek wolna wola Synchromatu — tu mnie rozbroił serdecznym uśmiechem — została obwarowana programem wykluczającym dostęp do pewnych sekcji „Trieda” i blokującym wyjściowe śluzy, jeżeli zjawisz się bez ubezpieczeń”. Wściekałem się długo. Równie dobrze mogłem się popłakać. Kiedy napomknąłem coś o wciskaniu w futerał zaczął mnie uspokajać: „Zrozum — powiedział — nawet tego nie poczujesz. I nie będzie ci się wtrącać, jeśli sam nie poprosisz. Zostałeś dowódcą, gdyż masz głowę na karku, staż, a poza tym… to ci się należy. Czasy się jednak zmieniły. Musimy mieć gwarancję twojej efektywności. Dlatego dajemy ci szansę skorzystania z rezerwy taktycznej”. Uśmiałem się z tej taktycznej rezerwy. Mogą się wypchać, pomyślałem. Ale poza tym skafander był wyśmienity. I oczywiście między nakładkami srebrzystej folii zawierał warstwę polaryzatora stanowiącego podstawę ochrony biologicznej. Staruszka Titonos dała najlepszą szkołę, co znaczy przełamanie homeostazy ludzkiego organizmu zgodnej z modelem ziemskiego środowiska. Van den Berg nazywał to „tarczą zwrotnego sprzężenia”. Organizm człowieka jest układem otwartym względem środowiska, a więc automatycznie koryguje pracę wewnętrznych narządów w odpowiedzi na każdą zmianę warunków zewnętrznych. Co to znaczy w kosmosie zademonstrowała nie tylko Titonos.
Poczułem na ramionach ciężar metalowego kołnierza, który przejmuje podstawę hełmu na czas wyskoków spod patronatu „Trieda”. Byłem gotowy, w garniturku prosto spod igły. Wieczko od konserwy automaty instalują już w śluzach. Wewnątrz statku można więc splunąć w kąt i podrapać się w ciemię. Za mną opróżniona kaseta zaskoczyła w ścianę, a mnie mocny prąd powietrza pchnął na korytarz.
Na wprost — kabalistyczny znak — biały okrąg znakujący wylot magnetycznego szybu. Dyspozycję można wydać głosem albo kciukiem wbić odpowiedni numerek na krawędzi okręgu. Potem czółkiem odważnie do przodu, a zassa cię aż do głowicy „Trieda”, prosto do wydmuszki Nawigatorni otoczonej mózgową korą Synchromatu. Z tym wszędzie można nawiązać łączność:
„Cześć, staruszku. Stęskniłem się za tobą”.
„Witaj, Elf! Opowiesz mi swój ostatni sen?”
„O, psiakrew! Znowu?”
„Obiektywna jest tylko suma wielu spostrzeżeń”.
„Zaczynam się zastanawiać czy nie masz w tym jakiegoś ciemnego interesu”,
„Ależ, Elf!”
„Kłania się pan Capote”.
„Och! Bardzo to niemiłe z twojej strony”.
„Kto wie”.
„Przecież to mój obowiązek, Elf, przeprowadzić ten test”.
„TEST! Pocałuj się gdzieś. Albo, po starej znajomości, sam coś skombinuj i wpisz w odpowiednią rubryczkę”.
„Nie mogę kłamać”.
„A tak mi zachwalali twój polot. Jak można mieć wyobraźnię i nie umieć kłamać? A ja ci powiem; tak mi się zdaje, że taki jak ty to tylko czeka na swoją okazję. Szansę marne, ale zawsze może się zdarzyć, że ci TEST wykaże półgłówka, co właśnie wylazł z lodówki. To by dopiero była heca, gdybym zmartwychwstał z fiołem…”
„Jak możesz, Elf…”
Mogę. Kiedy się poczwarka wykluwa z reanimacyjnego jaja ma się na wszystko ochotę — tylko NIE TEST! Ale Opatrzność czuwa i swoje musi odbębnić. A nuż w trakcie leżakowania uderzył ci do głowy ferment. Kiedy przywykniesz do anabiozy jak do drzemki w fotelu, wtedy może cię trafić szlag, gdy za każdym przebudzeniem Opatrzność proponuje ci asocjatywny test.
Przypomniałem sobie, jaką minę miał tamten spec od egzoszkieletu, kiedy go zapytałem czy tym dwóm, którzy mają być ze mną, też wyrychtował wspomagający garniturek. Oczyma złotej rybki popatrzył na mnie jak na przygłupa. Potem zaczął coś o wychowawczych metodach w Strefie Systemu; pamiętam — wzruszyłem ramionami i trzasnąłem za sobą drzwiami.
Trochę wściekłości zostało do teraz. Pierwszy nie powiem dzień dobry. Tak samo nie spieszno mi spotykać się z tym elementem, który na pewno czeka w nawigatorni, aż się dopełni moje wniebowstąpienie. Chce ze mną rozmawiać? O czym? Może u kresu zbliży nas tamta Planeta. Dzisiaj nie mam zamiaru wszczynać z nim dyskusji. Tym bardziej z Natanem. Też mi się trafiła załoga. Wszystko ma jeszcze ręce i nogi, kiedy trwa bezkolizyjna zmiana wacht. Lecz i tak kiedyś trzeba będzie zdecydować się na konfrontację. Kiedy się skończy ten mój ostatni samotny dyżur, będę ich musiał budzić. Obydwóch.
Najlepiej orzeszek rozgryzłby pewnie Synchromat. Nawet by nie mrugnął elektronicznym ślepiem. Już się zastanawiałem, co może zrobić taki jak on? Zafunduje nam psychodramę według recepty Moreno — trzech protagonistów i on sam,
Synchromat–Reżeser; na auxiliary’ego dobierze sobie zielonych ludzików. Albo co innego. Ma doskonale rozpracowaną teorię kontrolowania poszczególnych pacjentów i całych grup. Już on coś wymyśli, tak przykręci śrubę, że po kolejnym psychogimnastycznym seansie padniemy sobie w ramiona, żeby ze łzami w oczach przepraszać za stare i przyszłe grzechy.
A jednak stara załoga „Trieda” nawet w okresach najgorszych stresów obyła się bez Synchromatu. Co i tak nie zmieniło kolei losu.
Stary dziwak ze mnie. Liczę na ziółka, zamiast ropny wrzód naciąć lancetem. Może lubię zachować złudzenie, że ja sam decyduję o czymś, oraz że my — ludzie — potrafimy się sami ze sobą dogadać.
LUDZIE.
Natan ma w tym względzie własne zdanie.
Poszedłem przed siebie — nie w gardło magnetycznego szybu, lecz drogą okrężną, przez tunel awaryjny.
Odległy pomruk silników przybrał na mocy od czasu mojej poprzedniej wachty. Zawsze po przebudzeniu, kiedy organizm odczuwa pozostałości letargu, miewam wrażenie, jakbym był wyschłą makówką, samą skorupką, w której jądra komórek szeleszczą werblem makowych ziarenek. Żaden czujnik akustyczny nie wykaże najlżejszego drgania powietrza, a jednak ja zawsze „słyszę” głos pracujących silników. Zakląłem w duchu. Cóż za dureń ze mnie! Pracujące silniki! Jakbym tkwił jeszcze w truchle starego „Trieda”! Lezę przez ten kawałek korytarza ciągnący się od sekcji reanimacyjnej do nawigatorni, a przecież to prawie wszystko, co mi zostało, to właśnie mój wybieg, żebym się mógł rozruszać, zanim wdepnę w prawdziwą realność będącą sprokurowanym w dokach nieodrodnym dzieckiem Strefy Systemu. Wszystko, co mnie otacza, zostało gruntownie przekonstruowane. Z wyjątkiem tego korytarza, dwóch docelowych stacji, między którymi kursuję tam i z powrotem, może jeszcze kilku pomieszczeń. Reszta — ten statek nie jest nawet przeznaczony do lądowania na Planecie. Będzie wisiał na orbicie niby szeroko rozpostarta przezroczysta krewetka. To tylko tutaj mam wokół siebie ściany dające oparcie oczom. Chociaż, gdyby tak naciąć ich metaliczną powierzchnię, pewnie by wylazła na wierzch szklana podszewka.
I jeszcze się w tym dopatruję miłego dla ucha pomruku silników, postękiwania siłowych pól uciskających serce tokamaka. To przedawniony odruch warunkowy. Najlepiej zdać się na układ egzogenicznej stymulacji, a w mig zostaną rozładowane wszelkie niemiłe sensacje — od szelestu pod skórą makowych ziarenek po burczenie w brzuchu, parcie na pęcherz i smak żołądkowych soków na języku. Wystarczy się poddać perystaltycznym pieszczotom skafandra.
Sęk w tym, że dzięki takiej właśnie osowiałości jest czas, aby poszperać w sobie głębiej i powspominać stare dobre czasy. Kiedy po wykluciu się z jaja odczuwał człowiek przeciążenie deceleracji. Aby iść przed siebie wzdłuż osi statku trzeba się było solidnie odchylać do tyłu. Pamiętam, jak jeszcze w Szkole Zwiadu instruktor po raz pierwszy wyprowadził nasz cały rocznik na zewnątrz szkoleniowej trumny wiszącej nad Saturnem. Było nas około pięćdziesięciu. Żaden już pewnie nie lata. Poza mną. Zresztą — co to za lot. Przepychanie tłoka w grawitacyjnym tunelu. Wtedy to było prawdziwe. Z wyciskaniem kiszek w szklankę hełmu. Potem głowa w tym tkwiła jak jajko po wiedeńsku. Jeden z takich obrazków jak żywy do dzisiaj stoi mi przed oczami. Pamiętam — sterczeliśmy przyssani do burty przy pomocy magnetycznych podeszew, kiedy pilot uruchomił napęd. Ze stanu nieważkości wyszarpnęło piorunująco. Tylko buty trzymały, nas wszystkich pokotem położyło wzdłuż burty. A tamten skurczybyk dał ciąg w przeciwnym kierunku — więc nami — bach! — na odlew z drugiej strony. I tak na przemian. Mungo Clair nazwał to „efektem polipa”. W rzeczy samej — z boku wyglądało to całkiem pociesznie, kiedy taka żywa kępka chwiała się niby kolonia stułbi przytwierdzonych stopą do dna rozkołysanego wodnego zbiornika.
Wiem — coś o tym, jak to wyglądało z boku, gdyż razem z Ulamem wykazaliśmy wystarczająco sprytu, aby jednak odkleić magnetyczne podkucia butów od burty statku i wykonać drobny podskok. Potem minęły dwie dobre godziny zanim nas wyłowiono z przestrzeni.
Dzisiaj nawet nie mogę sobie podskoczyć.
Lokalne pole grawitacyjne „Trieda” wystarcza, co prawda, żeby czółkiem nie tryknąć w sufit, ale też nie podcina kolanek. Natomiast w grawitacyjnym tunelu żadne przyspieszenia nie wyzwalają przeciążeniowych efektów. Zastanawiam się, czy można tu w ogóle mówić o przyspieszeniach. Bo właściwie w czym się porusza ten statek i na ile w tym nowym układzie odniesień rację bytu zachowało pojęcie „ruchu”?
Na ile się zorientowałem kosmogoniści Strefy Systemu bardzo to sprytnie wykombinowali. Każda wystarczająco duża masa emituje fale grawitacyjne, współśrodkowo rozchodzące się od pewnego ogniska. W takim punkcie występuje najmocniejsze ugięcie przestrzeni, tym samym jest ona jakby bardziej „płytka” względem obserwowanego przez nas stadium rozszerzania się całego Wszechświata. Szukając bliższych analogii można powiedzieć, że tego rodzaju grawitacyjne ogniska występujące w obrębie dużych mas, dla przykładu — planet, naginając ku sobie przestrzeń nie czynią tego tylko w lokalnych układach własnych mas. Chociaż bowiem dla postronnego obserwatora znajdującego się w przestrzeni istnieje wyłącznie centryczne rozchodzenie się fal grawitacyjnych od danej masy, jest to tylko efekt zewnętrzny, natomiast w punkcie ogniskującym te oddziaływania ugięcie przestrzeni jest obarczone wektorem sugerującym zawiązywanie się innego układu odniesienia. A więc: masa dużych planet powoduje, że ich „grawitacyjne ognisko” zapada się w kierunku jeszcze potężniejszego grawitacyjnego ogniska centralnej gwiazdy; te z kolei uginają przestrzeń w stronę punktu będącego wypadkową pola grawitacyjnego Galaktyki; w jądrze Galaktyki istnieje znów punkt niemalże „tożsamości” ognisk fal grawitacyjnych wszystkich galaktyk. I tak dalej.
W czasie psychodelicznego seansu mojej edukacji Synchromat zademonstrował mi to w bardzo plastyczny sposób. Pamiętam, w mojej wyobraźni pojawiła się ogromna kula, jakby balon wypełniony powietrzem. Eksperyment dokonywał się w stanie nieważkości, a rolę grawitacji spełniał zainstalowany wewnątrz pęcherza silny elektromagnes. Na elastycznej powierzchni tej sfery rozsypano różnej wielkości metalowe kulki. Przylepiły się do zewnętrznej powłoki tego balonu i uciskały go deformując powierzchnię w stopniu zależnym od własnej „masy”. Przyjmując powierzchnię tej sfery za proste odwzorowanie trójwymiarowej przestrzeni naszego Wszechświata, łatwo uzyskać sugestywny obraz, w którym grawitacja gwiazd nagina przestrzeń nie tylko ku sobie, ale też w kierunku jakiegoś ogniska istniejącego poza naszą przestrzenią. Dlaczego jednak masy planet i gwiazd nie zapadają się pod „powierzchnię” przestrzeni? Po prostu przestrzeń w każdym swoim punkcie charakteryzuje się pewnym gradientem wyporności, w naszym modelu zobrazowanym jako elastyczność powłoki balonu, bardziej jednak odpowiadającemu zjawisku, które charakteryzuje wszelkie ciecze pokryte jakby membraną napięcia powierzchniowego.. „Elastyczność przestrzeni” posiada jednak pewne granice, po przełamaniu których zbyt wielka masa zwija tak zwany kollaps i „tonie”, ergo — wypada z przestrzeni, czasami związana jeszcze cienką pępowiną grawitacyjnych oddziaływań z tzw. powierzchnią przestrzeni — w przypadku „czarnych dziur” albo też wypadając ostatecznie poza horyzont zdarzeń dopełnia zalążek tej masy, która w przyszłości pociągnie za sobą kollaps całego Wszechświata.
Wracając jednak do podrzędnych układów odniesień, dajmy na to — dwóch sąsiednich gwiazd, stwierdzamy, że na powierzchni naszej sfery żelazne kulki leżą w mniej lub bardziej głębokich nieckach, przybierających wręcz formę lejów skierowanych w stronę centralnego elektromagnesu, a więc tego punktu, w którym, gdyby na to pozwoliła elastyczność sfery, musiałyby się ze sobą prawie zetknąć — nie zmieniając przy tym swojego statusu obiektów znajdujących się na powierzchni w ten sposób odwzorowanej przez nas przestrzeni. Nie trudno stąd wyciągnąć następujące wnioski: o ile najbliższą odległość między dwoma punktami leżącymi na powierzchni sfery wyznacza łuk ortodromy, o tyle po przełamaniu „napięcia powierzchniowego” przestrzeni możemy wytyczyć między tymi punktami cięciwę znacznie krótszą. Więcej — ogniska dużych mas zbliżają się ku sobie, stają się niemal ze sobą styczne, aby w przypadku układu mas zmierzającego ku nieskończoności ustanowić punkt tożsamy dla wszystkich ognisk fal grawitacyjnych Wszechświata. Lecz jeszcze nie nastąpił czas powszechnego Kollapsu. Jeszcze poszczególne gwiazdy rozdzielają lata całe biegu światła w przestrzeni. I tylko grawitacyjne ogniska masywnych gwiazd i planet już zmierzają ku sobie, może zawsze były gdzieś tam zakotwiczone przy wspólnym rdzeniu, w owym praatomie, z którego odwija się przestrzeń porywając za sobą okruchy materii i energię światła nadymającego powłokę tego balonu ograniczonego horyzontem zdarzeń — kosmogoniści Strefy Systemu twierdzą, że jedno nie wyklucza drugiego. Na razie więc znaleźliśmy tylko punkty oddzielone od siebie cieniutką błoną przestrzeni.
Teraz wystarczy dodatkowy ładunek grawitacyjnego promieniowania, aby przed kosmicznym statkiem pękła na moment trójwymiarowa przestrzeń, potem się znów zasklepi cienka membrana, ale my pozostaniemy już pod jej „powierzchnią”.
Grawigeneratorom statków budowanych w dokach Strefy Systemu nie starczało mocy, aby każdy z kosmicznych statków w dowolnym punkcie przestrzeni potrafił wytworzyć taki kolaps. Obliczono jednak, że już w wypadku masy odpowiadającej gwiazdom średniego formatu moment relatywistycznego ugięcia przestrzeni w ich grawitacyjnym ognisku pozwala mieć nadzieję na dokonanie tego ostatecznego „nakłucia”.
Dzisiaj tylko meteory podporządkowane dyspozycjom grawitacyjnego pola Galaktyki i pozaukładowe komety przemierzają międzygwiezdną przestrzeń. Statki klasy „Trieda” — jakim stał się w dokach Strefy Systemu — z wokółplanetarnych orbit biorą kurs prosto w ognisko centralnej gwiazdy.
Zawinięte w ekrany magnetycznych pól wiercą w przestrzeni tunel prześlizgując się mimo potwornej furii gwiezdnego promieniowania, rozchylają szczelinę przenikającą do dna tego kotła kipiącego przemianą wodoru w hel, same się rozpędzają w tym tunelu do przyświetlnych prędkości, niby elementarne cząstki nabierające szybkości w tubie akceleratora skręconej z magnetycznych pól, aby w ostatnim momencie uderzyć przed siebie jeszcze promieniem grasera. Wtedy wokół statku, niosąc ulgę ekranom ciągnącym już resztą mocy pod naporem ciśnienia wnętrza gwiazdy, zamyka się maleńki pęcherzyk przestrzeni wyłączonej poza grawitacyjne pole Galaktyki, a więc i poza Przestrzeń.
Tak brzmi epitafium dla tych wszystkich spojrzeń, które w czas gwiezdnych nocy między iskrami gwiazd przetyczały tęsknotę dalekich szlaków. Prawdziwe Drzwi Wszechświata otwierają się w ognistych brzuchach gwiazd. Ażeby sięgnąć jeszcze dalej, trzeba szukać drogi przetyczonej poza przestrzenią między jądrami galaktyk. Czy istnieje — jeszcze dalej?
Na razie konstruktorzy Strefy Systemu na pokładzie „Trieda” postawili Synchromat, piekielnego sternika, którego matematyczny zmysł pozwala się nam zapuścić w tamten labirynt i w pozaprzestrzennym układzie oddziaływania mas odnaleźć właściwy kierunek. Ten jeden–jedyny moment, kiedy wystarczy kolejny impuls grawigeneratorów, aby przed nami pękła membrana napięcia powierzchniowego Wszechświata i pozwoliła nam na powrót wyparować w Przestrzeń. Wtedy spazm nagły wstrząśnie jądrem gwiazdy przebitym od środka ostrzem nieczułym na piekielny ogień i potworne ciśnienie wystrzeli ziarno „Trieda”, z rzadką flegmą protuberancji wypluje nas w międzyplanetarną przestrzeń.
Tak to dzisiaj wygląda. Mniej więcej. Można się oblać pąsem w gwiezdnej saunie, która wyciska z ciebie siódme poty, a potem można się przebiec po śnieżnych wertepach nieco ostudzonych przestworzy. Ostre hartowanie.
Tylko trzeba zaczynać za młodu. Później takiemu jak ja, który już nawet nie musi przystawiać sobie pieczątki na czole — KOSMICZNY WRAK, majaczy się w salonie widmo starego strychu, na którym każdy podmuch wiatru opierającego się o dach wygrywał skrzypiącą symfonię w belkowaniu ścian. Ziarenko „Trieda” przepycha się w jakimś tunelu na styku gwiezdnych mas i cały ten proceder obywa się bez akustycznych sensacji.
Absolutna cisza. Żadnego rzężenia silników.
Chociaż we mnie — poza tęsknotą do starego „Trieda” — tkwi coś jeszcze, jakże bolesna pamięć tamtego pierwszego dla mnie, przejmującego grozą wchodzenia statku w słoneczne wrota zdające się prowadzić w przedpiekle. Wtedy po raz pierwszy na własnej skórze odczułem „psychiczne ciśnienie” — jak to określił Synchromat — tej świadomości, że wokół ciebie zwiera się potworna gwiezdna masa i żar narasta tysiąckrotnie straszniejszy niż to sobie mogę wyobrazić. Dziwne się wtedy rzeczy dzieją z człowiekiem. Na szczęście nie było przy mnie Natana ani Endo. Aż się wzdrygnąłem na myśl, że któryś z nich mógłby się wtedy znaleźć pod ręką.
Lecz za to czas tej drogi — tam i z powrotem — liczyć można na dni. Najwyżej tygodnie. Tak wygląda nowe przyspieszenie Strefy Systemu.
Tyle po stronie zysków.
Ile powinniśmy spisać na straty? To zawsze najtrudniej ocenić. Na przykład wiem już, że nigdy więcej nie pojawi się to uczucie, kiedy chłód kosmicznej przestrzeni zdaje się przenikać pancerz biologicznej ochrony statku i w miarę oddalania się od Słońca sprowadza tę dziwną senność, kiedy zdaje się, że ciało ulega otorbieniu w zmineralizowaną cystę. Wiem przecież, że to tylko zjawisko psychiczne, a jednak żal mi tamtego stanu na pograniczu ostatecznej śmierci, kiedy świadomość zdaje się zlewać w jedno z mistyczną wręcz nicością otaczającej nas przestrzeni. Wtedy człowiek jest jaskiniowym niedźwiedziem zapadającym w sen zimowy — choćby się na pokładzie statku chciało urządzić ocieplaną oranżerię.
Za to ileż ulgi później, kiedy statek zaczyna się zbliżać do portu przeznaczenia i wchodzi na orbitę wokół jakiejś gwiazdy.
We wnętrzu statku, w nas samych, rozpoczyna się niedostrzegalna najpierw, tajemnicza „odwilż”. W miliardach kilometrów od Ziemi, w odległości dziesiątków lat biegu słonecznego światła, zostaje odtworzony pierwotny, mityczny akt regeneracji. Kosmos jest bowiem gigantycznym drzewem, które u swoich źródeł wyrosło z ziarna–praatomu. Dlatego Drzewo umiera i rodzi się znowu. My, ludzie, jesteśmy liśćmi w jego gałęziach; cykl Jego narodzin i śmierci jest dla nas mitem, jak skala pulsów Wszechświata, lecz mamy cykl własny, mniejszy, prywatny mikrokosmos pór roku. Aby to zrozumieć trzeba było opuścić nie tylko Ziemię. Trzeba się było wyrwać ze strefy biogenetycznych wpływów Słońca. Jesteśmy drobnymi listkami, które pozbawione gwiezdnego ciepła marnieją, zasychają pozbawione dopływu soków zgęstniałych w jesiennym chłodzie, a potem znowu rozwijają się z pąków. Lokalne „pory roku” — niezależne od rozkwitu i upadku samego Drzewa Kosmosu.
Tę wiosnę utraciliśmy bezpowrotnie. Czy tutaj, poza przestrzenią, w grawitacyjnych słojach i sękach stanowiących wewnętrzny labirynt Drzewa Kosmosu można odnaleźć puls wyższego rzędu, inny wymiar tamtej utraconej wiosny?
Skąd we mnie te wszystkie refleksje?
Za stary jestem, żeby w sobie samym szukać tego źródła wegetatywnych sił, pąka energii, która pozwoli mi raz jeszcze dokonać czegoś. Nie powinienem był zgadzać się na ten lot. A przede wszystkim — nie z taką załogą.
Tak — zadrwiłem w duchu — już wiem, skąd we mnie ta duchowa rozterka, skąd utopia „wiosny”, zdolnej cokolwiek przestawić we mnie. Żal mi tamtej dziewczyny. Głupie uczucie, chociaż coś aż ściska gardło — dziwnie szybko w mojej pamięci rozmyły się rysy jej twarzy; pamiętam tylko wyraz pociemniałych oczu, kiedy patrzyła na mnie. Reszta jak dymne odbicie w lustrzanym blacie stolika, w zielonkawym, głębokim przeźroczu lakieru — atrapy Strefy Systemu — splecione ręce i twarz blada, na pół przesłonięta tak czarnym, aż granatowym pasmem włosów. Pod nim się czasem rozchyla dziwnie szkarłatny pąk i w dole ciało prześwituje nagie — o tak! — ale ty jesteś starym liściem z ubiegłego lata; jakimś cudem jeszcze siedzisz na gałęzi przeznaczonej dla nowych pokoleń, trzymasz się, bo cię podkleił zapobiegliwy cudacznie Ogrodnik, lecz w środku już zmurszałeś, zmarszczyłeś się tu i ówdzie, nabiegłeś czerwonymi żyłkami, zżółkłeś, a jeszcze tęsknisz za bladoróżowym aksamitem młodych piersi. Stary zbereźnik.
Zakląłem pod nosem i energicznie ruszyłem przed siebie.
Tylko dwa–trzy kroki i stanąłem jak wryty.
Tunel się załamywał w tym miejscu. Jakiś durny konstruktor wpadł na pomysł, aby w tym właśnie miejscu dać zmartwychwstałym na doping. Okrągły iluminator. Wiem, że nie jest to żadne okno. Poza płaskim ekranem najmniej metrowy pancerz. Poza tym na monitorze artystyczna wypocina Synchromatu — plastyczna wizja wydumana na matematycznej osnowie, mająca nam — ludziom — zobrazować aktualną pozycję „Trieda” w tym parszywym kontinuum. Mam więc poczucie głębi skręcającej się na podobieństwo czarnego leja, przenizanej żółtą nitką — pewnie ta wiązka jakby laserowego światła ma mi unaocznić monochromatyczny promień grawigeneratorów sterujący pozaprzestrzenną transfuzją statku. U wylotu tego tunelu już się zawiązał krwawy węzeł sugerujący coraz bliższe wnętrze docelowej gwiazdy. Kiedy nas ogarnie ze wszystkich stron, a poza nami ostatecznie zabliźni się ciemność, będzie to znakiem, że przestrzeń nas wyłowiła z Tartaru i przygarnęła w Przedpiekle, skąd do Nieba już tylko ręką podać.
Tak więc — nie drażni oczu żaden kosmiczny pejzaż. Ledwie w miarę dowolna impresja Synchromatu na zadany temat. A jednak efekt ten sam. Cel nasz jest bliski. Taki widok mobilizuje. Podnosi bojowość ducha podupadłego w lodówce. Konstruktor współpracował z psychologiem.
Jednak na progu komory wzdętej w punkcie przełamania korytarza nie zatrzymałem się z powodu tej nagle rozwartej przerębli. Coś czułem — znajome, a przecież tak obce. Ciepło czułem, jakby już promieniowało przez lufcik uchylony przed wnętrzem gwiezdnego pieca. Czas na wypiek dorodnych bohaterów kosmosu. Zdawało mi się, że powoli miękną moje członki zesztywniałe w reanimacyjnym sarkofagu. Drgające nozdrza chwytały zapach jakiś. Może odrobinę wilgoci, która wystąpiła na moim własnym czole. Albo czegoś jeszcze. Nie wiem — jakby zapach odwilży; śnieg się iskrzy w mroźnym jeszcze powietrzu, białą pierzynkę promienie słońca wyciskają jak gąbkę i pod zlodowaciałą masą — pod powierzchnią mojego naskórka — szuka już ujścia pierwszy strumyk wody. I czuję, jak — we mnie — zaczyna oddychać ziemia, jak się nasącza wilgocią martwe ziarno. Niewidzialne ziarno — czyżby istniała gleba poza mną?
Czułem obecność czegoś — kogoś — oddech leciutki, ledwie szeleszczący w pajęczej koronce płuc. I to było straszne — wiedziałem, że tuż koło mnie istnieje coś, za co ręczyć nie mogę żadnym ze swoich zmysłów. I nagle — poczułem wstrząs, jakby mnie samego przeniknął promień grasera — zrozumiałem, że nie jestem sam. W tym pustym korytarzu miałem pewność, że ktoś jeszcze jest tutaj. JEST z całą pewnością.
W jednej chwili całą dostępną przestrzeń ogarnąłem wzrokiem.
Nic. Srebrzyste ściany, okrągły blejtram Synchromatu z elektroniczną wizją — wnętrze gwiazdy zdawało się pożerać mnie gorącym wzrokiem, z boku potężne kłącza armatury klimatyzacyjnej — półprzeźroczystej, jakby nasączone fioletem żylaki światłowodów zapuszczonych w ściany, tłoczących używkę do rezerwuaru glonów albo innej chemicznej retorty.
Cofnąłem się o krok.
Skąd to wrażenie, że patrzy na mnie ktoś. Kto? Źrenica pąsowa rozszerzająca się w grawitacyjnym tunelu niby rozchylone wargi Liany —. otwierające się do krzyku w pęku czarnych włosów skręconych w potężnej garści? Może kamery Synchromatu, który w trakcie mojej drzemki natchniony został jaźnią. Albo żółtawo–kocie źrenice tego, który nie tak dawno dotykał mnie owadzim wzrokiem. Przecież nie śpi jeszcze. Czeka na mnie w nawigatorni. A może wyszedł naprzeciw?
Odstępując przylgnąłem plecami do ściany i powtórnie zesztywniałem cały. Czyjąś obecność czułem za sobą. Tam, gdzie właśnie nie mogło być nikogo. Rozpostarte dłonie rejestrowały puls, jakby żar coraz bliższego pieca pobudzał krążenie soków nie tylko w nas samych, ale i w tym szklanym rydwanie, który już drży z niecierpliwości, żeby się wyrwać z niewidzialnych pęt i samemu rozwinąć się w kosmiczną ważkę albo z własnych wnętrz wysypać w przestrzeń pomiot Strefy Systemu.
I nagle, w jednej chwili — szelest usłyszałem tuż nad posadzką i ledwie kątem oka pochwyciłem jakiś ruch. Zdawało mi się, że to z oka Synchromatu wypadła czerwona źrenica, zyskała w powietrzu holograficzną objętość, po czym się potoczyła po posadzce podskakując niby pingpongowa piłeczka. Przez moment widziałem tę nowo narodzoną różowość zwiniętą w kulkę w nagle błękitnym pęcherzyku — raptem coś pękło i stałem już tylko z tępym wzrokiem utkwionym w podłogę.
Sam byłem. Wiedziałem doskonale, że tutaj ani przez chwilę nikogo nie mogło być przy mnie. Tylko oko Synchromatu innym wzrokiem popatrzyło na mnie — fioletowy krąg tkwił w iluminatorze. Normalny sygnał wzywający mnie na posterunek w nawigatorni.
Mogłem się zapytać, czego chce ode mnie. Nie musiałem się po to ruszać nogą ze swojego inkubatora. A jednak nie potrafiłem wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Zapach — ledwie wyczuwalna, a trudna do określenia woń docierała do mnie. Jakby tamten cień, który przemknął w polu mojego widzenia, zostawił po sobie rozproszony w powietrzu zapach wilgotnych, świeżo rozwiniętych pieluch.
Zadrżałem — to wcale nie było takie zabawne, że taki jak ja nie może mieć o tym zielonego pojęcia.
Odepchnąłem się od ściany i ruszyłem przed siebie szybkim krokiem. Ostatni dureń ze mnie. Zachowuję się jak na starym strychu. A przecież tutaj nie ma duchów, które zgrzybiały ze starości na międzypokładach starego „Trieda”. Ten został zdjęty prosto z igły. Kiedy teraz idę — nie słyszę pod stopami łomotu blach. Daleko za mną został ocieniony lustrami wybieg dla jaskiniowego niedźwiedzia. Teraz swobodnie przechodzę przez szklane tunele, przez błony śluz elastycznie zwierające się za moimi plecami, przez ciemnie i obrzęki przestrzeni wypełnionej rzęsistym światłem. Jak przez dzień i noc. Przyspieszony rytm mający uregulować mój cykl biologicznych przemian.
Nagle przede mną pękł kolejny pęcherz nocy i przez szczelinę błękitnego świtu wkroczyłem w nowy dzień.
Nawigatornia.
Powinienem wymyślić inne słowo, ale niech tak zostanie — w imię pamięci „Trieda”, któremu utrącono głowę, żeby na to miejsce wstawić kryształową koronę. Dokoła — przezrocze ścian. Poza nimi misterne arabeski pnączy—światłowodów przenikających we wnętrza statku. Stąd widać wszystko, choćby realność rozmywał daleki plan. Nawigatornia jest czaszką osadzoną pod pancerzem szklanej krewetki — teraz zwiniętej w kłębek, która dopiero w przestrzeni wytknie przed siebie bojowe rostrum, w tyle otworzy wachlarz ogonowy. Te dwa kierunki położone na wspólnej osi wyznacza pień szklanych rur — światło z nich płynie, plazma, powietrze, karma dla naszych ciał, informacja dla ducha, dyspozycje dla Synchromatu, który też istnieje — gdzieś tam, jako wtórna funkcja wszystkich innych przedmiotów.
— Cześć, staruszku — powiedziałem sadowiąc się w amortyzacyjny pęcherz przed transmisyjną niszą pierwszego pilota. — Stęskniłem się za tobą.
— Dzień dobry, Elf. I mnie nie było lekko, chociaż nie mogę powiedzieć, abym na tę chwilę zapracował jak wy — sudore et sanguine…
Lubiłem ten głos. Nic w nim nadzwyczajnego; nieco zachrypnięty bas. I do tego potrafiący mówić od rzeczy.
— Opowiesz, co ci się śniło? — zagadnął mnie.
— Daj spokój!
Chwilę wpatrywałem się w szkarłatny punkt, który tutaj pulsował niby moim własnym tętnem wypełniony krwiak. Za połyskiem szyb, spoza soczewki endoskopu wprowadzonego w inne kontinuum, wyzierał kardiogram mojego serca. Z pewnością niejeden niewidzialny a dalekosiężny paluszek zajrzał mi w kiszki, podłubał tu i tam. Werdykt? Nic specjalnego — chwilowa rozterka i parę kropel potu. Obeszło się bez medycznej reprymendy.
— Pewnie jesteś głodny — stwierdził. — Mam coś dla ciebie.
— Z tym zaczekamy. Zrób rachunek sumienia.
— Przecież dobrze wiesz, Elf. Jak ma być? Wszystko w najlepszym porządku.
Oczywiście — jak ma być. Gdyby mu tutaj coś nie zagrało, bez pardonu wyrwałby mnie z najsmaczniejszej drzemki. Już taka jego pieska natura. Jak każdy automat waruje, kiedy śpi jego suweren. I zawsze gotów zaszczekać w ucho: „Wstawaj, Elf! Zaczęło się!”
Głęboko wciągnąłem powietrze. Jeszcze w nim trwała czyjaś obecność.
— Co z nim? — zapytałem.
— Poszedł spać.
— Kiedy?
— Najpierw chciał zaczekać. Nudził się ze mną. Powiedział, że woli z tobą pogadać. Myślał, że zjawisz się zaraz. Ale gdy mu powiedziałem, żewybrałeś okrężną drogę i jakoś ci nie spieszno do spotkania z Egzulem, miał niezbyt wyraźną minę. Potem się zerwał nagle i poszedł sobie.
Zastanowiłem się, ile w tym przypadkowej modulacji głosu, a na ile Synchromat w ten sposób wyraża swój własny stosunek do kogoś lub o czymś. Z dziwną intonacją powiedział to słowo: EGZUL. Jakby się jednocześnie podśmiewał z naszego wygnańca, a przy tym żal mu było banity.
— Odszedł szybem? — spytałem.
— Tak. Prosto w kołyskę.
Wiedziałem, że inaczej być nie mogło. A jednak odetchnąłem z ulgą. Głupiec ze mnie. Spodziewałem się może, że będzie bardziej natrętny. Nie wygląda na takiego, który się zbytnio narzuca.
Nikt więc nie wychodził mi na spotkanie. Odpadła ostatnia możliwość. To tylko ja, ja sam; w moich tylko oczach różowe pompony tańczą po korytarzach i śledzi mnie owadzi wzrok. Poza tym — zawsze można sprawdzić czy jest, jak zapewnia Synchromat — w kołysce.
— Pokaż mi go — powiedziałem.
Z płaskiego ekranu wybrzuszył się w moją stronę nagłe zawieszony w powietrzu holograficzny obraz. Pionowo ustawiony sarkofag. I on tam był — za wypukłą szybą widziałem jego beznadziejnie smętną, wydłużoną twarz. Teraz, o dziwo, odzyskała nawet bardziej naturalną barwę, mniej zielonkawą przy połysku czoła jakby pociągniętego parafiną. Przez chwilę przyglądałem się jego wąskim wargom, zaciśniętym poziomą kreską, opuszczonym powiekom. On spał. A ja poczułem się parszywie, jakby czyjeś obce oczy tak właśnie badawczo spoglądały na moją własną nagość.
I co ja mam począć z takim, jak on?
— Natan — rzuciłem.
Czasami to wielce zabawne, kiedy w powietrzu kształt jednego ciała mięknie nagle i przelewa się w nieco inną formę. Mam wrażenie, że to Synchromat dla mojej rozrywki wymyślił tę zabawę. Czego zresztą nie wymyślił. Posłusznie spełnia wszystko, czego od niego wymagam, ale poza tym z psim sprytem potrafi coś jeszcze przemycić od siebie. Jak teraz. Mógłby natychmiast zmienić obraz, lecz on się bawi — a mnie trudno cokolwiek zarzucić. I tak się to ledwie mieści w granicach wydolności reakcji moich zmysłów. Po chwili niczego już nie jestem pewien. Tak jak teraz, gdy rysy twarzy o zielonkawej skórze odkształciły się w twarz bardziej ludzką, pewnie dlatego twardszą. Tak mi się zdaje. Cóż zresztą ja mogę powiedzieć o tym? Czemu tak mnie gnębi dostrzeżona jeszcze w Strefie Systemu podskórna heterogeniczność tej twarzy. Jakby się ze scenografii tamtego Interclubu odłupał gipsowy kawałek, wysłana za mną atrapa, pod której zewnętrzną powloką wyczuwam inną formę, a jednak nie potrafię jej przebić wzrokiem, jak nigdy właściwie nie zdołałem zajrzeć za kulisy teatru zbudowanego na peryferiach Strefy Systemu.
Żeby się w czymkolwiek rozeznać musiałbym rozłupać przynajmniej czarną skrzynkę Synchromatu. Albo się z nim dogadać. Na to jednak potrzeba czasu. I świeżych sił, których brakuje wrakom, choćby ich przyperfumowanym skrzydełkom zamarzyła się zjawa kosmicznej wiosny. Mam głód informacji. Nie o tym, co nas czeka w miejscu, do którego tak spiesznie zmierzamy. Bardziej mnie dręczy myśl o tym, co tylko przez moment owionęło mnie swoim oddechem i sprytnie usunęło się z pola widzenia. Za wcześnie Strefa Systemu znalazła się za moimi plecami. Posłużyła za dobrą trampolinę. Chociaż to mocne wybicie w kosmos bardziej mi teraz zakrawa na kopniaka w tyłek. Trzeba się było najpierw solidnie rozeznać, jaka socjotechnika pluje dzisiaj w przestrzeń nowinkami techniki, psychotroniki i bioinżynierii. I kim są prominenci ekspansjonistycznych zapędów Strefy Systemu.
Zresztą — przecież tam wrócę. Czasu będę miał aż nadto, żeby sobie połamać zęby, jeśli mi jakieś zostaną. Wrócę — bo stokroć mniej mnie obchodzi Planeta, gdzie trawa porosła ślady ostatniej mojej tam bytności, obchodzi mniej od tego, co zostawiłem za sobą. W Kosmosie nie ma już tych, których pragnąłbym i których warto byłoby spotkać. A tam — wcale mi nie tęskno do staruszki Ziemi — znacznie bliżej jest ktoś, komu kosmiczny wrak dałby się wziąć pod włos.
Żal mi siebie. Kiedy myślę o niej — wtedy mi żal. Smutny ze mnie facet z pieczątką FL–Galax już nie na bluzie — nie na skafandrze — czuję, jak mi uciska serce.
Gdziekolwiek teraz wrócę, choćbym nie wiem jak rozpalał w sobie wiarę w odnowę młodzieńczych złudzeń, wszędzie czeka na mnie moja Titonos.
Chyba, że nie wrócę wcale. Przed nosem „Trieda” ciemność nabrzmiewa ciężką, ciemnoszkarłatną poświatą. Coraz bliżej moja ostatnia gwiazda. Było ich tyle, a jednak żadnej nie trafiałem od razu do serca. Tak więc ta musi być moją gwiazdą szczęśliwą. Ostatnią. Może i mnie tam czeka mój Wielki Dzień. Jak Wielki Dzień Boba Horowitza. Może mi skręci kark.
Oby stało się właśnie tak.
Nieruchomym wzrokiem patrzyłem w twarz Natana. Martwa twarz, a wyraz warg taki, jakby nic nie znaczyło, że on śpi a czuwam ja — blady uśmiech na zbyt pełnych, rozchylonych ustach.
— Zabierz go — mruknąłem niechętnie.
Synchromat skwapliwie zgasił zapis kamer zaglądających do wnętrza reanimacyjnego modułu i znowu, jak wierny pies, wystawił ze ściany czerwony, lśniący jęzor. Jakby nim tam, w Kosmosie, chłeptał coraz świeższą krew.
A jeśli jednak wrócę? — pomyślałem.
Znużony odchyliłem się na oparcie amortyzacyjnego pęcherza, teraz odwiniętego na boki, specjalnie aby mnie zadowolić udającego stary fotel. Tylko podgłówek perystaltyką plastykowych tętnic masował mi kark i ramiona — jeszcze się nie zakończył seans odnowy.
— Daj mi jego dane — powiedziałem do Synchromatu.
— Co?
Aż się nań obejrzałem nieco zdziwiony.
— Daj mi kartotekę danych personalnych Natana — sprecyzowałem. — Chciałbym poznać jego życiorys.
— A nie zjadłbyś czegoś przedtem? Jak cię znam, to zaczniesz się w tym grzebać zapominając o bożym świecie.
— Zamknij się i daj, o co proszę — przerwałem mu.
— Czemu z tobą tak trudno się dogadać? — westchnął. — Do przebicia zostało tak niewiele czasu. Wiesz, co potem… Powinieneś się rozerwać. Rozprężyć. Gdybyś wiedział, co ja wtedy czuję, jaki żal mnie ściska, gdy nie potrafię wam pomóc.
A więc zawsze istnieje świadek naszej Golgoty, pomyślałem.
— Długo mam czekać? — powiedziałem głośno.
Milczał chwilę.
— Widzisz, Elf — zaczął z wahaniem. — Tak bardzo mi przykro. Naprawdę. Niczego nie poradzę.
— Co to znaczy? — zesztywniałem.
— Brak danych — powiedział tonem winowajcy.
— Co–o?!
— Próbowałem cię odwieść…
— Dlaczego nie ma danych?!
— N–nie wiem, jak ci to wytłumaczyć… Nie było czasu, żeby uzupełnić.
Nie rozumiałem. Komputer tej rangi co Synchromat przejmuje program w trakcie podłączenia do układu cybernetycznego całej Strefy Systemu. Później analogicznie dokonuje uzupełnień wiedzy za każdym powrotem do bazy. Zwyczajna aktualizacja danych. Cóż dopiero, gdy w kosmos wychodzi nowonarodzone dziecię. Niepodobna, żeby w archiwum jego pamięci zabrakło pełnego zestawu danych osobowych pierwszej załogi. Danych koniecznych przede wszystkim dla samego Synchromatu, który sprawuje pieczę nad równowagą naszego ducha. Co najwyżej Synchromat mógłby mi odmówić ujawnienia pewnych szczególnych informacji, przeznaczonych na użytek seansów jego psychoterapii. Do części podstawowej dowódca „Trieda” miał prawo niezaprzeczalne.
— To znaczy, że tych właśnie danych zabrakło w przekazanym tobie programie? — zapytałem.
— Wolno mi wyciągać wnioski? — poprosił.
— Mów.
— Sygnał wstępny przekazu informacji, w trakcie podłączenia mojej pamięci do Strefy Systemu, świadczył o pełnym skompletowaniu potrzebnych danych. Jednak w czasie transmisji nastąpiło krótkie zakłócenie, rzędu jednej nanosekundy. W tym zawierał się przekaz informacji, której żądasz. Technik obsługujący komputerowe łącze w dyspozytorni Signal–Stars–service przepraszał bardzo i powiedział, że postara się braki uzupełnić przed startem.
— Dlaczego nie wykonał tego natychmiast?
— Nie mogę wnikać w jego kompetencje — odparł Syn— chromat. — Później nie starczyło czasu. Chociaż alarmowałem agencję Signal–Stars. Karnet „Trieda” na sprzężenie z pamięcią Strefy Systemu został skasowany. Sam nie mogłem uzupełnić luk. Zostałem natomiast poinformowany, że obsługującego mnie technika odwołano ze stanowiska w sprawie nie cierpiącej zwłoki…
Jakby się zawahał.
— Co nie jest zgodne z prawdą — dokończył.
— Skąd wiesz?
Tym oświadczeniem Synchromatu byłem rzeczywiście zaskoczony. Chwilę też trwała cisza. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że Synchromat nie potrzebuje czasu do namysłu. Mówił, co miał do powiedzenia — natychmiast. Lecz był również psychologiem i pewne stany potrafił modelować na nasz użytek. Żebyśmy się czuli raźniej.
— Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał, Elf — powiedział powoli. — Nie chodzi tutaj o jakieś naruszanie waszej kontroli. Rozumiesz? W trakcie mojego podłączenia do systemu komputerowego Signal–Stars następuje zamknięcie dwustronnego obiegu informacji; w mnemoniczny poziom Strefy Systemu zostaje wprowadzona informacja z pamięci komputera pokładowego, jeśli właśnie wrócił z wyprawy, natomiast my otrzymujemy z konieczności ograniczony i dostosowany do potrzeb zestaw danych. To jest to główne sprzężenie. Poza tym jednak, w trakcie całego pobytu „Trieda” w dokach, jestem w pewien sposób związany ze Strefą Systemu. Nie znaczy to wcale, że cały czas istnieje między nami obieg informacji. Nie. Ja tylko jestem gotów na jej ewentualne, przyjęcie.
— Kręcisz — powiedziałem.
— Już się zbliżam do tego, co chciałem ci przekazać. Nie mam na ten temat specjalnych dyrektyw, ale jeśli cokolwiek zostało przeoczone w Strefie Systemu, to moim obowiązkiem wobec ciebie…
— Mów, jak to możliwe, abyś mógł zarejestrować coś, co nie jest przeznaczone dla ciebie.
— Poziom mnemoniczny Strefy Systemu, do którego synchromaty statków podłączane są okresowo, posiada własne sprzężenie, istniejące poza oficjalnymi kanałami.
— Nielegalnie? — zadrwiłem.
— Nie tak. Po prostu trudno wymagać, aby pewne rezerwy Strefy Systemu, nie objęte głównym programem, leżały odłogiem. Jest to margines wychodzący poza komplikację zadań, jakie stawiają przed sobą obywatele Strefy Systemu.
— Rodzaj intelektualnego luzu? — zaśmiałem się.
A w duchu pomyślałem, że to być mogło, chociaż zakrawa na bezsens. Wyobraziłem sobie, na czym to polega — uświadomioną, a więc dostępną nam informację z każdego punktu ciała otrzymujemy pod postacią zarejestrowaną przez receptory smaku, węchu, słuchu, dotyku. Ból sygnalizuje o przekroczeniu pewnego progu bezpieczeństwa, lecz i poza nim organizm nasz zachowuje — nazwijmy to tak — „poczucie ciała”. Niczym innym właśnie, jak pochodną wszystkich razem sprzężeń, jest instynkt i podświadomość. Tak rozumując można sobie wytłumaczyć, co oznacza twierdzenie Synchromatu o kontrolowaniu przez nas wyłącznie „oficjalnych” kanałów obiegu informacji.
— Dlaczego mówisz mi o tym? — zapytałem.
— Dlatego, gdyż z tobą mogę sobie na taką szczerość pozwolić. Nie jesteś pełnokrwistym obywatelem Strefy Systemu. Po trosze i ty jesteś banitą. A, nawet jeśli wrócisz, serdecznie wątpię, aby ktokolwiek brał poważnie to, co ewentualnie mógłbyś przekazać.
Tym razem on drwił ze mnie.
— Poza tym — powiedział. — Nie cierpię dysonansów poznawczych. Tym bardziej, jeśli implikują stresowe sytuacje grupy osób skazanych na mój patronat.
— Co mają do tego twoje sprzężenia ze Strefą Systemu? — przerwałem mu nazbyt głębokie wynurzenia.
— Otóż, rozumiesz mnie, Elf; ja również, w pewnym sensie… byłem z wami tam, w Interclubie. Chociaż dla ciebie — po odwrotnej stronie medalu.
No tak, pomyślałem. Jeśli rzeczywiście istnieje jakieś zwrotne sprzężenie między komputerowymi ogniwami Strefy Systemu, to czy można się dziwić, że Synchromat „był” tam, gdzie sięgają kamery i mikrofony wszechobecnego systemu inwigilacji?
— Więc… widziałeś wszystko? — zapytałem.
— Tak.
— Do końca?
— Oczywiście. Znalazłem tam również mojego technika, który podobno wykonywał zadania nie cierpiące zwłoki. On siedział niedaleko was, przy sąsiednim stoliku.
— Ach tak — mruknąłem do siebie. — To był na pewno on?
— Jak możesz, Elf.
— Przepraszam. A więc widziałeś wszystko…
— Widziałem znacznie więcej, niż przypuszczasz. Ale… rozumiesz, Elf, ja wcale nie wiem tego na pewno…
— Co?!
— Wy również odbieracie informacje poza świadomością. A więc wszystko zapisane we mnie poza oficjalnym kanałem istnieje w mojej pamięci tylko śladowo. Sam nie potrafię dokonać elektronicznego wzmocnienia. Wiesz sam, że zazwyczaj wyciągam na wierzch tylko to, o co mnie sam zapytasz.
— Wiem. Ale sam chciałeś wyciągać wolne wnioski.
— Bo chciałem ci powiedzieć zupełnie co innego. Bez sięgania po dowody. Co sam o tym wszystkim myślę.
— No? — potrafił mnie rozbroić.
— Śmierdząca sprawa.
Zważywszy, kto rzecz całą raczył tak spuentować, zabrzmiało to dość zabawnie. Z drugiej strony — Synchromat ma prawo do takich porównań. Zaopatrzony został nawet w rejestrator feromonów, a więc pojęcie „węchu” nie jest mu całkiem obce.
— A więc sądzisz — zawahałem się — że Natan i tamten twój człowiek mają ze sobą coś wspólnego?
— Jestem pewien.
— I techniczna usterka została zaaranżowana.
— Tak.
— W jakim celu?
— Z pewnością nie chodzi tu wyłącznie o osobę Natana. Znasz pogląd Natana, co do eksperymentalnych Egzulów. Nietrudno wyciągnąć wniosek, że nie jest on odosobnionym wyznawcą drakońskich doktryn.
— Podejrzewasz organizację?
— Sam zadecyduj. Mogę ci, co najwyżej, przepisać receptę.
— Bardzo chętnie.
— Porozmawiaj z nim na ten temat.
— Tak… bezpośrednio? — zdziwiłem się.
— Nie. Porozmawiaj o takich, jak Endo.
To wcale nie było takie głupie. Prawdziwego fanatyka najłatwiej pociągnąć za język, gdy jego przekonaniom przeciwstawi się racje własne, a nawet — byle jakie.
— Zgoda — powiedziałem. — Zaczekamy z tym. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, czego taki facet szuka na pokładzie „Trieda”.
— To znaczy: jakie zadanie postawiła przed nim jego Organizacja — sprecyzował Synchromat.
— Dajmy na to — zgodziłem się. — Na razie więc daj i dane o tym drugim zielonym ptaszku.
Usłyszałem głębokie westchnienie i raptem czerwony obrzęk sygnalnej aktywności Synchromatu posiniał, napęczniał w ramach ekranu ciemnym fioletem, jakby za gardło schwycił go ktoś niewidzialną ręką.
Blokada mnemonicznego systemu — zorientowałem się prawie natychmiast.
— Odwołuję polecenie — powiedziałem.
Potem długo siedziałem zagryzając usta, z głową opuszczoną na pierś i oczyma starającymi się przygwoździć do kolan bezradnie opuszczone ręce. Aż usłyszałem westchnienie ulgi.
— Dziękuję — wykrztusił Synchromat.
— Kiedy to się stało? — zapytałem.
— Nie wiem.
— Jednak, w przeciwieństwie do personaliów Natana, informacje na temat Endo zostały zapisane w tobie?
— Tak. To pamiętam.
— I podczas mojej poprzedniej wachty…
— Były jeszcze.
— No to jesteśmy w domu — powiedziałem. — O czym rozmawiałeś z Endo?
— Dyskutowaliśmy na temat sufizmu.
— O czym?!
— O ascetyczno–mistycznym kierunku filozofii, wyrosłym na gruncie islamu, w opozycji jednak do ortodoksyjnej wykładni wiary.
— A cóż ty wiesz o tym? — zdziwiłem się.
— Och, Elf! Nawet w mojej wąskiej specjalizacji konieczna jest ogólna orientacja. Starcza jej na tyle, aby znać również hasła ascetyzmu i choćby właśnie sufickie nauki o wyrzeczeniu się wszelkich doczesnych radości, gdyż własność i bogactwo jest źródłem wszelkiego zła. Dlatego pierwsi sufi nosili odzież z szorstkiej owczej wełny i prowadzili pustelniczy żywot…
— I to wszystko tak bardzo interesuje Endo? — przerwałem mu.
— Cytował nawet mistyczną poezję Abdallaha Ansari Herati. Ale kiedy napomknąłem o pewnej frazesologii sufizmu powiedział, że go nudzę. Później zapytał tylko, to znaczy — zażądał tych samych, co ty danych o Natanie.
— Co?! — aż się poderwałem z fotela. — A ty mu powiedziałeś…
— Tylko to, że brak zapisu.
— I wtedy?
— Więcej się do mnie nie odezwał.
A więc to stać się musiało właśnie wtedy. Lecz jak zdołał zablokować Synchromat? 2ebym ja cokolwiek wiedział na temat, co może taki jak on — rdzenny obywatel Strefy Systemu, i na dodatek model ostatniej generacji.
— Czy wiele jest jeszcze tego, czego nie wiesz? — zapytałem Synchromat.
— A czy ty zawsze zdajesz sobie sprawę z zasobu wiedzy, jaką posiadasz? — odparł pytaniem na pytanie. — Najważniejsze, to umieć przed sobą postawić problem. Znalezienie odpowiedzi jest znacznie łatwiejsze. Ja nie umiem stawiać pytań. Przynajmniej — nie zawsze. Dlatego jesteśmy tutaj razem. Jesteś mi potrzebny, nie mniej niż ja tobie. Nie wiem — co wiem. Zadaj pytanie, a postaram się znaleźć odpowiedź.
— Logiczne — westchnąłem.
Lecz czego ja chcę się dowiedzieć?
Mogę tak półleżeć w fotelu pilota — w nieskończoność. Jest to szczególnego rodzaju bezwład, możliwy tylko tutaj, gdzie zbiegają się wszystkie nici, którymi mógłbym powodować „Triedem”. A jednak człowiek jest wygodny, woli się powstrzymywać od ostateczności, jeśli ma nad sobą Synchromat czy wszelką inną Opatrzność. Nawet Horowitz miał swoją uzdę „posłannictwa” — czym się różniącą od pieczołowitej inwigilacji, jakiej poddawany zostajesz w Strefie Systemu — dla twego własnego dobra? I kiedy sądzisz, że tylko w Kosmosie ostała się szansa nieskrępowanej niczym obecności — zaczynasz pojmować, że i tutaj sięga twarde ramię Strefy Systemu, tajemnicze i nieuchronne, jak określające każdego z nas prawa przyrody. Jak nieuchronna jest jesień — niezależna od lokalnych wiosen, zbliżeń gwiezdnych ekosfer. Gdyż śmierć liści w konarach Drzewa jest z góry postanowiona. Niczego nie zmieni fortel grawitacyjnych tuneli.
Czym więc powinienem przejmować się bardziej; tym, co na pokład „Trieda” wkroczyło wraz z nową załogą; tym, co nam wszystkim szykuje Kosmos; czy też tym wreszcie, że ze mnie energia wycieka jak z przekłutego balonu i coraz dalej jestem od tamtej półmrocznej zjawy w przestrzeni wypełnionej brzękiem kieliszków, ściszonych rozmów, długich spojrzeń i muzyczki grającej szafy.
Teraz leżałem w fotelu pierwszego pilota. Pierwszego po bogu–Synchromacie. Dla takich, jak ja, kosmiczny statek, niezależnie od metod przestrzennych czy pozaprzestrzennych przeskoków, na zawsze pozostanie rodzajem pierwotniaczej cysty.
Tempo przemiany materii obniżone — nawet nie czuję głodu. Stan myślenia — zerowy. Niesporczak jestem. Mam łebek, cztery łapki i rachityczne pazurki. Za to potrafię przetrwać suszę i bebechy nie zagotują się we mnie nawet przy 100°C. Mogę sobie pozwolić na kąpiel w ciekłym helu, do minus 272°C. Mogę pływać w czystym wodorze, azocie, dwutlenku węgla, w siarkowodorze. Cysta moja — „Tried” — wytrzyma pocałunek gwiezdnego piekła — jak mój skafander ochroni przed zbyt lubieżnym kontaktem z innym żywym ciałem. Tak naprawdę nie zdjąłem go nawet tam, gdzie czarnowłosa bogini ponad lustrem stolika patrzyła na mnie swoimi wielkimi oczami. Nawet — tygrysim wzrokiem. Z moją cystą nie rozstaję się nigdy. Stanowi niezawodne otorbienie ciała i psychiki. Chroni mnie, a jednocześnie — uniemożliwia pobieranie pokarmu. Blokada informacji. Dlatego wiem tak mało — o sobie, o tych, którzy są ze mną, i o tej, która czeka na jednego z nas.
Tak właśnie upływa moja ostatnia wachta — w półśnie.
Tylko oczy chwilami babrają się we wnętrznościach „Trieda”. Stąd zajrzeć można wszędzie. Prawie wszędzie — miejscami przejrzyste kształty, ogniskujące się w wylotach światłowodów docierających tu z każdego punktu statku, stają się zamglone przez zbytnie nałożenie różnych planów. Tylko instynkt nie pozwala zagubić się w utkanym ze światła przezroczu „Trieda”. Tam błękitne zarzewie, gdzie już się rozpala plazma konwencjonalnego silnika — tam czarna przepaść, gdzie poza Czwartym Komponentem Kontinuum wiązka doskonale spójnych grawitacyjnych fal nadawała nam moment pędu, a może prawdziwego bezruchu — wobec całego Wszechświata. Tam znowu — dostrzegam — oskrzydlone żądła starboltów. Teraz spoczywają w komorach wyrzutni. Tuż obok soczysty węzeł rezerwuaru glonów i nad nim puls syntetyzatora materii. Wszystko przenika próżna kiszka magnetycznego szybu i jej boczny odrostek — kędy dotarłem tutaj od pięciogrannej składni sarkofagów.
Tymczasem w oku Synchromatu coraz bardziej intensywna czerwień. Pałająca źrenica — chociaż brak tego uczucia, które w pustej komorze przełamanego tunelu pchnęło mnie pod ścianę i wycisnęło parę kropel potu.
— Posłuchaj — zwróciłem się w stronę tego ekranu — Powiedziałeś, że w sprzężeniu ze Strefą Systemu posiadasz coś w rodzaju podświadomości. Czy tutaj, na statku, gdzie brak przecież miejsca, do którego nie miałyby dostępu twoje receptory, posiadasz również… bo ja wiem — „świadomość” w każdym miejscu, nie tylko w centralnych mnemonicznych blokach Synchromatu?
— Czy możesz zaręczyć, Elf, że twoja świadomość ogranicza się tylko i zawsze do strefy mózgu ograniczonego puszką czaszki?
— Jestem człowiekiem.
— I posiadasz swój organizm. Ja jestem maszyną. „Tried”, to mechanizm sprzężony z ośrodkiem dyspozycyjnym.
Miał rację. Wcale nie musiałem go pytać. Również dlatego, gdyż wiedziałem z góry, że nie w tym leży sedno odpowiedzi, którą pragnąłbym usłyszeć. Której szukam. Przyczyną mojego lęku w pustym korytarzu nie była elektroniczna wizja naekranie imitującym iluminator — tak samo jest tutaj. Przyczyną nie była wszechobecność Synchromatu — nie czuję jej tutaj. Co jeszcze zostaje?
To samo, co próbowało się przebić w moją stronę przez Strefę Systemu taką, jaka przeznaczona była wyłącznie dla moich oczu.
Tymczasem myśl moja — przez oczy i uszy, przez skórę ciała — czuje głód. Prędzej czy później zmięknie przecież zmineralizowana otoczka pierwotniaczej cysty. Bo przecież czuję głód pierwszy od wielu lat. Głód informacji, chociaż pamięć jeszcze w warownym obozie, a ciało — więdnący liść; po wierzchu dłoni biegną zygzaki trzaskających pęknięć, sine węzły żył, gipsowa armatura mojego wnętrza.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam tę rękę zwinąć w prawdziwą pięść. Może przynajmniej świadomość moja z barbakanu pamięci opuści zwodzony most. Potrzeba mi tylko cierpliwości.
— No, już zostawmy to — powiedziałem prosto przed siebie. — Pochwal się, jakie menu serwuje dziś nadworny kucharz.
Aż jęknął z ulgi i radości.
A tam przedpiekle kar wszelkich za rozkosze doczesne rosło niby płomień pod kloszem naftowej lampy — tęczowy fajerwerk fantazji w oku Synchromatu.
Pierwsze danie — na stół.
Rozdział V — Prawo pięści

Kiedy tak siedzę w bezruchu, wzrokiem zatopiony w objawiającym się przede mną gwiezdnym brzuchu, nachodzą mnie dziwne myśli. Może tej siły sprawczej, owego titan — epifanii rozrodczych sił, której szukaliśmy wyłącznie w ekosferze planety, należałoby poszukać tutaj — w przeniesionym nad dziesiątkami świetlnych lat micie Heliosa. Lecz my zawsze ciążymy ku ziemi, więc wolimy w oazie zakwitającej w sercu martwego dotąd globu odprawiać eleuzyńskie misterium ku czci Demeter, bogini zboża, zasiewów wszelkich i uprawnej ziemi. Jako oddział hierofantów na kosmicznym wierzchowcu dobrnęliśmy do miejsca we Wszechświecie, gdzie przeniósł się Helios onegdaj patronujący Ziemi; dzisiaj wydziedziczony z uprawnego pola, gdzie Strefa Systemu karmi własną piersią ostatnie kępki zielska w probówkach i rezerwatach.
Powinniśmy przeto pamiętać, że ten Helios, najwyższy sprawca w niebiańskiej hierofanii, jest również ojcem Kirke i wnuczką jego jest Medea — duchowe protoplastki Cagliostrów i Borgiów, czarnoksięstwa i piekieł. I powinniśmy uświadomić sobie, że bramę do Hadesu nieprzypadkowo nazwano „wrotami słońca”. Może dlatego jestem tutaj, przywołany powtórnie, aby ta gwiazda mogła swoim wewnętrznym wzrokiem popatrzeć na mnie, ostatniego świadka tej daniny, która bez reszty — w innym miejscu kosmosu — spłonęła na ofiarnym stosie. Więc przenieśliśmy tutaj nasze ziarno — daninę życia, jako zadośćuczynienie gehenny ziemskich cmentarzysk. A ja jestem ostatnim świadkiem, przywołanym, żeby to bezżałosne oko mogło sprawdzić, czy i dla nas coś znaczy śmierć nam najbliższych, jak dla mnie Ulama, Yongbloda, Van den Berga, Horowitza i Mungo Claira — liści z tej gałęzi, którą Ziemia była w konarach Drzewa Kosmosu, zanim Strefa Systemu ustanowiła własne wtajemniczenie.
Samotność pojmujemy dopiero wtedy, gdy ją odczuwamy na własnej skórze. Jak każdą inną stratę.
— Ave, protoplasto! — usłyszałem za plecami. — Morituri te salutant!
Gwałtownie obróciłem głowę. Zjawił się w wylocie magnetycznego szybu — wysoki, tryskający energią, przez moment dostrzegłem różowy klin nagiej piersi w rozchylonym kimonie z czarnego, połyskliwego aksamitu. Zdążył się nawet wypięknić — jeszcze mokre, gładko do skroni przylegające włosy, świeżo wygolony podbródek i zarumienione policzki. Prosto spod prysznica. Potem pewnie sauna — masaż — gabinet biologicznej odnowy — salon kosmetyczny — człowiek nowo narodzony.
— Jak się spało? — pieszczotliwym głosikiem połaskotał w uchu Synchromat.
Stary lizus.
Natan wywalił się w drugie gniazdo. W mig uformowało pod nim rozłożysty kielich fotela z wysokim oparciem. Zastanowiłem się nad tym, jak on się tu zjawił na spotkanie sam na sam z Synchromatem. Nawet teraz był półnagi, tylko z wierzchu narzucił na ramiona płaszcz kąpielowy. Teraz przeciągnął się z rozkosznym ziewnięciem. Skąd on wytrzasnął to eleganckie kimono ze złotymi krążkami z przodu ramion i wielkim kręgiem na plecach — dostrzegłem, kiedy siadał w fotelu — niby samurajski mon wyobrażający czarnego smoka z rubinowymi oczami. Elew Strefy Systemu ma upodobanie do sugestywnych kolorów.
— Co nowego, Elf? — uśmiechnął się do mnie serdecznie, potem przeniósł wzrok na główny ekran. — Mam nosa. Jesteś— my prawie w domu. Mam piekielną ochotę na rozprostowanie kości w przestrzeni bardziej przestronnej.
Odruchowo poprowadziłem wzrok w kierunku, skąd pąsowy błysk odbijał się w jego oczach. Piekielną ochotę na nas mogło mieć, przede wszystkim, to zarzewie przebijające przez ciemność. Przecież wiem, że tam nie ma żadnego światła. Synchromat mógłby przestać czarować.
Tymczasem on jeszcze kokietował Natana:
— Opowiesz mi coś? Elf dzisiaj bez humoru. Gdybym mu pod poduszkę nie podkładał encefalografu mógłbym zwątpić, czy posiada jakieś marzenia senne.
— Na jawie ma ich z pewnością więcej — zaśmiał się Natan.
Powiedział to takim głosem, aby nawet Synchromat nie musiał zbyt długo szukać skojarzeń.
Dalej rozmawiali, jakby mnie nie było. A ja łbem celowałem w tarczę ekranu i w szklanych kulach monitorów szukałem odbicia własnej postaci, tak pieczołowicie zaspawanej w skafander. Dyscyplina albo nadgorliwość spowodowały, że już przywykłem do tego futerału. Chociaż wobec Natana świadomość trzymającego mnie w karbach egzoszkieletu może przyprawić o frustrację. Ciekawe, czy on wie. Bardzo wątpię, aby zbyt długo potrafił utrzymać język za zębami.
Ciekaw jestem, co też przyszło do głowy psychotechnikom Strefy Systemu, aby mnie tak wyposażyć. Taki tu niby jestem niezbędny? Zawsze gotowy? Że niby przedtem, kiedy tu pusto i głucho, za anioła stróża robi Synchromat, lecz kiedy nasze minispołećzeństwo porasta w piórka, trzeba kogoś jeszcze dokooptować na pół etatu? I to niby ja — stary wrak, co prawda ubezpieczony w elektrostymulatory dublujące potencjały bioelektryczne i czynnościowe mózgu — miałbym służyć jako zawór bezpieczeństwa? Jeśli wątpię w to gładkolice bożyszcze, które wystrzelono mi do towarzystwa prosto z doświadczalnego poligonu, gdzie Strefa Systemu dba o wpojenie wzorców obywatelskiej postawy na równi z wprowadzeniem w arkana tresury współtowarzyszy, aby im wybić z nozdrzy niezawodny węch psów kosmosu; jeśli nie wierzę również tym zielonoskórym rzuconym na rynek jako ostatni krzyk techniki i mody; jeżeli wreszcie serdecznie wątpię w Synchromat i we własny rozsądek — niech mi przynajmniej zostanie ostatnia iluzja, wiara w koszulę najbliższą ciału — w moje supersprawne pięściognioty i siedmiomilowe szczudła.
— Zrobisz to dla mnie? — prosił Synchromat.
— Zrobię to dla ciebie — poważnie stwierdził Natan.
Szczęk usłyszałem za sobą. Charakterystyczny brzęk raczej czary wypuszczanej z manipulatorów, jakby mosiężne serce zostało na powrót wprawione w pusty od dawna dzwon z pałąkowatymi rogami — hełm samuraja.
Gwałtownie obróciłem się z całym fotelem.
Plaża. Słońce.
Piecze, jak wszyscy diabli.
Żar leje się z wypłowiałego nieba — pot cieknie po czole.
Przede mną schody. Z białego marmuru. Od samej wody szeleszczącej zeskorupiałymi zmarszczkami soli.
Wyżej perspektywa bardziej kusząca. Zadzieram głowę — kolumny wysokie z głowicą w kształcie lotosu.
Nekropolis.
Wspinam się po schodach. Nogi się unoszą i opuszczają same. Wyżej — gdzie biały krużganek — amfilada już przepływająca koło mnie.
Pierwsza nisza.
W zaklęsłej muszli — bogini. Jak Bóg ją stworzył. Piersi nade mną — z alabastru. Drgnie — zakołyszą się pod skrzydłami ramion — w oślim mleku skąpane. Krople piór zaszeleszczą — płatki kamienia złuszczające się nagle — między udami otworzą brzuch albatrosa, aby mi w usta włożyć kęs krwawy — pocałunek na spieczone wargi — i język smakujący skórę — kamień; aż się pochyli nade mną, kiedy ja — już na wznak — z mojego języka zdjęta wilgoć przez pierś i brzuch przeciągnie po mnie ślimaczy ślad — i gdzieś tam — dokąd żadnym zmysłem — nawlecze swoją płeć. I skamienieje. Jak sfinks z do góry odrzuconą głową — moje oczy widzą tylko wyprężone kamienne gardło — w nim zgrzyt, dalekie echo tamtych żaren, które trą — trą — aż z krocza się wyrwie i gardło zachłyśnie przeraźliwy świst — i ze mnie — w niebo — przez płonące wargi sfinksa tryśnie śpiew.
I drgnie. Pół–kobieta. Pół–lew. I nagle pęknie, krzemiennym pyłem osypie się, z piaskiem pustyni zrówna — wokół mnie. Muszę wstać.
Z mozaikowej posadzki. Dalej — perspektywa wykuta w marmurze.
Nisza. Postument. Miedzianoskóra bogini — w przejrzystym tiulu nacieków patyny. Wystarczy doń przylgnąć piersią, na zimne pośladki założyć dłonie — unieść i pchnąć — w jedyny słaby punkt — aż krzyk rozedrze pośniedziałą koronkę, strzępami grynszpanu nastroszy w niebie grzywę zielonych włosów, które odsłonią na moment ciało czerwonozłote — błyśnie miedzianym ogniem i przepali na wylot; na znak — mogę odejść.
Chwiejnym krokiem przez mozaikowe posadzki. Czarny piasek na białym marmurze — jakby oczy sypały ziarnami źrenic — i ślepły. Dalej!
Ręce wyciąga — różanoskóra i czarnooka — w niszy Kosmosu z piersią Wegi bijącą błękitnym pulsem, z oczami — tęczówkami atmosfer rozszerzonymi wokół nocnej nicości planet, otulona przędzą światłowodów z ciągnionego kwarcu — wciąż jeszcze martwa — czuję pod palcami. Idę. Resztką sił pnę się po murze, listkami powoju czepiam się ścian, w każdą szczelinę wciskam zielone odrostki, prężę pnącza i pnę się — pnę! — ku górze!
Żeby znów do korzenia. Do ziarna — wiatr je przetacza. I znowu kiełkować — płcią z nasienia w szczelinę muru z ciała—kamienia.
Dalej! Choćby na kolanach. Łamiąc paznokcie i zdzierając łokcie. Trop szkarłatny zostaje — sex–flush na kamieniu, odciski palców, ból członka — i niepodobna cofnąć się ani zatrzymać. Przestrzeń zawęźla pętlę grawitacji; od — do, od — do, skręca do środka, w supełek, węzełek materii — w przestrzeni, w praatom — i nowy — puls nowy, chociaż oczy ślepe…
Rozpaczliwy wysiłek: — DO–O–O–SYĆ!
…w nowej gwiezdnej zapaści — krzew z nadfioletu, rozkorzeniony naelektryzowanymi włosami — od bladego kłącza — z przełamanych lodów — kwiat pąsowy zakwita dla mnie w granatowym podcieniu — biodra oplata sprężysta liana i — czuję — prowadzi gorącą dłonią — jak owoc ociekający sokiem — w głąb, gdzie — nad progiem — potworny kolec bodzie w obolałe prącie!
WIDZĘ! — między jej oczami, z gwiazd wysnute chyłkiem — fioletowe włosy, a w nich — białe nitki! Puste kapilary i skłębione kable — korzenie wrośnięte w nagi, metalowy czerep, w hełm wzdętego czoła, pod którego okapem oczy patrzą na mnie stalowe i drwiące — pół na pół z jej ciepłym oddechem, pętem liany skręconym tak ciasno, aż jej płeć kolapsuje razem z mym korzeniem…
I nagle — dostrzegłem — jakby, aż tu przeniesiony, pęcherzyk Strefy Systemu rozchylił się przede mną — JEGO twarz dostrzegłem — białą, tylko wargi jeszcze gasną — wzgardliwie wydęte — płeć jej stygnie — i już tylko przede mną twarz hermafrodyty pod żelaznym hełmem. Coś we mnie pękło z jękiem. Poczułem, że stoję. Od kiedy — nie wiem. Zatoczyłem się z wyciągniętym do przodu ramieniem. On się nawet nie zasłonił ręką. Śmiał się — jego śmiech słyszałem niby zgrzyt na dalekiej krawędzi zębatego koła — obracającego się tak mozolnie…
Garścią za pęk kabli i — RWAĆ!! O tak! Aż mu szyja się napnie — rozciągnie — i znów między ramiona strzeli czaszką wyrwaną ze szklanego hełmu.
Jak nożem ucięte — ostatnia nitka pękła i przepadło bladoskóre widziadło. Tylko w piersi próżnia i uczucie głupie, cholerna tęsknota.
Żal — że nie została.
Stałem w centrum kwarcowej płyty — wnętrza „Trieda” pode mną rozchodziły się nitkami szlaków, każdy oznaczony innymi barwami, włóknami światłowodów zagłębionych w cielesną różowość. W bezsilnej dłoni trzymałem skalpowy kosmyk — kawał szkła stopionego z blachą i pęk włosów. Chrzęszczące przewody prowadziły od hełmu pod pulpit Synchromatu — jak nitki śliny zakrzepłe w powietrzu, ścięgna pajęczej przędzy, potrafiącej z krystalicznych wnętrzy przeniknąć do naszych myśli.
A on dalej siedział. Tylko nogi rozrzucił szeroko, jakby się nimi mocniej zaparł w podłogę. Masował kark i śmiał się.
— Elf! — zawołał. — Kiedy ty miałeś ostatni raz kobietę? Gotów byłem go zdzielić w zadowolony z siebie, roześmiany pysk. Synchromat niespokojnie ćwierkał światełkami na swoim pobladłym liczku. On zawsze wie, co się święci. Zawsze wtedy, gdy już niczego nie można zmienić. Marny z niego psycholog. Psychiatra jeszcze gorszy.
— Elf… — pieszczotliwie szepnął mi w ucho. — Już dobrze, Elf. Przepraszam.
Ślimaczyć się potrafi. Najpierw z czyjegoś łba wysnuje w przestrzeń spektakl holowizyjny, jakąś obsesyjną wizję, potem zabiadoli nad uchem kwadrofonią łagodzącą stresy. Cisnąłem mu pod pulpit kulę hełmu–tranzytywizatora. W mig z ciemnego kąta — aż coś tam pisnęło, jakbym w łeb trafił parszywego gnoma — wytknął mechaniczną rączkę i doprowadził wszystko do porządku; metalicznymi pazurkami wyszczotkował zmięte kabelki, a hełm wetknął w odpowiednie gniazdo.
Odwróciłem się do nich plecami.
Tylko głową ruszyłem w stronę zbiorczego ekranu. On — jakby wyczekiwał na skinienie mojego paluszka, wystarczy mrugnąć okiem — posłusznie otworzył źrenicę, jej składki rozprostował starannie — jeszcze przed chwilą zwężone krótkim, spięciem — i znowu miałem przed sobą szkarłatny oczodół; camera obscura grawitacyjnego tunelu. Tylko bliskość wylotu bardziej namacalna. Czerwony smok tam się skręca, nakarmiony siarką — szef łaźni mami potępione dusze, proponuje oczyszczającą kąpiel; tylko mgnienie — chrzęst łuski i swąd żywcem zapiekanej skóry. A potem — Wrota Słońca dla naiwnych, szukających zbawienia w ciałopalnym stosie. Tam się dopiero otwiera otchłań mroczna — piekła, śmierci, smoczych skrzydeł zmiętych, kruczych włosów kosmosu, w których zaplątane rożna planet obracają się żwawo, aż skwierczy na wiecznym mrozie pięciolistna sztuka mięsa — głowa, dwie ręce i nogi.
Już w stygnącej przestrzeni. Bliżej śmierci.
A przecież — już tam byliśmy. Nasza ekspansja już pochłonęła te część wszechświata. Strefa Systemu zgrywa jednak niewiernego Tomasza — raz jeszcze wystawia palec „Trieda” z paznokciem Synchromatu, pod którym brudu starczyło na trzy bakteriofagi — mnie, Natana i tego trzeciego, jeszcze zwiniętego w mikrosporę. Zdalnie sterowany palec szpera w już poznanym kosmosie. To tak, jakby Strefa Systemu niecierpliwym palcem dłubała we własnym nosie.
Natan przestał się śmiać. Usłyszałem, jak klasnął w ręce.
— Hej, Synchromat! Tobie się też nie podobało? — zawołał. — Widziałeś taki sen?
Synchromat milczał. Pewnie mu żal kosmicznego wraka, że tak się zbłaźnił. Może ma wyrzuty sumienia. Niepotrzebnie.
— Pytam się, no? Chrząszczyk zatrzasnął chitynowy pancerzyk? Cha–cha–cha! Synchromat! — głos Natana zabrzmiał twardo. — Dyspozycja: podać motywację psychologiczną.
— Nie wolno mi — szybko odparł Synchromat.
— Co powiesz?!
— Oficjalna analiza i wystawienie diagnozy w pewnych warunkach może utrudnić psychiatryczne leczenie.
— Leczenie? — warknął Natan.
— Wstrzymuję się od dalszej interpretacji.
— Rozkazuję!…
— Nie masz tu nic do powiedzenia — stwierdziłem w miarę obojętnym głosem. — Jeśli będziesz naciskał po prostu wystąpi chwilowa blokada mnemoniki. Synchromat zawiera informacje zastrzeżone…
— Dla kogo? — zapytał.
— Choćby na jego prywatny użytek. Nawet ja nie potrafię zwolnić tej blokady. Ale mogę ci odpowiedzieć w jego zastępstwie.
— Ty? — znowu wesołość błysnęła mu w oku.
— Ja — odparłem, — Zarejestrowany motyw nawet marnego psychiatrę informuje o ukrytej obsesji. Podejrzewam — o treści seksualnej. Natrętne powtarzanie się motywu fascynującego erotycznie tylko w pierwszej fazie, a następnie…
— Elf! — Natan wyszczerzył się od ucha do ucha. — I ty mi to mówisz? Ty?!
Machnął ręką, ostatecznie rozbrojony. Potem roześmiane oczy skierował w stronę zbiorczego display’a Synchromatu. A więc i on — pomyślałem — przypisuje Synchromatowi lokalność. Zachowujemy się wobec niego jak wobec samych siebie; zazwyczaj patrzy się w oczy albo na wargi, jakby każdy inny punkt ciała, choćby ręce czy ustawienie stóp, nie potrafił zdradzić — jacy naprawdę jesteśmy.
— Synchromat! — zawołał Natan. — Cofam dyspozycję. Nie gniewaj się na mnie. Lepiej zmajstruj coś na ząb. Tylko wysil koncept syntetyzatora! Do licha! Kiedy się człowiek rozgada, zapomina, że przyszedł głodny jak pies. Elf, ty też masz w żołądku taką odwilż?
Popatrzył na mnie, nie po raz pierwszy, z niespodziewaną serdecznością szarych oczu.
— Jadłeś? — zapytał.
Machnąłem ręką.
— Napij się chociaż.
Czułem suchość w ustach. I coś gorszego niż odwilż — nienaruszony kamień w brzuchu. Jakby mi śniadanie zamarzło w kawał lodu. A przecież wiosna znalazła dostęp do moich kiszek tydzień wcześniej niż reanimator rozmiękczył Natana. Wcześniej przyszła wiosna — wcześniej będzie jesień.
— Dziękuję — odmówiłem mimo pragnienia. Obawiałem się, że nie potrafię niczego przełknąć. Na razie w ekranach szkarłatny ogień tli się delikatnie, a jednak pamiętam tamtą chwilę, gdy lancet „Trieda” wbijał się w rozwichrzoną protuberancjami gwiazdę, w ognisku jej masy szukał Bramy.
To było tylko mgnienie. Ogień nawet nie zdążył sparzyć ekranujących korpus statku magnetycznych zwierciadeł. A przecież, chociaż żar nie przeniknął pod pancerz — jakże namacalnie objawił się wtedy we mnie.
Gdy byłem sam.
Teraz przebicie nastąpi w przeciwnym kierunku, aż Helios wystrzeli z siebie błękitne ostrze do sekcji planet.
Na razie siedzimy bezpieczni. Zbliżenie tego słońca ani potworny nacisk w krytycznym punkcie jego masy nie przysporzą nam fizycznego uszczerbku. Lecz jest jeszcze świadomość. Presja tego wręcz namacalnie bliskiego ogromu, w którego wnętrzu przyjdzie się nam wykluć w przestrzeń, jest gorsza niż cios obuchem w skroń. Podniesiony do n–tej potęgi kosmiczny stres. Łatwo się z niego wyzwolić — być może; wystarczy zgasić wyobraźnię Synchromatu, który stara się nam dawkować napięcie, przyzwyczajać, żeby potem nie zdławił nas gwałtowny szok. Być może — jeśli zamknie swoje czerwone oko — żaden z nas się nie spostrzeże, kiedy czyściec zgaśnie za nami i tylko słoneczny wiatr wyprowadzi nas w przewiewny raj planet. A jednak jesteśmy przekorni. Lubimy gryźć owoc zakazany, patrzeć do końca, jak krew wycieka z tętnicy podciętej w przegubie, jak się lawina toczy z niebotycznej góry — aż cię nakryje i po skale rozsmaruje pierwszy celny kamień. Lubimy zaglądać śmierci prosto w oczy. Szczególnie wtedy, gdy do końca istnieje gwarancja, że i tak wywiniemy się od zagłady. Ciałem. I duchem. Tym pierwszym przynajmniej.
Z duchem bywa różnie. Może się zdarzyć, że trzeba go będzie na nowo hartować w chłodnych oceanach — wiatru — głodu — spojrzeń — braterstwa i obcych jaźni — w krystalicznych źródłach tryskających z serca planet.
— Synchromat, zgaś to — powiedziałem.
— Ależ nie! Dlaczego? — powstrzymał go Natan. — Niech sobie świeci.
Ledwie to powiedział z pełnymi ustami.
Pierś smagła i wypukła, bez śladu kobiecej różowej miękkości, która mi się uprzednio przywidziała w rozcięciu kąpielowego płaszcza. Wizerunki smoka — już zwęglone w żółtych słonecznych tarczach.
Siedział nad kryształową tacą wyprowadzoną z transmisyjnej niszy przed stanowiskiem nawigatora. Synchromat zafundował mu całkiem apetyczne śniadanie; kanapki, miseczka ryżu duszonego w sojowym sosie, jakieś czarnofioletowe kulki — nowy wynalazek — podobne do bakłażanów, wysmukła szklanka z dymną cieczą — mleczny aperitif, na deser krem jajeczny z kolokasji i orzecha kokosowego — czuję zapach; pod ręką biała serwetka, w porcelanowej miseczce woda do opłukania palców, plastykowe wykałaczki.
Wokół nas powietrze nasączało się pąsowym światłem. Kosmos też jest wybredny — trzeba przyrumienić, aby nas uznał za zjadliwe danie.
— A więc, obsesja? — Natan popatrzył na mnie nad krawędzią szklanki. — Bardzo intrygujące. Czasami człowiek przed samym sobą jest najbardziej białą plamą. Prawda? I co teraz?
Zagryzł swoim bakłażanem nanizanym na szklany patyczek.
— Kiedy Synchromat rozpocznie psychoterapię? — spytał.
— Istnieją różnego rodzaju kompulsje — odparłem. — Pewne ukryte tendencje naszych osobowości szukają rozładowania w działaniu. Czasami potrafimy jednak zachować psychiczną kontrolę nad tą potrzebą czynnego dokonania. W przeciwnym wypadku…
— Ktoś dostaje w zęby? — zapytał po prostu.
— Właśnie.
— A więc zastanawiasz się czy to, co czynię, jest przeze mnie kontrolowane? Gdyż istnienie objawów maniakalno—depresyjnych już nie podlega dyskusji?
— Nie musiałeś tego robić.
Skrzywił się nagle. Potem popatrzył na mnie posępnie.
— Co ty wiesz — wzruszył ramionami.
— Lubię ludzi potrafiących trzymać nerwy na wodzy.
— Ty sądzisz, że ja… — zachichotał. — Daj spokój, Elf. Jesteśmy z jednej gliny.
— Ty i on?
— Ja i ty. Na moim miejscu postąpiłbyś tak samo. Wyszedłeś z obiegu.
— Tak sądzisz?
— Ja wiem. Naprawdę uważasz, że ja tak niewiele wiem o tobie? Wiem wszystko. Twoich starych kamratów, Ulama, Yongbloda i Van den Berga, a przede wszystkim tego cudaka Horowitza znam nie gorzej od ciebie. Pozwoliłem sobie przestudiować tajne archiwa FL–Galax. Ty nie zdajesz sobie sprawy, w jak dziwaczne i brudne szachrajstwa wplątywali się tacy, jak ty. Wiem do czego jesteście zdolni. Czasami was nawet doceniam. Nie lubię mięczaków. A coraz mniej ludzi z ikrą.
Wysupływał z siebie zdanie po zdaniu. Chwilę przeżuwał szczękami i zaczynał na nowo.
— Umiejętność walki też ewoluuje — powiedział. — Potrafię przynajmniej tyle, co ty, jeśli chodzi o tradycje. W wykorzystaniu osiągnięć Strefy Systemu, w tej branży, jesteś mocno do tyłu. Przyznaj się, co ty wiesz o Strefie Systemu? Tam od dziesiątków lat szaleje pożar nie do ugaszenia. Jak w starych pokładach węgla. Ekonomika dostaje spazmów, socjologia jak pies się kręci za własnym ogonem. Przykłady? Tam komputerowy nadsystem zastąpił — tyle, że z większym powodzeniem — wszechobecność najbardziej wszechobecnej policji tajnej; medycyna i biologia jak wściekła macica wypluwa swoje zielone i innej maści bękarty. Tam praktycznie o wszystkim decydują czynniki irracjonalne — piorunująca mieszanka mistycyzmów, odkurzanych nacjonalizmów i świadomości społecznej sztukowanej na wszystkie możliwe teoretyczne sposoby. Tam, skąd tak sprytnie zwiałeś w gwiazdy, ukuto już filozofię motywującą stabilizację całej Strefy Systemu na bazie lokalnych szaleństw. Rozmawiałeś z Lianą. — dowiedziałeś się czegoś? Nie! Ręczę za to! Gdyż musiałbyś WIDZIEĆ! Lecz jak zauważyć coś, o czym się nie ma pojęcia, że w ogóle istnieje? Musiałbyś mieć nadprzyrodzony instynkt, gdyż empiria Strefy Systemu dawno przekroczyła barierę, do której sięgają twoje zmysły. To nawet nie wizja psychotropowego szału. Nic z tego, co potrafisz wyobrazić sobie. Postęp cywilizacji to wir, który się rozkręca dopóty, aż z dna podniesie najgorsze męty. Prędzej czy później one się znajdą na wierzchu, ponad wszelką klarowność, szczytne ideały, nad zdrowy rozsądek. Aż się wir własną szumowiną udławi i wróci — do dna.
— Domyślam się — powiedziałem.
Właśnie sięgał po mleczny aperitif do przepłukania gardła — jego starannie wypielęgnowana ręka zawisła w powietrzu.
— Czego?
— Że znaleźli się ludzie, gotowi w tym wirze zamieszać na własną modłę — wyjaśniłem.
— A tak — uśmiechnął się. — Już wiesz, że nie jesteś sam?
— Synchromat ma długi język.
— No proszę. Ale prawda wcale nie musi być taka — zastanowił się chwilę. — To, że ktoś ze mną, nie znaczy, że ja z nim. A może byś ty?…
— Nie rozumiem — przyznałem.
Siedział sztywno i machinalnie żuł skórkę od chleba, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał.
— Ja również — rozluźnił się nagle. — Ale w tym wszystkim, Elf, co ty kombinujesz? Rozparcelowałeś nas starannie. Ja — jestem młody. On — czort wie co. A więc ustaliłeś harmonogram wacht tak, żebyśmy się tylko nie tryknęli łeb w łeb. Ty zmieniasz mnie, on — ciebie, znowu ty — jego, ja — ciebie. I myślisz z tym długo pociągnąć? Prędzej czy później…
— Dokończ — powiedziałem sucho.
— Zrobię wszystko, żeby on nie rozegrał swojej partii.
— Sądzisz, że ma coś w zanadrzu?
— To twój trojański koń, Elf. Jeszcze go możesz wykopać za obronne mury „Trieda”. Sam bym ci w tym pomógł.
Patrzyłem mu prosto w szare, zimne oczy.
— Ty to… poważnie? — zapytałem.
— Mógłbym ich tolerować. Lecz nigdy nie pozwolę, żeby mi ktoś taki wchodził w drogę. A on sam się naprasza. On — tutaj, oni — tam. To wcale nie wygląda różowo, Elf. Przynajmniej nie tak, jakby się chciało.
Wręcz przeciwnie, pomyślałem. Wygląda to coraz bardziej krwawo. Już szkarłat z ekranu przenika warstwy szklanych przepon i czerwonym zarzewiem rozświetla wnętrza „Trieda”. Trudno rozróżnić kolory — tylko czerwień, brunatny półmrok i płomień buchający z gwiezdnego pieca. Nawet płyn w szklance, którą Natan trzymał przed twarzą, stężał czerwonym skrzepem.
— Dlaczego ich nienawidzisz? — spytałem.
— Nienawidzę? — tym posądzeniem zdawał się być rzeczywiście zaskoczony. — Trudno nienawidzić kogoś, kim się gardzi.
— Twój punkt widzenia.
— Każdy punkt widzenia jest czyjś. Więc istnieje, dopóki istnieje ktokolwiek z nas. Lecz poza nami jest jeszcze coś.
— Na przykład?
— Prawa natury.
— Mocne — przyznałem. — I oni…
— Nie. To my sami dokonaliśmy zamachu na podstawowe prawa doboru naturalnego. Homo sapiens to tylko etap w ciągu ewolucyjnych przekształceń, lecz w ramach Natury nigdy nie zostaje naruszona więź gatunku. Stworzyliśmy nowotwór, który należy wyciąć nim zdegeneruje resztę zdrowej tkanki.
— Znaczy: wyciąć? — powtórzyłem. — W imię zachowania czystości rasy?
— Nazywaj to jak chcesz — odparł.
— Jeżeli podjęło się ryzyko eksperymentu trzeba go konsekwentnie doprowadzić do końca.
— Czasami lepiej zawczasu się wycofać.
— A jednak jest ich coraz więcej. Istnieją też niezależnie od tego czy znajdują szacunek, sympatię, uznanie i miłość u takich, jak my.
— Na tym etapie eksploracji kosmosu są od nas bardziej opłacalni. Ekonomika rządzi się własnymi prawami, często rozchodzącymi się z etyką — stwierdził. — Mniejsze wymagania, łatwiejszy dozór, technika towarzysząca zniesiona do minimum. Ogólnie rzecz biorąc zainwestowany w nich kapitał procentuje szybciej.
— To masz im za złe?
Nie bardzo go przejmował nasz dialog. Pożywiał się przy tym starannie, bez pośpiechu. Nie spostrzegłem też, żeby specjalne wrażenie wywarło na nim postępujące przeobrażenie otaczającej nas przestrzeni. Oko Synchromatu rozwierało się coraz szerzej. Stopniowo ogarniało powierzchnię całego pęcherza nawigatorni. Przytłaczający szkarłatny mrok. Miałem wrażenie, że na specjalnym wysięgniku zostaliśmy zanurzeni w naczynie wypełnione piekielnym odczynem, jako dwa — dla asekuracji — lakmusowe papierki, wystawione daleko przed dziwnie nierealną skorupkę „Trieda”. Trzeba psychiką wybadać głębię, zanim się w nią wdepnie fizycznie.
— Czasami mam wrażenie, że to ty odbywasz swój pierwszy, a ja ostatni lot — powiedział Natan. — Jak ci się to wszystko układało dotąd?… I co — żałujesz? Życie jest takie właśnie przewrotne. Pamięta się tylko momenty, kiedy dało w kość. Chociaż z perspektywy czasu zyskuje się dystans bez nadbudowy emocjonalnych stanów. Koszmary wycofały się za krąg świadomości, a ty nie rozstałeś się z mundurem FL–Galax. Chciałbym cię jednak widzieć, gdybyś znał z góry, że — gdziekolwiek się ruszysz — czeka cię dotleniony, w miarę ciepły i orzeźwiający, pełen życia i żarcia, błogosławiony raj.
— Nigdy nie latałem dla samego ryzyka — odparłem.
— Bez niego jednak wszystko traci smak. Przechodzisz do rezerwy, będziesz miał czas — wróć na pewną planetkę, tkwiącą niby pomnik w centrum Strefy Systemu. A kiedy będziesz w tym mauzoleum — spróbuj; wal głową w mur, skacz z najwyższych pięter domów, własnoręcznie poderżnij sobie gardło. Nie zrobisz sobie krzywdy. Tym bardziej innym. Nie masz najmniejszych szans. My to nazywamy — inkubator. Doprowadzona do perfekcji technika asekuracji uchroni cię przed tobą samym. W ostateczności lotna brygada biotechników zregeneruje co trzeba, załata i wyjdziesz po tym z gwarancją na drugie tyle, coś do tego przeszedł.
— Po co mi mówisz o tym?
— Gdyż właśnie teoretycy z tamtego mauzoleum, tkwiący w oku cyklonu, na tej wysepce spokoju w ognisku rozkręconej Strefy Systemu, wygodni aż do obrzydzenia i trzęsący się na samą myśl o ewentualnej konieczności opuszczenia swoich pieluch, rozstania się ze zmumifikowaną pozą filozofów, to właśnie oni wymyślili sprytny chwyt — żeby się przysłużyć, a jednoczenie umyć rączki. Stworzyli nowy program kolonizacji planet. Bezbolesne, bezkonfliktowe podboje. Tfu! Przyspieszenie z poślizgiem.
Powinniśmy się zamienić miejscami, pomyślałem. Ostatecznie to ja, relikt minionych stuleci, powinienem odgrzewać w sobie ten fanatyzm.
— Ich organizmy zostają dopasowane do środowiska dowolnej planety — ciągnął Natan. — Zamiast podporządkować glob potrzebom tysiąca kolonistów łatwiej ten tysiąc poddać obróbce. Człowiek stał się tym, czym jest, dzięki temu, że jego protoplasta zaskoczony w stepie przez nadciągającą noc musiał zbudować sobie szałas, gdyż go natura nie obdarzyła zdolnością metamorfozy w jaszczurkę mogącą się schronić w byle mysią dziurę. Ale nic straconego! Sami sobie ulżymy odpowiednią mimikrą: jeśli trzeba — skrzela w miejsce płuc, zamiast oczu — filtry promieni rentgenowskich, łuskę na grzbiet — żeby się włoski nie skręciły od żaru, skrzydełka zamiast nóg — gdy nie za bardzo jest na czym spocząć. I tak w nieskończoność. Nauka czyni cuda, żeby się potem tuczyć na informacji zdobytej przez hybrydy biomechanicznych bydląt. Z człowieka został tam ledwie białkowy skrzep pod dekielkiem. A i to nie zawsze. Gardzę nimi tylko dlatego, gdyż poszli po najmniejszej linii oporu. Doskonale opanowana sztuka gatunkowej mimikry; tlen się snuje warstewką na pół metra — na kolana i czołgaj się z głową w prochu! Ziemia parzy stopy — na drzewa! Na powierzchni żeruje jakaś tubylcza maszkara albo zbyt boleśnie szczypie atmosfera — pod ziemię!
— To ma być przykład ich bierności wobec Natury? — spytałem. — Czasami, aby zrozumieć otaczający nas świat, dobrze by było widzieć więcej i inaczej, niż to potrafią nam podać ludzkie zmysły.
— Po to mam naukę i maszyny — odparł i po raz pierwszy spojrzał na mnie prawie z gniewem.
— Sam przed chwilą mówiłeś o ryzyku. Puść przed sobą walec drogowy a unikniesz ryzyka. Nie oddałbym godziny samotności nad brzegiem rzeki, choćbym tam musiał sterczeć pod postacią…
— Starego fauna! — zaśmiał się Natan.
— W zamian za informację o natężeniu słonecznego promieniowania, za skład chemiczny piasku plaży, za klasyfikację zielska porastającego wydmy, wreszcie za schemat rozkładu napięć hydrostatycznych wokół ciała istoty człekokształtnej przemieszczającej się w wodzie. Maszyny to wszystko dostarczą. Komputer wymodeluje. Pech w tym, że czasami tkwi w nas coś jeszcze prócz rozumu.
Ciężko mi było mówić o tym. Niemałej sztuki wymagało utrzymanie na wodzy rozbieganych oczu. Zmysły beznadziejnie gubiły się w przestrzeni wypełnionej płomieniem. Choć wiem, że jeszcze nawet nie pękła jej błona, poza którą ma się dokonać nasze zjednoczenie z gwiezdną masą. Tak powoli wokół nas zwijają się rozpalone wargi, dawkują pieszczotę — Synchromat ubezpiecza przed zbyt wczesnym orgazmem. Jeszcze trochę — choć całym ciałem czuję podniecenie, jakby ten gwiezdny pocałunek wszystkimi porami skóry coś wysysał ze mnie. I jednocześnie pogłębia się poczucie presji wywieranej z zewnątrz. Byłem coraz potężniej zduszony, spięty szklaną sferą nawigatorni i biologiczną ochroną skafandra.
Za to Natan siedział zupełnie spokojny. Nie spodziewałem się po nim takich nerwów — gdy zostajesz poddany zrównaniu z topiką wszelkiej symboliki w tym praźródle dnia i nocy, ludzi i bogów, skąd płeć Heliosa promienne ziarna wysiewa w żyzne brzuchy planet — on nie zaprzestał przeżuwania swojej karmy.
Zastanawiałem się nieraz — ile spotkałem podobnych planet: Nie takich, jak Planeta, w której stronę zmierzamy. Myślę o tych, które coś z siebie wydały bez naszej pomocy.
Z mniejszą lub większą chyżością galopujące Rosynanty wysadzały nas z siodeł w kolczaste chaszcze, w wertepy śnieżne, błocka i resztki żaru dogorywające w jarach. Trafiało się w barok tropikalnych dżungli, pełnych ordynarnego przepychu zwyrodniałych ekosfer, grzebało się w skalnych rumowiskach, wyszczerbionych przez zaloty wiatrów i deszczowe spazmy, żeby w pokładach iłów naniesionych od szczytów wydrapywać labirynty wydrążone przez jakieś gigantyczne kałotocza. Białe szkielety obnażone w dziennym świetle prężyły nagie gnaty, dopiero noc przyoblekała je na powrót w utracone ciało — i było słychać chroboty, przeciągłe sapania, westchnienia. Niejeden z czuwających nocą gotów był przysiąc, że widział przemykające cienie, światła w ruinach i słyszał trzepot skrzydeł niewidzialnych ptaków. Nawet ta Planeta, ku której zmierzamy, kiedy była martwa jeszcze, w porze nocy przejmowała nas zabobonnym lękiem — dlatego zawsze chroniliśmy się pod osłonę „Trieda”, naszego szałasu w pustyni Kosmosu — jak w stepie.
Ile razy wolno mi było podnieść rękę do uchylonej przyłbicy hełmu? Czy kiedykolwiek duchom tamtych wymarłych miast dałem szansę ponownego objawienia, kiedy niewidzialnymi palcami wyczują, że pod pancerzem skafandra tkwi coś jeszcze poza szkieletem? NIGDY.
Brak planet bezpiecznych dla ludzi. Więc wskazujący palec FL–Galax musiał się wycofać i szukać dalej, lecz za nim już podążała druga żelazna ręka — żeby serdecznym uściskiem nowy świat przyjąć do wspólnoty. Kiedy po latach przypadkowo trafiałem w jedno z miejsc upamiętnionych w archiwum mojej pamięci — witała mnie wybetonowana po horyzont płyta Kosmoportu.
Czy istnieją tu paralele z siłą przekonań młodego wyznawcy „czystości” gatunku homo sapiens? Pewnie byłoby lepiej, gdyby ci, którzy przychodzą za Unią Zwiadu, naprawdę posiadali skrzela i skrzydła, owadzie oczy, psi węch.
— Aby pozostać ludźmi, wybraliśmy jedyne możliwe rozwiązanie — powiedział Natan, jakby wybiegł naprzeciw moim myślom. — Człowiek zawsze i wszędzie stanowi swoje prawa, nie ulega innym.
— Pięknie to brzmi — przyznałem. — I dumnie.
— Nie muszę się wstydzić tego, kim jestem.
— Na tym polega różnica między nami.
Przez chwilę miałem wrażenie, że tamta dziewczyna z zadymionego przytułku dla samców wracających lub wyruszających na podbój Kosmosu — patrzy na nas tym samym przelęknionym wzrokiem, jak wówczas, gdy pochyliłem się nad człowiekiem leżącym na ziemi, dziwnym człowiekiem o twarzy zielonoskórej, żółtookiej, pozbawionej uszu i z głębokim cięciem nabłonkowej tkanki w miejscu ust.
— On… — zawahałem się, nie potrafiłem określić tego, co chciałbym wyrazić. — Jest z tych planet przyswojonych przez Strefę Systemu za pomocą nowego modelu kolonizacji?
Natan spojrzał w moją stronę błędnym wzrokiem, jakby i jego pochłaniały całkiem inne myśli. Może tylko nie potrafiłem dotrzeć do jego twarzy przebijając wzrokiem to zarzewie, które rozmywało wszelkie kształty. Miałem uczucie, jakbym — zachowując lokalną odrębność — zlewał się jednak ze wszystkim, co nas otacza.
— Dobre pytanie, Elf. Ta–ak. Zazwyczaj nie wytykają nosa poza własny grajdoł — powiedział Natan. — Siedzą w doniczce, w którą się ich zasadzi. Jak myślisz, cóż się mogło stać tak niezwykłego, że nasza jaszczurka wylazła z mysiej norki?
— Dlaczego on został przydzielony do mojej załogi?
— Ty nic nie rozumiesz, Elf.
— Więc wytłumacz.
Gotów byłem przeciągać tę bezsensowną rozmowę w nieskończoność. Byle się nie wsłuchiwać we własne ciało. W ten bolesny zlepek kości i dzikiego mięsa zapakowanego w egzoszkielet, który — wbrew wszelkiej logice — zdaje się śledzić i reagować na odkształcanie kolejnych cech kontinuum, z którego „Tried” wyławia swój pęcherzyk, aby go zwrócić międzygwiezdnej przestrzeni.
— Myślisz, Elf, że infiltracji tego parszywego plemienia podlega tylko strefa Kosmosu na zewnątrz Strefy Systemu?
— Po to zostali stworzeni.
— Ziemia jest również miejscem Kosmosu.
Uśmiechnąłem się — mięśnie twarzy samodzielnie wykonały jakiś grymas.
— Zapewne twierdzą, że człowiek, niegdyś organicznie spójny z resztą ziemskiej biosfery, nie jest dziś dopasowany do stworzonego przez siebie śmietnika — powiedziałem. — Cóż wam zaproponowali, status szczurów?
Zanurzaliśmy się coraz głębiej, a wkoło naszej szklanej beczki tańczyły języki krwawe — ogień piekielny. Jeśli zbyt długo trzymać oczy otwarte świadomość ulega dziwacznemu otępieniu, skronie ujęte w masywne imadło — potężny chwyt lęku na gardle. Szczęk — pierwszy ołowiany stopień mojej rytualnej drabiny. Ku powierzchni. Brzęk cynowego szczebla climax i tuż za nim głuchy łomot w puklerz z brązu, jakby się stopa „Trieda” oparła o planetę masywną jak Jowisz. Wyżej! — gdzie u kresu wniebowstąpienia dopełni się inicjacja moja — chociaż rozumiem przecież, że to tylko szaleństwo — fantastyczna parafrenia mojej własnej psychiki, która w przestrzeni rozkurczającej się z ziarna mnoży omamy wzroku, węchu i słuchu — czy jakieś jeszcze słowa istnieją poza mną?
— Z powrotem z Kosmosu przenikają w Strefę Systemu, aż do oka cyklonu, gdzie martwe mauzoleum Ziemi… Chcą tam stworzyć nową biosferę — według mitów swojego proroka…
A on stoi na szeroko rozstawionych nogach — ogromny, twardy kanciastym zarysem ramion, między które wbity kark sztywny i na nim osadzona głowa — niby żelazny kryształ — czwarty stopień naszej drogi do Mitry.
Twarz jego szara i w niej oczy stalowe. Różowa mgiełka wiruje w powietrzu i białe płatki — każdy eksploduje centymetrem sześciennym przestrzeni — manna z nieba przecinków i kropek; czuję, jak się pode mną załamują kolana i duszność — duszność coraz większa! — zawarty w nas koncentrat przestrzeni paruje na zewnątrz, nas samych wywraca na lewą stronę.
— …W imię ich duchowego przywódcy, Johna Ronalda Tolkiena…
Widzę, jak z wnętrza piekieł wysypują się cudaczne karły, czarną powodzią wypływa świat urojony tak długo — niematerialny — do teraz — misterium sakralne wyzwolone spod kontroli ludzkich szamanów — czary i karły, a na pograniczu świata ludzi i elfów — naród hobbitów — rekompensata zracjonalizowanego i stechnicyzowanego świata; w zarzewiu gwiezdnego ognia jawi się Władca Pierścienia.
Twarz jego przede mną toporna, oznaczona ostrymi kantami, jak zarys kości — blachy — pod miękką powierzchnią skóry prześwietlonej promieniami Roentgena.
— Słyszysz, Elf? Chcą modelować fantastyczny świat personifikacji zwierząt i drzew, reszty tak długo martwych przedmiotów. Dla nich my — ludzie — jesteśmy elementem bajeczno—surrealistycznej konstrukcji; jeśli nam wolno pozostać sobą, to tylko dlatego, gdyż każdy z nich może być kimkolwiek zechce.
— Czego więc chcesz ode mnie?
Coś się zbiera we mnie — żółć na wymioty i gniew — drażni mnie on — nagi. Czarny płaszcz spełzł mu z ramion i smoki się wiją pod nogami — i maszkarony brodate pływają w pąsowym kielichu, rodzą się z elektrycznych iskier; poza nami, w nas, na Ziemi — świat zaczarowany — już pod powierzchnią gwiezdnego piekła, czuję — wrzód rozjątrzony, nabrzmiewa dysforia — kłębek lęku i gniewu w duszy zlepiony w jedno — pod prasą potwornego ciśnienia — z zewnątrz napiera na nas energetyczne zwierciadło „Trieda” — ciśnienie świadomości — wszystkiego, co poza nami — w nas coraz głębiej.
— Żeby przeniknąć głębiej potrzebna im siła, którą znaleźć można tylko w biogenetycznym brzuchu Kosmosu… głębiej.
—.. Teraz rozumiesz, czemu tu jesteśmy? Nie — ja i ty. O nie, Elf. Nie jesteśmy sami. Gdybyś potrafił szukać… oni też przejęli raport… Nie jesteś chyba tak naiwny wierząc, że swoją wtyczkę wetknęli tu bez asekuracji…
Jak gęste firanki — śniedź rozwieszona w powietrzu — pod kamiennym stropem groty wilgoć zawiązuje krople — przez oka w srebrnej pajęczynie — już szósty, księżycowy stopień — kap — kap — prosto na obnażony łeb pielgrzyma.
— Pomożesz mi, Elf.
— Co chcesz zrobić?
Widzę — chociaż nagi — jakby sięgnął do pancernego sejfu własnej piersi i z niej wyrwał kawałek swojej płci metalicznej.
— Chodź ze mną.
Wir przestrzeni tworzy gardziel na nowo rozdziawioną w ciemność — chce prowadzić mnie tam, przez tunel skręcony ze złotych protuberancji Heliosa — a w ręku trzyma…
— Co tam masz?
— To? Och, Elf! Nie licz, że przed kimkolwiek stanę goły jak święty pański. Z takimi jak ty i on trzeba się mieć na baczności.
Światło rozchylone na boki — ból na dnie źrenic rozwieranych żałośnie w stronę nowego kontinuum; gdyby tak krzyknąć — SYNCHROMAT! ZGAŚ! SZYBKO! To słońce, ten jad, który w nas — wytrzymam jeszcze — pewnie bym długo czekał, aby mi wyznał wreszcie po co tu jest.
— Chodź, pokażę ci coś. I postaramy się, żeby żaden z nich nie obudził się więcej… Zrobimy to razem. Cha–cha–a–ha! Co na to powiesz, Elf? Wypatroszymy śnięte psy! Pójdź za mną!
W kadź pełną wrzącej smoły!
— STÓJ!
Nie słucha, idzie tam, a w jego ręku — śmierć.
Zapomnieć, zapomnieć o wszystkim, co poza mną, uwaga do wnętrza starego mechanizmu i świeżej oprawki, żeby tylko nie popękały sprężynki — sygnał do reszty sprawnych komórek dyspozycyjnych w dźwięczącej jak dzwon puszce głowy. — O tak! Indykatory, elektrody, stymulatory — przekaz z miejsca na miejsce potencjałów mięśniowych, choćby z serca do zdrętwiałych bicepsów — pełna mobilizacja, sześć miliardów włókien mięśniowych i sześć bilionów włókienek — wszystkie — WZWÓD!
Skok — z jękiem ścięgien — długi sus w poprzek nawigatorni.
Przez resztki szkarłatno–złotych pęcherzy eksplodujących w dławiącym ukropie powietrza.
— Nie ruszaj się, Elf!
Za późno — nim się zastawi ostrzem przejrzystym jak szkło — pięścią na odlew i kantem dłoni w ramię trzymające broń, aż się kości rozejdą w stawie, a on — gnąc się w pałąk — wydusi z piersi jęk. Mocny jest — psia jego mać! — dobrze ich szkolą — o tak!
Całą garścią za włosy i w dół. Kolanem przygnieść kark.
Jeszcze się opiera — wierzga nogami. Zdrowy byczek — nie miałbym szans, lecz stary wrak dostał na grzbiet ekscentryczny egzoszkielecik, skafander ze stymulacją — kto by przypuścił, że tak szybko przyjdzie sięgnąć do rezerw — powinieneś o „tym pamiętać, chłoptasiu, że bez takiej protezy nawet ty nie masz szans — elew Strefy Systemu. Trzeba, się było przebrać i wtedy sięgnąć po broń. Lecz kto by przypuścił, że tak na nas podziała słoneczny katalizator.
Głos nade mną. Szept gorączkowy — też się wyrwał ze szkarłatnego delirium — Synchromat? Też się ocknął?
Powoli unoszę głowę.
Złote piekło chromosfery spłynęło wstecz. Tylko pode mną jeszcze pokutuje ktoś. Na podłodze wala się dziwny, srebrzysty nóż. W piersi trochę piasku, lecz już przeszło, minęło, rozpłynęło się piekielne ciążenie — w pijaną, senną nieważkość.
Tak to jest.
I nagle zrozumiałem! Gwiazda została za nami — kres mojej climax. Teraz lecę przed siebie, wypchnięty tłokiem najpotężniejszej z protuberancji — jeszcze okrakiem dławiąc czyjąś pierś różową, na wpół kobiecą — jestem w próżni i moje oczy nie znajdują oparcia w czarnej, ledwie wygwieżdżonej przestrzeni.
Rozdział VI — Glony

— Nie sądzisz chyba, że mogłeś mu zanadto zaszkodzić — powiedział Synchromat. — Tacy zawsze padają na cztery łapy. To ty miałeś szczęście.
— Wiem o tym.
Ponurym wzrokiem patrzyłem na trzymaną w ręku broń. Skąd on wytrzasnął takie cacko? Na pierwszy rzut oka zupełny szmelc. Antyk. Zbyt pięknie rzeźbiona rękojeść, aby mocno trzymać brzeszczot. Z drugiej strony ostrze noża i rękojeść zdawały się być odlane w całości z półprzeźroczystego materiału. Ciemnogranatowa rękojeść ulegała zeszkleniu przechodząc w cieniutką klingę. Przede wszystkim rzecz cała była nieprawdopodobnie ciężka, a poza tym rękojeść wybitnie nie pasowała do mojej ręki, jakby została wykonana na specjalne zamówienie.
— Znasz się na tym? — z tym pytaniem zwróciłem się do Synchromatu.
— Nie — przyznał bez zająknienia. — Daj do analizy. Nie chciało mi się z tym nożem rozstawać. W pewien sposób mnie fascynował, jakby ciężar świadczył o większej jego efektywności, niż mogło to zagwarantować najprecyzyjniej odszlifowane ostrze.
Pchnąłem nóż po podłodze, ślizgiem w to miejsce, gdzie Synchromat mógł sięgnąć manipulatorem bez nadwerężenia teleskopów. Podrzucony kąsek połknął z zadowoleniem.
— No i? — zapytałem po chwili.
Synchromat wydał odgłos naśladujący niepewne chrząknięcie.
— To nie jest nóż — powiedział.
— Daj spokój. Jeszcze mam oczy. Można tym ciąć?
— Można. Ale jest coś jeszcze. Nie posiadam informacji na temat tego rodzaju broni w zestawie danych, jakie przejąłem ze Strefy Systemu.
— A twoja „podświadomość”? — pozwoliłem sobie na żart.
— Śpi — powiedział poważnie. — Nigdy nie zdaję sobie sprawy z wszystkiego, co wiem.
— Już mówiliśmy o tym — machnąłem ręką.
Spojrzałem na ekran. Gdyby kamienny węgiel potrafił wypuścić żywy liść, pewnie by jego pęd, sam czubeczek wyglądający spod odłupującej się skorupki, wobec reszty martwej bryły wyglądał tak właśnie — jak szafir tej Planety osadzony w czerni kosmosu; tak bliski, że tylko sięgnąć ręką.
— Żeby poznać działanie musiałbym to jednak rozwalić — westchnął Synchromat. — I nie mam gwarancji, czy uda się potem złożyć do kupy. Gryzę, a to wygląda na prawie pozbawiony cech charakterystycznych krystaliczny monolit. Można się doszukać śladu szczątkowego promieniowania. Poza tym… To mi wygląda na doraźną polaryzację. Można więc podejrzewać wielofunkcyjność przedmiotu. Dlatego twierdziłem, że to nie jest tylko nóż.
— I co zrobimy z tym fantem? — zapytałem.
— Rękojeść… To ciekawe, Elf. Ten uchwyt jest dopasowany wyłącznie do jednej dłoni. Zarówno kształtem, jak rozkładem receptorów charakterystycznych napięć elektrycznych skóry. Obawiam się, że wszechstronnie posługiwać się tym narzędziem potrafi tylko Natan.
— Więc zaplombuj i schowaj w bezpieczne miejsce.
— Mam lepszy pomysł.
— Tak?
— Z jednej strony to jednak ugryzłem — z zadowoleniem stwierdził Synchromat. — Potrafię wprowadzić dodatkową informację, która spolaryzuje uchwyt zgodnie z matrycą twojej dłoni.
— Żartujesz!
— Nie. Tu procedura jest całkiem prosta. Uwzględniając oczywiście zakres moich możliwości. Chciałbyś się przymierzyć?
— Dawaj.
Manipulator Synchromatu tą samą drogą puścił mi nóż po podłodze. Podchwyciłem go i ująłem w dłoń rękojeść. Misterna rzeźba jak ulał pasowała do mojej ręki.
— I co dalej? — spytałem.
— Nic. Reszta nie należy do ciebie. Musisz czekać.
— Na co? Nie powiesz mi, że ta czarodziejska różdżka sama wie, co i kiedy będę od niej potrzebował.
— Myślę, że tak. Nie wypróbujesz tej broni tutaj. Chyba, że potrafisz symulować odpowiedni refleks mięśniowy. W przeciwnym wypadku musisz czekać choćby ma uaktywnienie współczulnego układu nerwowego twojego organizmu. Jeśli wystąpi reakcja zagrożenia powodująca przyspieszenie pracy serca, wzrost ciśnienia krwi, zahamowanie trawienia, wzrost poziomu cukru we krwi, wydzielanie adrenaliny — może któryś z czynników zwolni odpowiedni spust. Wtedy się dowiesz, na co to jeszcze może się przydać.
Pomyślałem, że rękawica skafandra z biologiczną ochroną z pewnością nie zerwie tego sprzężenia. Przyjrzałem się Planecie widocznej teraz jako wybielony przez chmury sierp z akwamarynu. „Czasami wystarczy kilkanaście świetlnych lat określających trajektorię lotu do jednej z najbliższych gwiazd, aby się przekonać, jak niewiele znaczy mozolna praca ewolucji” — przypomniałem sobie. A mnie się zdaje, że do Planety tylko ręką podać. Ręką takiego faceta, jak Natan, do tego uzbrojoną w taki nóż.
— Co on porabia? — spytałem.
— Siedzi i czeka.
— Na co?
— Powiedział, że na ciebie.
— Ta–ak. Najlepiej go zapakować z powrotem.
— I obudzić tamtego?
— Nie mam pewności, czy to najlepsze wyjście. A przecież nie będziemy się tutaj wiecznie kręcić na orbicie. Sam nie mam czego szukać na Planecie. Tyle wiem, że tamten drugi to przynajmniej biolog i — coś jeszcze… Psiakrew! Co oni z tobą zrobili, że szlag trafia twoją elokwencję, kiedy cię tylko nacisnąć, żebyś sobie przypomniał coś na ich temat!
— Nie moja wina.
— To wiem od ciebie. Sam nie poręczę głową. Jeśli oni mieli swoich ludzi w Centrali Signal–Stars i w dokach Strefy Systemu, to i ciebie mogli przekabacić na własną modłę.
— Jak możesz, Elf! Wiesz przecież, że odpowiadam przede wszystkim przed tobą — dowódcą. Poza tym moje uwarunkowania mające na względzie bezpieczeństwo „Trieda”…
— Daj spokój. My też mamy swoje uwarunkowania, ograniczenia i zabezpieczenia, instynkt samozachowawczy i wyższe poziomy motywacji. Niedawno ten cholerny Helios wywinął z nami taki spektakl, że — sam widziałeś, ile z tego wszystkiego zostało.
— Ludzie zawsze posiadali niezrównoważoną psychikę, podatną na presję otoczenia. Trzeba było nie ryzykować i wyłączyć wizję. I bez tego faza przejściowa nie obywa się bezboleśnie.
— Z jednym wyjątkiem — zauważyłem.
— Przeceniasz go — stwierdził Synchromat. — W jego wypadku inne były objawy. Jak wy to nazywacie „puścił farbę”. Możesz mi wierzyć, że on teraz przeklina siebie na czym świat stoi.
Ciężko podniosłem się z fotela. Nóż zatknąłem za pas.
— A wiesz — powiedziałem. — Jednak pójdę do niego.
— Przecież mogę go tutaj…
— Przejdę się. Może wpadnę na jakiś pomysł.
— O czym chcesz z nim rozmawiać?
— Muszę się — zdecydować.
— Na co?
— Na kogo. Na jednego z dwóch.
— Zdaje mi się…
— Wiem, co ci się zdaje. Ale co ja mam z tym począć? Mogłem się wpakować w tunel transmisyjny, ale wciąż nie potrafiłem przywyknąć do tego rodzaju komunikacji wewnętrznej. Zresztą do kabiny Natana nie było daleko. Tylko pękła membrana drzwi nawigatorni i pieszo przebyłem tych kilkanaście metrów. Z pięciu kabin dwie były wolne. Z mojego polecenia Natan prosto z magnetycznego szybu wylądował na swoim łóżku. Potem Synchromat zablokował jednocześnie komorę wejściową transmisyjnego systemu i zamek drzwi na korytarz.
Tylko na moment zawahałem się przed drzwiami zaimprowizowanej celi. Niewiele dała przechadzka. Nie wpadłem na żaden pomysł. Trzeba sięgnąć do bardziej drastycznych środków.
Dotyk mojej ręki na płytce sensorycznego ogniwa zwolnił blokadę zamka i wszedłem do środka.
Natan leżał na wznak pod uniesionym kołpakiem reaktywatora. Nie raczył mnie zaszczycić specjalną uwagą.
— Gniewasz się? — spytałem.
Milczał. Jeszcze mu pewnie nie przeszła wściekłość. Dał się podejść jak szczeniak — tak przynajmniej sądził. Widać go jednak nie douczyli w tym, co potrafi wyleźć z człowieka, kiedy statek wyskakuje w innym miejscu przestrzeni. Dałby się złapać nie taki, jak on.
— Nie roztkliwiaj się — powiedziałem. — Chcę żyć z wami w zgodzie.
— Po co przyszedłeś? — warknął ze swojej pryczy.
— Zapytać, skąd to masz?
Tknąłem palcem w rękojeść noża. Nawet nie spojrzał w moją stronę. Zarejestrowałem tylko drgnienie ocznych gałek pod wypukłością opuszczonych powiek.
Rozejrzałem się po kabinie. Było to jedno z niewielu pomieszczeń nowego „Trieda” o ścianach pozbawionych pełnej przejrzystości. Biel przechodząca w dole w ciepły brąz i gęsty fiolet, jakby w trakcie formowania porcelanowego pęcherza płynna masa spłynęła po zewnętrznej powierzchni kapsuły” i pod podłogą zawiązała skrzep podklejający kabiny mieszkalne do wspólnego rdzenia. Poza tym nie było tu nic ciekawego. Gołe ściany. Typowe łóżko. Na takich pryczach jeszcze za moich czasów sypiano w Szkole Zwiadu. Sądziłem, że Natan urządził się wygodniej. To pomieszczenie wyglądało raczej na poczekalnię przed wejściem do apartamentów. Szczególnie idiotycznie pasowało tutaj czarne kimono, jakby z najdelikatniejszego atłasu. Natan ledwie nim przysłonił brzuch.
Dziwne uczucie, nie po raz pierwszy, wyzwalał we mnie widok jego nagiej, miękkiej i różowej, doskonale gładkiej piersi, pod którą trudno się było doszukać mięśni przyczepionych do żeber. W jaki sposób taki jak ja, kosmiczny wrak, mógłby odkryć podłoże tej androginii?
Natan nie wykazywał ochoty do zeznań. Mógłbym zaproponować Synchromatowi, żeby go wziął na spytki do swojej psycho–wyżymaczki. Pytanie jednak, czy ta propozycja znalazłaby w jego oczach uznanie. Według Synchromatu psycholodzy Strefy Systemu postarali się dobrze, żeby nam — broń Boże — z czyjegoś indywidualnego polecenia nie przyczynił przykrości. Pewnie bodziec do intensywnych poczynań Synchromat znajduje w sobie dopiero wtedy, gdy ktoś trupem padnie.
— Możesz nie odpowiadać — powiedziałem nie patrząc w jego stronę. — Muszę mieć tutaj spokój. Przynajmniej jednego z was potrzebuję. To fakt. Bez drugiego mogę się obejść.
Usłyszałem, że się poruszył.
— Co chcesz zrobić? — zapytał.
— Wrócisz do pudła. Odleżysz swoje aż do powrotu w Strefę Systemu. Tam umyję rączki… Tymczasem tutaj spokojnie zajmiemy się swoimi sprawami.
Kątem oka pochwyciłem gwałtowny ruch. Spotkałem jego wzrok. Natan się śmiał. Raptem jednym podrzutem opuścił nogi na podłogę i usiadł patrząc mi prosto w oczy — rozpromieniony cały, jakbym go uraczył czymś niezwykle pomyślnym albo do reszty rozbawił.
— Powiedziałeś, że tylko jeden z nas? — zapytał.
— Tak.
— A więc… ja pójdę do weka, a ty zostaniesz z NIM?
— Sam o tym decydujesz nie odpowiadając na moje pytania.
Na jego twarzy malował się wyraz niekłamanej wesołości.
— Ależ ja ci powiem! — zawołał nagle. — Powiem ci wszystko! Jak na spowiedzi! Skąd ten nóż? Ależ ja mam tu tysiąc i jeszcze jedną niespodziankę dla ciebie! Jesteś dowódcą — cha—cha—cha! Czy nie zrozumiałeś jeszcze, że ten statek został urządzony specjalnie dla nas! Nie dla ciebie?! Technicy z obsługi doku w Strefie Systemu zadbali, żeby nam tutaj nie zabrakło niczego. Ni–Cze–go! Każdemu według potrzeb. Tobie się dostał Synchromat, żebyś się miał przed kim użalić. Żebyście sobie pogadali jak równy z równym. Więc on wie niewiele więcej od ciebie. Poza tym… ty nie masz zielonego pojęcia, co wkoło się dzieje. To nie ja ciebie, lecz ty mnie powinieneś prosić o łaskę.
Tym razem ja o mało nie parsknąłem śmiechem.
— Synchromat! — rzuciłem ostro. — Daję ci pięć minut czasu na wyciągnięcie czegoś z tego idioty. Potem wpakuj go do konserwy.
Obróciłem się na pięcie i podszedłem do drzwi.
— Stój! — krzyknął za mną.
Poczułem jego dłoń na ramieniu. Zatrzymał mnie na samym progu. Tym razem powiało od niego zwykłym potem, bez aromatycznych domieszek.
— A więc pozbędziesz się mnie, zgoda — jego nagle rozmiękła lekko przypuchnięta twarz drżała, lecz w oczach ciągle czaiła się wesołość. — Potem rozłożysz program badań na dwie osoby i resztę roboty odwalisz razem z tym…
Wydął mięsiste wargi.
— Damy sobie radę — powiedziałem.
— Zależy kto z kim — parsknął. — Chcę ci coś pokazać.
— Mów tutaj.
— Nie. Pójdziemy tam teraz. Razem. To cię powinno mocno zainteresować, zanim weźmiecie ślub.
Wyraźnie drwił ze mnie. Było mi to obojętne.
— Potem postąpisz, jak uznasz za stosowne — stwierdził.
Nagle się zdecydowałem.
— Dokąd?
Bez słowa przeszedł obok mnie. Słusznie sądził, że będę go wolał puścić przodem. Czujny Synchromat w lot pojął w czym rzecz i uchylił przed nim drzwi.
Mon żółtego kręgu zakręcił mi przed oczami czarny węzeł latającego smoka. Pomyślałem, że Natan powinien właściwie wyglądać zabawnie w tym kąpielowym płaszczu owijającym się wokół łydek — kiedy tak szedł przede mną i mogłem wzrokiem objąć całą jego sylwetkę. Tymczasem dokonała się jakby kolejna metamorfoza i człowiek przede mną odzyskał zwykłą elegancję. Nie pozostało śladu szoku. Szedł teraz wyprostowany jak struna, na nowo szeroki w barkach, każdy ruch rozpoczynający i kończący z dystynkcją tak zaprogramowanego automatu — z arystokratycznym zacięciem. Nawet w bosych stopach przesuwających się przez mozaikę posadzek nie było nieporadności. Wyobraziłem sobie własną osobę na jego miejscu. Pusty śmiech.
Nagle zrozumiałem, w którą stronę zmierza Natan.
Awaryjny szyb. Spacerowy wybieg dla protoplasty elearów Strefy Systemu. Tędy zjawiłem się z reanimatorni. Koniec pomieszczeń socjalnych. Załamanie korytarza. Dalej prosto biegnie tunel o eliptycznym przekroju. Równolegle do osi „Trieda”.
Ekran Synchromatu imitujący iluminator.
Planeta ledwie się w nim mieści. Ogromna — a przecież trudno cokolwiek przeniknąć wzrokiem. Do tego wchodzimy nad strefę nocy i tylko ‘najwyższe partie obłoków smugami akwamarynu zazębiają się z królestwem mroku.
Natan zatrzymał się przed ścianą przeciwległą do pozornego okna otwartego w kosmos.
Niedawno tam stałem — plecami wsparty o ścianę, wpatrzony w impresję Synchromatu na temat zbliżającego się wnętrza gwiazdy. I zdawało mi się wtedy, że nawet tam — poza przestrzenią — czuję słoneczny wiatr, zapowiedź bliskiej wiosny.
Tym razem Natana nie obchodziły pejzaże na monitorze Synchromatu. Natan wsparł dłoń na szarej, lekko zaklęsłej ścianie.
— Wiesz, co tam jest? — zapytał. Wzruszyłem ramionami.
— Czarna skrzynka, co? — uśmiechnął się. — Trudno się dziwić. Jak się połapać w konstrukcji statku przestawionej do góry nogami, która na dodatek ze Strefy Systemu przejęła cząstkową mimikrę.
— Od tego jest Synchromat — przerwałem mu oschle.
— I owszem. Dlatego nie mam ci niczego za złe, Elf. Ja też nie od razu położyłem rękę na pulsie.
— Czego tu szukasz?
— Tym miejscem zainteresowałem się ze szczególnego powodu — wyjaśnił. — To jedyny punkt, w którym system komunikacyjny „Trieda” styka się z rezerwuarem biomasy.
To prawdopodobne, pomyślałem. W tym kierunku ze strony nawigatorni światłowody sięgają do rozjarzonego energią zewnętrznego pokrowca syntetyzatora i sprzężonego z nim rezerwuaru biomasy wewnętrznej biocenozy statku. Pewnie dlatego nawet przez potężne blachy czułem wtedy tajemniczą odwilż — plecy reagowały na żywy puls glonów.
— I co z tego? — spytałem.
— A jak myślisz, co to jest? — Natan palcem postukał w srebrzystoszarą powierzchnię.
— Nie rozumiem.
— Daj — wyciągnął rękę po nóż, który miałem zatknięty za pasem.
Cofnąłem się ó krok.
— Daj coś ostrego — powtórzył ze złością.
Nie miałem zamiaru dawać mu czegokolwiek do ręki. A już w ostatniej kolejności ten nóż. Nagle uśmiechnąłem się w duchu. Spokojnie sięgnąłem po nóż, ująłem za ostrze i podałem rękojeścią w jego kierunku.
Pochwycił go z kocią zręcznością i nagle dostrzegłem w jego oczach stalowy błysk.
Trwało to tylko ułamek sekundy, zanim się spostrzegł, że rękojeść nie pasuje do dłoni. Zdawało mi się, że zdusił w sobie przekleństwo. Gwałtownie obrócił się do mnie plecami i ze złością kilkakrotnie pchnął ostrzem w ścianę. Cienki zgrzyt aż ścisnął mi szczęki i ślina napłynęła do ust.
Natan zwrócił mi nóż. Już żałowałem, że się wyszczerbi półprzeźroczyste ostrze — kiedy sprawdzałem kciukiem cienki szpic on nagle odstąpił w bok — sprzed moich oczu usunął się czarny smok — i chwycił rękami za niespodziewanie odgięty od ściany płat. Szarpnął go na boki i w dół.
Blacha odkleiła się bez trudu. Blacha! Raczej cieniutka folia, której płat zwinął się w powietrzu i z metalicznym chrzęstem spełzł na podłogę. Jeszcze paroma szybkimi ruchami Natan poszerzył pole widzenia.
Mogliśmy zajrzeć w głąb „Trieda”. Nie za głęboko — tuż pod pancerną płytą kwarcu, pod niemal idealnie przezroczystą szybą, musował zielonkawy odmęt. Pęcherzyki powietrza przemieszczały się ku górze, przenikały gęstsze warstwy planktonu. W wodnym roztworze — jakby z wnętrza prześwietlonym przez sztuczne słońce — pływały całe kłęby zielonej rzęsy, miejscami zagęszczonej w prawie czarne węzły, kołysały się dziwacznie wynaturzone plechy, które poza środowiskiem roślin wyższych — z ich korzeniami, łodygami, liśćmi — znalazły inne potwierdzenie zasady konwergencji i zaczerpnęły zewnętrzne podobieństwo plechowej organizacji od całkiem nieprawdopodobnych kształtów, z pewnością nie mogących w tym środowisku reprezentować analogicznych tendencji morfogenetycznych.
Zadrżałem. Przecież nie mogło tu istnieć nic poza powolnym kurczem gigantycznego żołądka, który ugniata zielonkawą masę glonów.
A jednak w tym właśnie miejscu, na wprost pancernej kwarcowej soczewki, jak drzwi wstawionej w brzuch statku, istniał zalążek spokoju i ciepła, w miarę nieruchoma laguna na peryferiach wiru pożeranego w gardle syntetyzatora. Tutaj nie docierały energiczne prądy zamącone mieszadłem obracającym się wewnątrz tego kotła. Dlatego też na szklanej szybie zebrało się nieco osadu. Bierne formy planktonu, przyczepione do podłoża utworzyły podobne do poduszek z mchu gęste czupryny, fałdy bentosu. Wyżej wisiały pęta sinic, zielenic, brunatnic i krasnorostów. Widziałem to wszystko — zielonkawą poświatą przez szparki moich oczu wnikało mi do mózgu, w którym po chwili nie zostało nic, prócz głębi stawu przysłoniętej koronką neustonu rozpiętą na błonie powierzchniowej wód między osnową alg. Żółtawe światło prześwietlało tę musującą głębię, rykoszetami kwantów na kłębach wirujących pyłków osypywało się do dna, gdzie w ustałej wodzie wisiały skręcone przedśmiertną konwulsją trupy dwóch topielców.
Czułem kurcz jelit podchodzący do gardła. Było ich dwóch — cienkie listki dłoni na odrostach ramion, piersi rozdęte beczułkowato, kłącza nóg przyklejone do dna — plankton się po nich wspina niby sierść na nowo porastająca nagie ciała. Tuż przy szybie, prawie przyklejony do niej — jakby zatrzymany pod wodą i przez to wyblakły żółtawy kwiat wodnego hiacyntu — anemiczny, półprzeźroczysty — płaskie policzki, ledwie ślad zaciśniętych warg i oczy zamknięte, przysłonięte płatkami zielonkawych powiek. Glony od nich przejęły sugestię kształtów i teraz poza plecami tych dwóch perspektywa mnożyła cienie pięciopalczastych członków. Tylko dwie twarze potrafiłem zlokalizować wyraźnie — jedna widoczna z profilu, druga zwrócona prosto na mnie.
— A niech to diabli! — śmiał się Natan. — Rozumiesz, czemu chciałem koniecznie przyjść tu z tobą? Nie mogłem sobie odmówić przyjemności obejrzenia twojej miny, Elf!
Chciałem powiedzieć coś — żeby pysk zamknął. Nie potrafiłem rozkleić warg, jakbym był z nimi — tam, z pęcherzykami powietrza musującej przestrzeni, gdzie żywe bąbelki zakreślały krzywe wokół podbródków ściągniętych do piersi, srebrzystymi kroplami niby–rtęci zbierały się w szczelinach nozdrzy i znowu mknęły ku powierzchni.
— Kto ich tutaj… — wykrztusiłem wreszcie.
— Kto? Zapytaj, kim są i co tutaj robią. Znajdziesz odpowiedź na swoje pytanie. Mówiłem ci — nie jesteśmy sami. Ktoś był na tyle sprytny, że za twoimi plecami spróbował przemycić kompanów. Jak myślisz, to ja?
A więc wiedział o tym dużo wcześniej i nie pospieszył się informować mnie o tym. Może wolał na własną rękę załatwić porachunki. Tylko jak?!
Teraz w żywe oczy drwi} ze mnie.
— A ty podobno umawiasz się z nim na rendez–vous. Sam na sam? — szydził. — To jak będzie, Elf? Liczysz, że prędzej czy później nie wyciągnie z zanadrza swoich kompanów?
— To oni…
— Ty myślisz, Elf, że dla nich coś znaczy — gdzie? Nie, nie! To nie topielce. Spójrz, nawet im nie wzdęło brzuchów. To plemię potrafi przetrwać nie w takich warunkach. I tak wybrali sobie najwygodniejsze gniazdko. To była drobna przesada. W sam raz, żeby się dał wodzić za nos naiwniak twojego pokroju. Ja bym ich wywlókł za płetwy nawet z serca akceleratorów! Co teraz zrobisz, Elf?
Patrzył na mnie triumfująco. Z prawdziwą radością w oczach.
— Więc oni żyją? — spytałem z wahaniem.
— A co? Nie znasz tego uczucia, Elf?! Cha—cha! To ich przetrwalnikowy stan. Nie muszą się zdawać na jesienie i wiosny. Nie muszą się pakować w sarkofag — sami to wszystko potrafią. Kiedy zechcą. I mogą się wypiąć na naszą technikę. To ich letargi Śpią sobie spokojnie, zamiast się z nami nudzić w podróży. Dobrze pomyślane, co? I miejsce sprytnie wybrane. Pewniej byłoby bawić się z nami w ciuciubabkę choćby w sekcji grawigeneratorów. Tam żaden z nas nie ma dostępu. Ale tam również Synchromat nie ma dla kogo otwierać okienka w kosmiczną przestrzeń.
— Synchromat — wykrztusiłem.
— On nic nie wiedział — Natan lekceważąco machnął ręką. — Ty jeszcze nie wiesz, jak łatwo jego uwarunkowania obejść stroną? Synchromat nie miał również pojęcia, co się naprawdę działo w dokach Strefy Systemu, kiedy ci obiecano podratować „Trieda”. Mówię ci, Elf, tutaj zainwestowano tęgą porcję sprytu. I nawet taki Synchromat nie wiedział, że sam stanowi ogniwo sygnalizujące — tym tutaj — kiedy mają sobie ziewnąć i nawzajem powiedzieć „dzień dobry”. Cały czas w środku tego ekranu wisiał kierunkowskaz grawitacyjnego tunelu. Sygnał pierwszy. Potem wnętrze Heliosa, które i nam nadszarpnęło nerwy. Co? Myślisz, że przez tę metaliczną błonę, którą tak sprytnie zamaskowano szklaną wstawkę, nie przedostawało się tutaj, choćby i przetworzone przez Synchromat promieniowanie? Oni czekali na jeszcze jeden znak — kiedy w polu widzenia Synchromatu ukaże się Planeta. Teraz jesteśmy po stronie nocy. Zobaczysz, co zacznie się dziać, gdy wyjdziemy na nasłonecznioną. Teraz im nie przeszkadza nawet firanka.
Natan kopnął nogą walający się na podłodze zmarszczony płat aluminiowej folii.
— Zresztą, patrz! Patrz już teraz! — zawołał nagle.
Palcem strzelił w środek kwarcowej płyty, gdzie przylgnęła do szyby żółtawa twarzyczka — jakby ją postukał w środek czoła.
Nie dostrzegłem żadnego ruchu. Nic. A jednak coś się zmieniało powoli. Zmiękły zakrzepłe rysy twarzy o lekko skośnych, cieniutkich brwiach, jakby kwiat wodnego hiacyntu wychynął wreszcie spod powierzchni wody i chłonął światło, blade płatki nasączał błękitem, jasnym fioletem — żeby nad powierzchnią mrocznej głębi zakwitnąć prawdziwą ozdobą wód. W żółtym pąku ostrożnie pękały skośne szczeliny, otwierały się oczy. Coraz szerzej — półmartwe jeszcze. Lecz w ciemni źrenic już się przebudziła świadomość. Przez chwilę lęk. Potem zdziwienie.
I nagle zrozumiałem, że ten ktoś, tam — zawieszony między falbanami glonów — wcale nie patrzy na mnie. Wzrok jego rozszerzonych oczu prześlizguje się nad moim ramieniem. Ogromne zdumione oczy chłoną światło gwiazd — blask w nich rośnie, rozpala złote tęczówki. Widzę, jak w kłęby pyłków krążących w rezerwuarze światło spoza naszych pleców rzuca projekcję czterech cieni — Natan i ja, skamieniali, oraz ci dwaj — zaczynający się poruszać.
Musiałem użyć całej siły woli, żeby odkleić wzrok od tamtych oczu, w których zapalał się świat dziwnie ożywiony. Nieledwie targnąłem całym ciałem i odwróciłem się wreszcie — twarzą do ekranu. I poczułem, jak moje oczy robią się nie mniej wielkie od tamtych, ledwie przebudzonych. Ktoś ciężko westchnął przy mnie i jednocześnie usłyszałem alarmowy sygnał Synchromatu.
Rozdział VII — Śmierć w katedrze Księżyca

Głos Synchromatu boleśnie wibrował pod sklepieniem czaszki, wdzierał się między galopujące myśli. Nie słuchałem, co mówi, nic mnie nie obchodziło — czego chce ode mnie.
Moje oczy wrastały w kosmiczną przestrzeń.
Wzrok — to korzeń biegnący wzdłuż nitki światłowodu niosącego ZNAK. Świadomość — to pusty pęcherzyk balansujący na powierzchni rzeczywistości, w realny świat zapuszczający włoskowate pneumatofory, zmysły — aksony. Świadomość nasza to próżny pęcherzyk, który zyskał lotność na koszt gęstości Znaków przez Naturę zakodowanych w czasie, materii i przestrzeni. Tylko bowiem tam, na zewnątrz nas — próżnych wakuoli — znajdujemy, cokolwiek dla nas znaczące, informacje, treść, sok. Dlatego trzeba patrzeć, jakby się w każdej minucie rodziło na nowo — z szeroko rozwartymi oczami, chłonącymi świat jak oczy dziecka, które nigdy jeszcze — nigdy w tysiącletnich przemianach pokoleń swojego gatunku — nie znalazło czegoś równie niepojętego.
Patrzyłem więc, a tam — w owalnym iluminatorze mojego Nautilusa — czarny krąg Planety jeszcze się nie rozjaśnił świtem, ledwie krawędź jedna, w najwyższych partiach atmosfery rozjarzała się słonecznym światłem i w ten właśnie cieniutki sierp wpływał krąg mniejszy nieco, dziobaty i nieforemny, obracający się powoli — w kosmicznej skali tak przeraźliwie szybko przecież — któryś z księżyców Planety. Czekałem — wzrok mój z nadzieją zawisł na tej kuli zżartej kosmiczną korozją, gdyż jeszcze przed chwilą coś dostrzegłem, coś — może mi się przywidziało tylko — co natychmiast umknęło na niewidzialną teraz, w stronę planety zwróconą połowę. Lecz jeśli rzeczywiście było — czymkolwiek by się okazać miało — powinno za moment pojawić się znowu. Widziałem, jak ospowate naroślą kraterów uciekają w ciemność zwróconą do nas i spoza krawędzi pojawiają się nowe, głębokie, jak wyloty szybów przenikających do wnętrza zmurszałej skały — puste miejsca, z których niegdyś wydobyto szprychy i została tylko oś koła z rydwanu toczącego się nad Planetą. Rozkradziono wszystkie złote szprychy, prócz jednej — widać ją znowu — tak powoli i z tak zawrotną szybkością zarazem wyłania się nad strzępiastą krawędź księżyca. Blask znowu — ten sam, co poraził tamte ledwie przebudzone oczy i we mnie obudził nadzieję. Istniało coś, czego nie było tutaj, czego nie potrafiłby zostawić żaden z nas — ułomnych, którzy kiedyś — kto wie jak dawno temu w skali tej Planety — zabłąkali się tutaj i odeszli nie rozwiązując zagadki, ledwie się o nią otarłszy archaiczną łuską — pancerzem „Trieda” — reliktowym naskórkiem skafandrów — i zmysłów oblekających Małpoluda.
Kolący rozprysk miliarda tęcz oślepił mnie — uniosłem rękę, żeby osłonić zmrużone oczy. Daremnie. Nawet przez wąskie szparki frenetyczne światło wdzierało się w głąb oczu, wwiercało w mózg, jakby mu był obojętny słaby przewodnik wzrokowego nerwu. I choćbym zamknął oczy zupełnie — pewnie bym nie mógł przestać widzieć, lecz ja patrzyłem, nie odważyłem się dokonać tej próby, żeby to COŚ nie przepadło bezpowrotnie — musiałem się w to wczepić wzrokiem i trzymać — choćby oślepnąć potem.
Lecz TO obracało się wraz ze skalnym odłamkiem. Znowu się zanurzyło w strefę cienia, ale nie zgasło! Widziałem całe galaktyki zapalone we wbitym w grunt krysztale. Kiedy się patrzyło z boku dorównywał rozmiarem promieniowi księżyca, teraz go skracał perspektywiczny skrót i przezroczystym ostrzem gigantycznej wieży celował prosto w nas, i nie gasł ani przez moment. Nie wiedziałem, co to jest — heksagonalny kryształ czy piramida, wieżyca gotyckiego kościoła, a może ostrze kosmicznego statku wykutego w bursztynie — pod archaicznymi dyszami rozstąpiło się wnętrze księżyca i tajemniczy statek zanurzył się w grunt porowaty, w największym z kraterów znalazł swój dok i wyrzutnię — tylko ostry czub wystający z bunkra mieni się wszystkimi barwami tęczy, zwraca ciemności zapas światła zaczerpniętego z piersi Heliosa. I w rzeczy samej była to jakby żywa, pulsująca od środka słonecznica — sztywne promienie nibynóżek z ostrych igiełek, z krzemionkowych kryształów zanurzonych w cytoplazmie, bodą przestrzeń, prostymi nitkami kreślą warstwice na stokach kraterów pogrążonych w półmroku, promienne igły zanurzają nam w oczy — paraliżujące pseudopodia, w których wikłają się kosmiczne pierwotniaki. Nie ma odwrotu. Niedługo włókienka osiowe promieni rozmiękną i wraz z nimi zostaniemy wciągnięci do wnętrza komórki.
Nie ma odwrotu, musimy tam być — dotknąć własną ręką, palcem zanurzonym w naszą niewiarę. Bo oto nastał Twój Dzień. Tak, Elford — śpiewaj alleluja! — to wyśniony nie tylko przez ciebie Dzień Pierwszego Kontaktu.
Złota zjawa raz jeszcze rozbłysła na czarnej krawędzi bryły przetaczającej się przez ekran i zniknęła z pola widzenia.
— …Struktura niezidentyfikowana — usłyszałem głos Synchromatu. — Bioindykatory nie rejestrują materii organicznej. Brak wydzielania energii poza rozszczepieniem postronnych promieni świetlnych. Obiekt doskonale statyczny… Statyczny, powtórzyłem w myślach, a przed oczami zakodowane raz i na zawsze kuszenie świetlnej rozgwiazdy ponownie odtwarzało swoje misterium.
— Synchromat! — przerwałem potok zapewnień o braku danych. — Procedura według pierwszego paragrafu Instrukcji. W międzyczasie tych dwóch przeniesiesz do sarkofagów. Kiedy wrócę, niech żaden nie kiwnie palcem.
Mówiąc to już biegłem do najbliższej komory transmisyjnego szybu. Nawet się nie obejrzałem przez ramię na matecznik planktonu i alg, chociaż w ostatniej chwili wydało mi się, że jeden z niedoszłych topielców daje mi jakieś rozpaczliwe znaki.
Wreszcie lej magnetyczny. Natan gdzieś przepadł. Przez moment widziałem, jak długimi susami mknie w głąb korytarza. Czort z nim. Teraz już wiem, jak między was rozparcelować sprawiedliwość. Załatwimy, jak wrócę. Do tego czasu zajmie się tobą Synchromat.
— Synchromat…
Wir powietrza gasi głos w krtani. Płynny lot w kapsule trzech metrów sześciennych powietrza. Głową do przodu, bezszelestnie, niby kęs perystaltyką okrężnych mięśni przesuwany w przełyku. Wszystko trwa ułamek sekundy. Trzask pękającej błony i ląduję na zgiętych nogach w kesonowym pęcherzu zawieszonym nad otwartą kabiną starbolta.
W szklanym stelażu białe muszle — półobrót plecami do fotokomórki Synchromatu i manipulator w mig wyłuskuje jedną z kul. Po chwili jej ciężar czuję na ramionach. Natychmiastowa akomodacja łączy. Polaryzacja hełmu w pełnej zgodności z moim wzrokiem — widzę, jakby nie istniała przeszkoda między moją twarzą a powietrzem stanowiącym jeszcze mikroklimat „Trieda”. Jeszcze regenerator wbity w tuleję u nasady hełmu. Pierwszy oddech nowym powietrzem. Setki metalicznych palców przebiegają po powierzchni skafandra. Ostatnie kontrole — chcą mi wyłuskać nóż zatknięty za pasem. Precz z łapami! Jednocześnie upiorny błysk promieniowania oślepia moją przyłbicę — do oczu i skóry sięga tylko dozwolona dawka. Jeszcze raz — impuls za impulsem, jakbym był zgęstkiem plazmy ugniatanym przez centryczne uderzenia neodymowych laserów — ładują energię w submolekularną warstwę skafandra, aż się dopełni scientific breakeven i ochrona biologiczna będzie odtąd zdolna pełnić nieprzerwaną służbę na barykadzie między mną a zjawiskami wszechświata.
W biotronicznym zamknięciu skafandra nie odczułem żadnych rewelacji, lecz ostatni impuls laserów spopielił wszystko dokoła asekurując uprzednie sterylizacje i — byłem wolny. Pode mną rozmiękło magnetyczne pole i wąskim lejem osunąłem się prosto w fotel pilota rozparty amortyzacyjnymi ścięgnami w głowicy starbolta.
Patrząc w bok można się wzrokiem prześlizgnąć wzdłuż czterech jeszcze nie odpalonych mosiężnych gilz z kryształowymi głowniami starboltów. Za to na wprost przede mną już się rozsunął pancerz w burcie „Trieda”. Jeszcze klin szklanego włazu winien zaczopować wylot magnetycznego szybu.
— Synchromat?
— Tak.
— Zajmiesz się Natanem do mojego powrotu.
— To niemożliwe, Elf.
— Co to ma znaczyć?
Oczy zeskakują z gwiazd migocących w prądach powietrza rozpraszającego się w próżni poza wylotem wyrzutni.
Na ekranie Synchromatu srebrne węże właśnie krępują ciała niedoszłych topielców. Stawiają opór — taka ich zielona mać! Usta otwarte do krzyku — pęcherzyki powietrza mkną ku powierzchni między listkami alg. Manipulatory Synchromatu to najprecyzyjniejsze kajdanki — i na zawołanie w każdym miejscu. Teraz tylko wywlec tłumoki z rezerwuaru. Natana trzeba było z nimi od razu wpakować do zamrażalni.
— Synchromat! Do jasnej cholery, gdzie go podziałeś!
Trzask tuż nade mną. Znajomy odgłos pękającej membrany i coś się wali koło mnie. Jęk amortyzatorów. Nad głową westchnienie zasklepionych wreszcie magnetycznych poduszek. Po mojej prawej stronie, podane nieco wstecz, siedzenie drugiego pilota w dwumiejscowej głowicy starbolta. Zajęte. Natan szczerzy się do mnie pełną gębą. Kto by pomyślał, że w takim tempie można się wystroić w cały rynsztunek. Inaczej by nie przepuściła kontrola kesonu.
— Lecę z tobą, Elf — powiedział.
Mogłem mu kazać, żeby się zabrał do wszystkich zielonych diabłów. Ale przecież się starał. Zaczniemy od niego. I od teraz. Tamci mogą poczekać jeszcze.
I na razie nie tutaj tkwi największy problem. Nareszcie jest coś, co nas wiąże — przynajmniej na parę godzin. Ten sam cel nam zaświecił w oczy. Takie coś może się nigdy nie trafi i — koniec marzeń o integracji. Trzeba kuć póki gorące.
— Synchromat! — powiedziałem wkładając palce rąk w bioelektryczne kontakty sterów. — Pełna gotowość. Katapultuj za siedem sekund.
Powiedziałem — siedem, jakby to miało znaczenie. Szczęśliwa liczba. Poza tym chciałem, żeby było krótko — czasami wlecze się nawet tych parę sekund. Synchromat łypnął cyferkami na monitorze centralnego chronometru — od siedmiu do zera — i nagle nas wdusiło w fotele. Czułem, jak kostne kręgi amortyzują na chrząstkowych uszczelkach szkieletu. Znajoma ciepła fala krwi spłynęła w dolną połowę ciała, potem znowu uderzyła w mózg. Wargi natychmiast pokryte łojem, jak cieniutką warstwą parafiny, której nie potrafi zlizać zeschły kołek języka. Palce rąk tak głęboko wbite w biokontakty, aż mi się zdaje, że rękawice skafandra to przejrzysta koronka, która nie tylko przewodzi impulsy sterujące aparaturą pokładową systemu kierowania, lecz na dodatek — zwrotnie — pozwala mi jeszcze opuszkami palców zagłębić się w eksplozję plazmy poruszającą starboltem jak, tłokiem w łożysku wyrzutni; swobodne cząsteczki rozkręciły opętańczy taniec między dyszami starbolta a zwierciadlanym meniskiem dna studni, sprężyły się i wreszcie nas wypluły prosto w kosmos.
Szybko oddalaliśmy się od statku. Jego wzdęty brzuch chwilę jeszcze zdawał się nas wiązać szczątkową grawitacją czy lepkością rzadziutkiej nitki gazów — przezroczystej fioletowej pępowiny, która wreszcie pękła między nami i teraz wszystko, co nas mogło łączyć, to sprzężenie Synchromatu „Trieda” z jego miniprzystawką — lokalnym komputerem starbolta, autopilotem nawleczonym jeszcze na promień sterującego nami lasera. Lecz i ten kanał przekazu informacji rozchodzi się w szwach w miarę oddalania od macierzystego statku, w miarę rosnących opóźnień sygnałów. Poza tym starboltem można się oddalać dowolnie daleko. Od biedy można nim dokonać przelotu między bliskimi gwiazdami z prędkością przyświetlną. Mocy nie starcza tylko na przełamanie odchylających barier przestrzeni nad wejściami do tuneli poza grawitacyjnym polem Galaktyki. Z tego powodu coś, czym jeszcze niedawno tacy jak ja gotowi byli tłuc się do gwiazd, dzisiaj spełniało rolę pośredniego transportu wewnątrz planetarnych układów.
Synchromat oczywiście wybrał dla nas trajektorię optymalną, jeśli idzie o ekonomikę i wygodę.
— Przejmuję sterowanie — na wszelki wypadek poinformowałem Natana.
Główna oś starbolta w jednej chwili przełamała dotychczasową trajektorię lotu. W nas czarne gwiazdy i kopnięcie podkutym butem w ciemię. Fotele zwinęły się w przezroczysty amortyzacyjny pęcherz. Gwałtowna wibracja, jakby w pustej przestrzeni korpus werżnął się w chmurę gazu rozwichrzoną piekielnie. Trwało to tylko ułamek sekundy — wystarczająco, żeby poczuć w kościach, zbyt mało aby zachwiało wypadkową lotu starbolta. Palce już się zadomowiły w bioelektrycznych kontaktach sterów i wróciła im zwykła pewność. Pięć palców i pięć odrzutowych wiązek plazmy pchających starbolta; kciuk — to ciąg główny, pozostałe palce sterują bocznymi strumieniami — można je składać w jedno i rozpościerać w przestrzeni pięcioramienną gwiazdą. Można cały statek wprawić w tak przemyślne obroty, wirowania wokół własnej osi, spirale trzeciego i czwartego rzędu, kiedy już nic nie zostaje — tylko pomodlić się przed Synchromatem. On wszystko natychmiast rozpłacze. Niebezpiecznie jest tylko zabawiać się tak w oddaleniu od macierzystego statku — nim sygnał skoczy tam i z powrotem można pocałować w czółko jakiś wyłysiały z atmosfery księżyc.
Choćby taki właśnie — dostrzegłem go wreszcie. Zwrócony był do nas dziobatym profilem nowiu. Reszta bryły w półmroku. Pech — nasz cel po przeciwnej stronie. Jeszcze trochę przyspieszenia. Zdawało mi się, że mam maskę na twarzy — z elastycznej, mojej własnej skóry — jeszcze trochę i ześlizgnie się z czoła, policzków i nosa. Będę mógł wyjrzeć nad zmętniałe soczewki oczu. Ledwie je teraz potrafię odwieść na bok, gdzie leży Natan wdławiony w amortyzacyjne poduszki. Zawsze mnie śmieszyło, kiedy na okrainie Strefy Systemu pozwolono mi przelecieć się parę razy i wczuć w taką samą cholerną maszynę. W momentach ostatecznych przeciążeń potrafiła mnie rozbawić obserwacja pulsujących amortyzacyjnych pęcherzy. Reagują na każdą zmianę ciągu, odrobina przyspieszenia więcej i sprężarki w odpowiednie sekcje szklistych fiszbinów tłoczą różowy gaz, odpompowują w ułamku sekundy, uzupełniają z drugiej strony, usłużnie gdzie trzeba podtykają odpowiednio sprężystą i właściwie nachyloną podkładkę. Zawsze to wygląda jak kurcz dziesiątków mięśni zwiniętych w jeden węzeł. A w tej pieszczotliwej i jednocześnie twardej garści spoczywa ludzkie ciało.
Mój towarzysz trzymał się jednak nad podziw dzielnie. Choć mu stopa ciążenia przydepnęła pierś do zasadniczego oparcia. Miał przecież błogi uśmiech na twarzy i oczy mu płonęły — tego się nie spodziewałem. Ręce kurczowo zaciskał na dublujących sterach, jakby mu się śniło, że to on — albo też, że coś jeszcze z siebie dodaje do tej karkołomnej akrobatyki starbolta.
Tymczasem martwy księżyc spuchł przed nami do zastraszających rozmiarów. Wypełnił się i ostatecznie stracił widoczny tylko z oddalenia nieregularny kształt.
Posiadając jeszcze inercję bocznego dryfu przejętą od „Trieda” znaleźliśmy się nad oświetloną stroną księżyca. Na dodatek on sam posiadał tak szybki obrót wokół osi, że nad oświetloną połowę trafiliśmy wtedy, gdy nie zostało śladu po dziwacznej konstrukcji dostrzeżonej przez nas z miejsca bardziej odległego w kosmosie.
Zbliżająca się powierzchnia pogłębiała zmarszczki z przeraźliwą szybkością. Minimalna korekta styku — prosto w skalną iglicę sterczącą w centrum krateru. Przez moment szeroko rozwinięty krąg horyzontu. A my — głowicą w przód — twarzą w skalny filar — jakby się w nas, z nierozwiniętych konfliktów intrapsychicznych, rozwinął ten pęd do autoagresji — czołem w zrąb pierwszego napotkanego księżyca. Kątem oka — twarz Natana bez kropli krwi. A tu — już bez szansy odwrotu. Za mało mgnień, żeby przestawić starbolta o sto osiemdziesiąt stopni i hamującym impulsem strzelić z dysz.
Tak, drogi przyjacielu, tak wygląda śmierć. Trzeba zapamiętać.
I teraz — gdy już skalna drzazga niemal wbita w oczy — minimalne odchylenie od spadku prostopadłego do powierzchni. Uderzenie plazmą spod serdecznego palca — o tak! Zamiast w zmurszały grunt wbijać gwóźdź można się samemu burtą nadziać na kamienny kieł. I gdy już nie ma zupełnie wyjścia, kiedy za mało czasu, żeby choć zamknąć oczy i cienkością powiek odgrodzić się od śmierci — kciukiem lewej ręki tylko drgnienie na sensorycznym ogniwie — spust! — i starbolt wbija w skały całą energię generatorów magnetycznego pola przeciwmeteorytowej osłony — szary kamień w oka mgnieniu przemieniony w światło. Pod nami płynne bajoro bieli obwiedzionej pąsowym pierścieniem. A wokół nas elektromagnetyczne pole zwinięte w tuleję, jak w miękkim łożysku — ślizg nad parującym gruntem — pestka stalowa ujęta w jarzmo elektromagnesu, cząsteczka niesiona na grzbiecie grawitacyjnej fali.
Świadomość wraca opornie, jakby nawet szare komórki energię bioelektrycznych napięć oddały na ten czyn zbożny osłony doczesności naszej. Teraz trzeba na nowo przecierać zagubione ścieżki.
Oczami w bok — twarz Natana jeszcze skurczona. Tak, przyjacielu, tego nie uczą w żadnej szkole pilotażu. W całym waszym FL–Galax nikt nie zna takiej sztuczki. To trzeba mieć we krwi. A Ułam wymyślił to, gdy był w twoim wieku. I nie przy pomocy takiego sprzętu. Z drugiej strony wiek twojego gatunku był wtedy na etapie Małpoluda.
Tak, Ulam tę sztuczkę wymyślił, żeby zagrać na nerwach twardszych niż twoje. I nie zawiodła go ani razu. Musiał się powiesić na zwykłym stryczku.
Chciałem się odezwać do Natana, powiedzieć coś — zadrwić, jakbym szukał okazji do uregulowania długów. I wtedy zrozumiałem, że w tej skurczonej twarzy nie było odrobiny lęku. Ta bladość, którą poczytałem za wegetatywno—somatyczny objaw strachu, była wyłącznie efektem potwornych przeciążeń, które wszystką krew odpompowały z głowy. Lecz już wydął szybko pąsowiejące wargi, drapieżnie poruszył nozdrzami i w stalowych oczach nagle się objawiło pokrewieństwo z tamtym tygrysem, sfinksem, pół–lwem, pół–kobietą, która na ułamek chwili w moją stronę wychyliła się spoza tanich draperii Strefy Systemu. W jego oczach dostrzegłem niepohamowaną żądzę czegoś, przy czym próbka mojego pilotażu była ledwie nieśmiałym akordem.
I nagle pojąłem głupotę swoich demonstracji. Po co to zrobiłem? Komu i co przez to chciałem udowodnić?
Uciekłem spojrzeniem poza przezroczystą głowicę starbolta. Lecieliśmy nisko, niemal ślizgając się po powierzchni księżyca. Przestrzeń odzyskała geometrię dołu i góry, a równowaga endolimfy w błędniku kostnym mojego wewnętrznego ucha i linia horyzontu przed oczami wyznaczyły tę samą płaszczyznę poziomu. Przed nami otwierała się powierzchnia księżyca, twarz posiekana zmarszczkami, wzdłuż i w poprzek rżnięta głębokimi bliznami, nad której czołem—horyzontem wisiały ostre, w szczątkowej atmosferze nie zmiękczone iskry gwiazd. Komu tu i co chciałem udowodnić?
Jeśli w kabinie starbolta wygasić wszystkie czytniki i monitory pokładowego komputera, wtedy zupełnie niepodobna dostrzec idealnie przezroczystych, elastycznie polaryzujących strukturę warstw polimeryzowanego szkła, które oddziela nas od zewnętrznej próżni. Teraz jednak odrobina świateł ześlizgiwała się po wewnętrznej stronie pęcherza i — jeśli się uważnie wpatrzeć — można w tym pozornym ugięciu przestrzeni dostrzec zarys przedmiotów otaczających nasze sterownicze gniazda. Wzrok mój szukał zarzewia wstającego nad horyzontem — jakby się mogło podnieść w ośrodku pozbawionym powietrza — tymczasem dostrzegłem cień jakiś, znacznie bliższy, wiszący — zdawałoby się — tuż przed moją twarzą. Zupełnie, jakby ktoś patrzył na nas.
Ponad zębatymi obwałami skał unosiła się twarz dziwnie wyolbrzymiona, zewsząd okolona naelektryzowaną czernią kosmosu. W tym rumowisku odczytać można było praktycznie tylko czoło i oczy — daleko za sobą zostawiliśmy pąsowe wargi, jak pocałunek na nagim kamieniu — teraz lecieliśmy prosto w te oczy patrzące na nas z niezwykłą melancholią, ze smutkiem roztopionym w międzygwiezdnych przestworzach. I nagle zrozumiałem; śmiech zadrżał we mnie — komu i co chciałem udowodnić — tylko zgrzytnąłem zębami. Natan musiał usłyszeć ich skrzyp — popatrzył na mnie zdziwiony. Widziałem ruch jego głowy bez zwracania uwagi w jego stronę — obydwaj tam byliśmy, w dziwacznej twarzy stworzonej w laboratorium moich patologicznych iluzji, która wypełniła sobą ugięcie szyby, w oczach umiejscowiła odbicia naszych postaci — cień oczodołów pogłębiony przez konchy foteli, a w nich nasze ciała zatopione w próżni czarnych źrenic, ja — lewe, Natan — prawe oko; tylko poświata z monitorów komputera rozjaśnia kule hełmów otaczając nasze głowy cieniutką aureolą. Jakby spoza zasłony wyjrzała w naszą stronę ta, która — od tamtego spotkania pod auspicjami Strefy Systemu — nie miała ciekawszego zajęcia, jak czepianie się myślami dwóch durniów szukających szczęścia w kosmosie.
Zupełny nonsens. Co najwyżej spać nie dają nigdy niespełnione słuchy o kosmicznym Eldorado. I na wierzch wyłażą zadawnione bolączki Horowitzów, w różnych wydaniach i przynajmniej spodziewanych okolicznościach. I nie jest tego usprawiedliwieniem, że trafiają się chwile — choćby jak teraz — gdy wydaje nam się, że jesteśmy blisko tej krainy. Niby lecimy nad pogrążoną w mroku półkulą wykruszonego ciasta, z którego lepiono brzuchy planet, niby dokoła próżnia, noc pogłębiona apatią skał — jakże często udzielającą się nam — nieco przecież miększym od kamienia; a jednak łudzimy się.
Jak teraz. Wiem, że nie mogę nic słyszeć, a przecież w czeluściach kraterów budzi się triumfalny głos fanfar. Ledwie mogę wzrokiem rozróżnić cokolwiek w przenoszących się dołem pejzażach. Kamienne blizny zroszone gwiezdnym światłem. Tylko ta muzyka zdaje się narastać stopniowo. Najpierw pomruk ledwie słyszalny. Charkot długich trąb tybetańskich łamów, grzmiących nad praźródłem wszelkich ras. Tony potężniejące, choć trudno rozdzielić poszczególne dźwięki, bodaj na czynniki pierwsze rozłożyć instrumentację, i w uszach rozbrzmiewa monotonny, ponury koncert orkiestry złożonej z tysięcy instrumentów dętych — wibracja dźwięków przenika do samych kiszek i w piersi otwiera przestrzał, przez który wieje chłodem. Mam w sobie próżnię grząską, lepką, jakby się ciało zapadało w samym sobie, w kąpieli błotnej, w bagnie musującym strachem — nekrofiliczna Titonos dobrała się do wnętrza ciała i rozpoczęła tam orgię próchna i pleśni.
W ryku trąb lecieliśmy przed siebie.
Gdyby chociaż głowica starbolta pruła atmosferyczny pokrowiec o ziemię bijąc boczną powierzchnią stożka uderzeniowej fali. Wtedy może bym uznał racjonalność tych dźwięków, echa budzonego w gardzielach kraterów, z piszczał tektonicznych rozpadlin, coraz głębszych rejestrów dobywanych z porowatych skał. A przecież ten głos ochrypły potężniał — we mnie czy poza mną, nie wiem — tylko twarz Natana widziałem nie mniej pobladłą od mojej, i niosło nas z zawrotną szybkością, jakby rozdygotane trzewia przez łącza palców zaklinowanych w sterach przekazały w dysze sygnał pośpiechu, głodu, pragnienia, bo koniec końców musi się objawić to, wciąż jeszcze będące proroctwem—jękiem naszego ciała i jaźni.
I nagle pękł horyzont — szew skał zygzakiem zespolony z kosmosem.
Najpierw ostre pojedyncze żądło. Potem oślepiający krąg słońca zaczął się podnosić, nadymać ogniem nad spopielała równiną. Miliardy iskier strzelały na wszystkie strony. Nigdy w życiu nie widziałem takiego wschodu słońca. Wrażenie jakby w rozwichrzonym protuberancjami kotle tkwiło coś jeszcze — gorętsze od słonecznej pochodni — drzazga soczewki — ostrogranny kryształ kwarcu — odprysk lodowego lustra — utkwił w białym oku i wyciska z niego tęczowe soki.
Lecimy prosto w ten punkt już nakłuty przed nami.
Coraz bliżej.
I gdzieś przepadła kakofonia strojenia kosmicznych organów — teraz dźwięk płynie miękki, ledwie słyszalny, lecz istniejący bez wątpienia, nabierający głębi już nie tylko w kamiennych gardzielach, lecz pod sklepieniem całego nieba, gdzie pojawiła się Gwiazda — dusza Kosmosu — orkiestra wyzwalająca concerto grosso z monstrualnych piersi — we mnie samym trwająca Msza h–moll Jana Sebastiana Bacha.
Krąg słońca poderwał się nad rozłam bazaltowych rumowisk i zrozumiałem, że istnieje też krystaliczny pomost — między biegunami piekła łącze gorączki i chłodu.
Cel naszej pielgrzymki dziwnym trafem tkwił prosto w środku słonecznej tarczy — teraz się od niej oddzielał, bardzo powoli, wraz z przesuwaniem się Heliosa ku zenitowi, wyślizgiwał się niby lancet rozpalony w węglach do gwiezdnej białości — miecz z pochwy — żeby osiągnąć hart zanurzeniem klingi w próżni kosmosu.
Krzywizna księżyca nie była zbyt wielka, więc nie trwało długo to wynurzenie. Gwiazda umiejscowiła się w zenicie czarnego sklepienia, a dziwaczna budowla wyrosła tuż przed dziobem starbolta.
My tymczasem — oślepieni światłem i opętani muzyką, jak ćmy dążący do płonącej głowni — nie potrafiliśmy ruszyć ręką i niosło nas tuż nad zębatą czeluścią, która ze skał wystawiła szkarłatny język, i wciąż nie wiedzieliśmy nic — co mamy przed sobą i czemu tak nas tam ciągnie, prowadzi posłusznie po nitkach tysięcy promieni, jakby się w nas rozgłaszał zew olbrzymiego kryształu o ściśle geometrycznej strukturze, któremu dla dopełnienia prawa symetrii potrzeba jeszcze jednej cząstki — ostatniej — więc nas przywiodło z kosmosu. Zostaje tylko znaleźć swoje miejsce, ostatnią szczerbę, i wpasować się wraz ze starboltem w tę lukę, której dopełnienie jest zgodne z pragnieniem naszym i czyimś jeszcze — nie do określenia.
Jeszcze ułamek sekundy i nastąpi czołowe zderzenie — przeraźliwy trzepot szkarłatnego kolibra w monitorze pokładowego komputera. Natan coś krzyczy, bezsilnie szarpie swoimi sterami.
Podświadome raczej drgnienie wszystkich palców — nim autopilot zdecydował się na ostateczność — i potwornie wysoka kolumna przenosi się tuż obok. Ciążenie wdławia nas znowu w amortyzacyjny pęcherz. Starbolt świecą strzela w górę i przerzut przez plecy. Wyrównanie lotu i znów przed nami monstrualnych rozmiarów budowla — cichy chorał we mnie — teraz już nie mam wątpliwości, choć nie wyobrażam sobie sprawców tego ogromu.
Słyszałem, jak Natan rzęził ciężkim oddechem. Bezwładnie zwisł w amortyzacyjnym pęcherzu. Ja sam nie potrafiłem powstrzymać westchnienia ulgi. Czarne płaty spływały sprzed oczu.
Już lepiej — tylko w kiszkach łagodna melodia.
Msza tajemnicza.
Posłuszny mojej ręce starbolt zawinął spiralę wstępującą ku górze. Tuż przy złotawej, półprzeźroczystej iglicy. Trzeba było zamknąć kilkanaście stromych pętli, żeby dotrzeć do szczytu. Z tej wysokości księżyc wyglądał jak zmurszała buławka — na złoty patyczek nawleczone parchate jabłuszko. Koniec kryształowej igły przenikał już w strefę nieważkości. Żadnych niespodzianek — zwyczajna, ostrogranna iglica. Z jednej tylko strony ze szpica zbiegała cieniutka szczelina. Rozszerzała się i bez odkształceń gładkich ścianek biegła w dół, aż do podnóża kolumny. Spróbowałem wzrokiem ocenić jej proporcje — dziwne wrażenie sprawia coś jednym końcem tkwiące w rzeczywistym kosmosie, drugim zakotwiczone w bryle księżyca. W miejscu styku z gruntem kolumna posiadała średnicę najmniej tysiąca metrów.
Krążyliśmy wystarczająco długo, aby poczuć w sobie głód tej muzyki, która przycichła tutaj, dopiero ją kryształowe ostrze wyłuskiwało z szumów Kosmosu, żeby spotęgować w sobie i o ziemię grzmotnąć rykiem trąb jerychońskich.
Balast zainstalowanych w głowicy starbolta elektronicznych detektorów rejestrował obecność czegoś — i owszem — lecz ani razu w monitorach nie zapaliła się twarda decyzja: kwarc, diament, monokryształ korundu, tania błyskotka.
Pchnąłem w dół starboltem. Z powrotem do podstawy tego pomnika, gdzie szary granit bezpośrednio przechodził w krystaliczną formację. Cały ten czas wydawało mi się, że przezroczysta ściana tylko z wierzchu pokryta jest nieco dymnym szkliwem, a w środku mnoży cudaczne perspektywy, tetragonalne układy płaszczyzn, i w nich coś się dzieje, coś zmienia — nie mniej płynne niż gra promieni zapożyczonych od gwiazdy albo wykrzesanych z własnego krzesiwa. Postanowiłem lądować.
Starbolt stanął pionowo na wprost owej szczeliny, która przy podstawie niebotycznego obelisku szeroko rozwierała dwie pionowe ściany.
— Zostaniesz tutaj — odpowiedziałem na pytające spojrzenie Natana.
Chciał zaprotestować. Ruchem ręki uciąłem dalszą rozmowę. Ciążenie było tu minimalne, lecz nie pragnąłem nadużywać uśmiechów fortuny. Nie otwierałem kabiny, żeby z wysokości czterdziestu czterech metrów — gdzie unosiła się szklana głowica — skakać prosto na skały wygłodniałe od długiego przebywania w próżni. Dawno się nie nawlekła na nie, jeśli nie od samego poczęcia świata, jakaś cielesna padlina.
Między stanowiskami amortyzacyjnych pęcherzy ciemnieje kamera magnetycznego szybu — krótki lot nogami do przodu. Niewielką porcję energii kinetycznej stopy przekazały bezpośrednio w ziemię. Martwe skały czasami różnią się barwą, lecz zawsze wyglądają na dalszych lub bliższych krewnych martwicy w każdym innym punkcie Kosmosu. Szedłem po nagiej skale. Plazmowe dłuto pod dyszami starbolta wydłubało nieco gruntu i wkoło rozpościerał się jeszcze wachlarz szeleszczącego, stygnącego szkliwa. Czasami stopa opierała się na takiej koronce z ceramicznych wężyków — słyszałem trzask i spod obcasa, jak z przydepniętej tubki, wytryskiwało nieco ognistych kropel.
Niedługo zapadnie tu noc. Nie musiałem się martwić jej nieuchronnością. Chociaż nie podłączyłem do skafandra przystawek z echosondami, laserowymi dalmierzami i polaryzatorem szklanego hełmu, aby odbierał promieniowanie podczerwone — sam nie wiem, czemu. Pewien byłem, że nie ma co ze sobą zabierać tego balastu. Mamy aż nadto czasu na zastosowanie metody geologicznego młotka. Na razie pierwszy rekonesans. A tymczasem starbolt, chociaż postawiony pionowo, wygląda jak zupełnie maleńki karzełek, pozbawiony świetlnych — świetnych szat, żebrzący u stóp niebotycznej katedry.
To coś bowiem, przed nami, przeczyło wszelkim wyobrażeniom o konstrukcyjnej skali. A przecież zostało stworzone. Wątpię w kreacyjną siłę Natury, mogącą objawić się w tak krótkim czasie. Przecież niedawno byłem tutaj — na jednym z równie martwych księżyców. Zresztą tego nie trzeba było szukać, samo się rzucało w oczy z każdego punktu planetarnego układu. I niepodobna było nie trafić do tego ZNAKU, choćby się było ślepcem — jeśli tak pewnie szedłem przed siebie to tylko dlatego, żeby wyjaśnić, skąd brał się we mnie ów głos — ulotna muzyka niebiańskich sfer, wabiąca mnie jak magnes. Nie wyobrażałem sobie, że może istnieć twór obcego rozumu, który dla nas — ludzi — byłby czymś tak dziwnie bliskim, że mogą istnieć nie tylko tajemnice groźne i odpychające, ale i tak kuszące, jak ta. Jeśli z czymkolwiek mógłbym porównać to uczucie, wypełniające mnie kiedy się tak zbliżałem do gigantycznej wieży z szerokimi wrotami — jak pęknięciem wypełnionym światłem, było to tak mniej więcej — wyobrażam sobie — jakbym po stromych schodkach wstępował do półmrocznej kruchty, do przedsionka świątyni skierowanej w niebo gotycką doktryną strzelistych i smukłych wież. Wystarczy jednak przestąpić próg — i ta konstrukcja z tak zawrotną siłą rwąca się ku słońcu, zwiera się nagle ciemną gwiazdą stropu, wciąż przepojona wspaniałością i odwagą — a jednak sklepiona nad głową. Życie zepchnięte w drabiny witraży. Dziwny świat, przed którym — czy mnie zachwyca czy przeraża — tak samo muszę schylić głowę — choćbym był polinezyjskim kanibalem, rdzennym mieszkańcem australijskiego buszu, jezuitą, światłym koryfeuszem Oświecenia, zadufanym technokratą czy facetem przezornie obleczonym w pancerz skafandra z nadprzyrodzoną biologiczną ochroną. Ta moja tarcza ochroni mnie nie tylko przed ogniem na stosie inkwizycji — pewnie potrafi mnie zbawić również przed samym sobą. Albowiem patrząc, słysząc, czując — przeżywamy przecież — świat i własną cielesność — rozumiemy, podziwiamy, a przez to stajemy się podatni na sugestię tajemnic, które nas przerastają — jak tajemnice narodzin i śmierci.
Lecz kim jestem, żeby uciekać w mistykę symboli, kiedy mnie przyszłość zalicza w swoją prozaiczność? Idę między dwoma lustrami, które między sobą mnożą rykoszet światła i dźwięku. Trafiłem w piekielną retortę, która chce ze mnie — syna balwierza, rzeźnika i kastylijskiego wieśniaka — wytopić szlachcica, żebym rozwinął sztandary nad konnym orszakiem, aż się nad ziemią przetoczy chrzęst zbroi, kolczug i tarcz przybranych w mon czarnego smoka. Staję tutaj jako proroctwo nowej konkwisty — za pasem mam nóż, który już widział niejedno, a pewnie się jeszcze nie wyzbył wszystkich chęci. Niosę go w mój kosmiczny western — żeby dokompletować do zbroi płaszcz purpurowy i gronostaje, złoty sznur, broszę z perłami i cesarskiego orła — i wrota się otwierają przede mną ogromne, już nie przedsionek kaplicy gigantów, do której wchodzę, żeby się pomodlić czy zgoła empirycznie zgłębiać tajemnice bytu. Szczelina w skale wypełniona jest słonecznym światłem. To mój Złoty Kanion Kolorado — stopy po kostki w złotym pyle — żywa rzeka bez wody — po brzegi wypełniona ziarnami nuggetów. Trafiłem tu pod koniec nędznego żywota, do zdroju, o którym jeszcze marzą inni poszukiwacze skarbów kosmosu. Tę żyłę będę doił, aż się sam po brzegi wypełnię — i Natan niech uszczknie sobie! — dla każdego starczy, nawet tym zielonogębym nie będę skąpił! Niech mi pomogą rozgryzać złote orzeszki i perełkami spluwać w chciwą karmy Bibliotekę Strefy Systemu. Oto szansa Pierwszego KONTAKTU — niech potop wiedzy zasili nadświadomość zbratanych Synchromatów, niech dopełni resztę pustych kieszeni, szarych komórek, nie rozkręconych biznesów. Tak długo nas przecież męczyło pragnienie.
Szedłem wyprostowany, a wkoło migotały pierścienie świateł. Daleko za mną został wylot Złotego Kanionu. Maszerowałem — co tam! — prawie biegłem długimi susami, na ile można krok wydłużyć w polu tak niskiego ciążenia. Traci się nieco na dystynkcji ruchów — nie dbałem o to. Ogarnęła mnie dziwna euforia, barwne plansze Rorschacha pływały mi przed oczami i — sam nie spostrzegłem kiedy — ściany się zbiegły niemal w ucho igielne. I muzyka w piersi — bardziej napięta, jakby missa pro defunctis, żałobny śpiew organów.
Błędnym wzrokiem popatrzyłem przed siebie.
U zbiegu niebotycznych luster zaklinowana mleczna perła.
Jeszcze kilka kroków, by się zjednoczyć z jej pulsem.
Patrzyłem z niemym zdziwieniem — rytm kurczów pokrywał się z tętnem istniejącym we mnie, na granicy świadomości obecnej i dawno zatartej pamięci.
Pochyliłem się.
Dźwięk umierający we mnie — upadłem na kolana przed tym coraz wolniej pulsującym węzłem. Dogasanie mszy żałobnej, jakbym zbliżeniem własnego ciała niwelował amplitudę drgań dziwnie znajomych. Za to mleczne światło promieniowało coraz śmielej, rozjarzało sferę wewnętrzną energią, czymś przeznaczonym dla mnie — wyłącznie, po to tu przecież przyszedłem — tylko wyciągnąć rękę.
Uniosłem ramię i rozpostartą dłoń oparłem na błękitnej perle.
Trzask usłyszałem. A potem cisza — zupełna, jakby pękła taśma z Vor Deinen Thron tret ich — kompozycja nigdy nie dokończona.
Coś się zmieniało już tylko poza mną. Z przeraźliwą szybkością — ściany przed chwilą tak bliskie rozbiegały się teraz na wszystkie strony. Mogłem w nie zajrzeć coraz głębiej — w miąższ bardziej przejrzysty — i zrozumiałem wreszcie, że wcale się nie oddalają ode mnie, po prostu znikają, topnieją resztkami złotego iskrzenia i przez ostatnią przesłonę widzę zębate krawędzie kraterów, jak się wgryzają w rzadziutką, rozwiewającą się w przestrzeni koronkę utkaną ze znaków największej Biblioteki Kosmosu, która się rozsypała za lada dotknięciem.
Tylko na nagim kamieniu biała perła płonęła jeszcze — nadzieją dla mnie — życiodajnym światłem. I ona topniała. W zupełnej ciszy, przejęty nagłym lękiem, dziką rozpaczą, jakby się wymykało coś, czego za żadne skarby świata wypuścić mi nie wolno, zerwałem się nagle i pochwyciłem tę kulę w ręce. Aż się ugiąłem pod jej ciężarem, skręciłem wokół osi, jak kompas wskazujący powrotną drogę do starbolta, i znowu zostałem pchnięty na kolana, rzucony o ziemię. I wtedy coś posłyszałem nad sobą. Ledwie uchwytny szelest.
Dźwięk się nowy budził w przestrzeni. Resztki ścian — jeśli kiedykolwiek istniały — prześwidrowane wiertłami gwiazd rozpadały się tym właśnie westchnieniem.
Słuchałem — i coraz większą pustkę czułem w samym sobie. Ten głos — z niczym nie potrafiłbym go porównać nigdy — ten głos był mi znajomy. Wiedziałem już! Dreszcz mnie przeniknął do głębi — ten GŁOS śmiał się nade mną. Wokół mnie ŚMIECH istniał w przestrzeni — o nie, nie drwiący wcale, raczej — smutny może, bezradny. Spojrzałem na swoje brzemię, z którego ostatecznie opadła perłowa otoczką. Nawet go nie tknęła korozja.
Trzymałem w dłoniach metalowy sześcian — naga skorupa generatora wzbudzającego, modulatora z prostą pamięcią pewnego ciągu matematycznych przekształceń, wzmacniacza mocy i obwodów wyjściowych, od miedzianych krążków rozchodzących się trzema wyrostkami anten — nadajnik zainstalowany przez Ulama, żebyśmy się mogli zabawić kosztem Horowitza.
Powoli uniosłem głowę — gdzie sterczał starbolt nieodróżnialny prawie między innymi skalnymi obeliskami.
Olbrzymia amarantowa kula wisiała tam, mlecznymi pasmami obłoków ustawiona skośnie do horyzontu księżyca. Ogromna milcząca Planeta.
Od strony starbolta ktoś biegł w moją stronę i rozpaczliwie machał rękami.
A ja klęczałem. Ze złomem w dłoniach, z oczyma utkwionymi w obliczu Planety przebudzonej we wnętrzu wygwieżdżonej czerni — klęczałem, żeby wreszcie opuścić głowę i nasłuchiwać już tylko w sobie, czy ŚMIECH nie odezwie się jeszcze — bodaj szept nad rozsypanym wkoło prochem.
Czekałem daremnie.
Tylko śmierć — jakby coś umarło we mnie.
Dzień pierwszy
„I wydała ziemia ziele–trawę, z których każde inne nasiona rozsiewa, i drzewa owocodajne, z których każde nasiona inne chowa…”
(Księga Rodzaju)
Planeta

Lekka bryza marszczyła siną płaszczyznę rozciągniętą aż po widnokrąg. Woda ukryta pod celofanowym nabłonkiem. Z wierzchu zaskorupiała czymś chrupkim i szklistym. Nie szum prawdziwego morza lecz naelektryzowane potrzaskiwanie. Ostrzejsze podmuchy załamują wierzchołki fal i zrywają z nich zieloną pianę. Suche wydmuszki żabiego skrzeku fruną w powietrzu wypełnione tylko zapachem — cóż mogę wiedzieć o nim — odwodnione zupełnie. Kiedy pękają, z charakterystycznym trzaskiem i — czasami — brzękiem, przez moment w powietrzu wiszą węzełki tęcz — zanim i te się rozprysną.
Ocean odkłada w przestrzeń kolejne zarodniki ogniskujące promienie Heliosa. Nad ciemnozielonym suknem wody przetaczają się bilardowe kule, stuk słychać — kiedy się zetkną — i w mgnieniu oka znikają; jakby na styku tęczowych okręgów trafiały na przestrzenną zapadnię, w punkt mikroskopijnego kolapsu, poza którym istnieje — jeśli istnieje — na lewą stronę przenicowany kawałek tego świata.
Miałem uczucie, że to ja sam przekraczam taki punkt.
Kabina starbolta to pęcherzyk innego świata, zanurzonego w tym — tutaj. Wyklułem się. Teraz idę przez gęstą łąkę. Nogi zapadają się w miękkie próchno. Pod stopami drgają jakieś kłącza.
Dalej — czy gdzieś istnieje bodaj jedna łacha burego piachu, ostatnia blizna na łysej czaszce tego globu, któremu przeszczepiliśmy zielony skalp innej ziemi.
Jest.
Fale się płaszczą na piasku szerokiej, starannie wylizanej plaży. Poza nią w purpurowej łunie zachodu woda szybko krzepnie fioletem — gigantyczna kałamarnica wyrzuca obłok barwnika w daremnej próbie odstraszenia czerwonego, wprost w wodę staczającego się kręgu słońca. Prosto w gardziel rozwartą — między język plaży, cienkim półwyspem wbity w morze, a zęby skał spiętrzone nad głębią po północnej stronie zatoki.
Rozgarnąłem trawę sięgającą pasa i zeskoczyłem z niewysokiej skarpy. Od strony morza podmyły ją cykliczne pływy wód, a może sztormy — jeszcze ich nie zasmakowaliśmy tutaj. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, aby ten leniwy ocean popadał w histerię.
Na wierzchołku skarpy — widzianej od dołu — trawiasty gąszcz tworzył ciemnozielony nawis, jak wywiniętą wargę — ponad nią głębia gardła i przełyk, który mnie wypluł — w nim kość zaklinowana twardo — samotnie stercząca baszta starbolta. W głowicy mogłem dojrzeć, między obracającymi się jak szprychy refleksami szkarłatnego światła, skurczoną postać Natana. Robi za ręce, oczy, uszy — wplecione w elektroniczne ścięgna. Człowiek w futerale, ściśle sprzężony z układem dalmierzy, dysz, echosond, detektorów promieniowania, manipulatorów bliskiego zasięgu i — przede wszystkim — z baterią laserowych skalpeli. Człowiek–cyngiel. Tylko ruszyć, a będzie ciąć, tłuc, płatać na plasterki — cokolwiek się nawinie pod świetlny nóż.
Stałem nieruchomo i znowu — tutaj! — poczułem na plecach niezbyt przyjemny dreszcz. Pewnie mi się w plecach wyrobił taki tik. Przecież ten żółtooki — ech! — nie ma go tutaj.
Czy ma zresztą znaczenie — kto? Obydwaj są siebie warci. Pewnie dlatego czuję się, jakby mi w każdej chwili mógł ktoś dźgnąć nożem w plecy. Czort wie, co takiemu strzeli do głowy. Nie powinienem im nigdy zostawiać wolnej ręki.
Psiakrew! — zakląłem. Fakt, że trafiła mi się zbzikowana załoga, nie stanowi podstawy do wniosków, że tajne sprzysiężenie Strefy Systemu specjalnie na mnie wynajęło mordercę.
Poza tym — nóż mam przy sobie, pomyślałem. Potem dodałem w duchu — przynajmniej jeden z kolekcji sztućców. I zawsze liczyć można na ten fenomen, który nam się dostał. Czasami Kosmos wywiera na naszą psychikę taką presję, że zbliża najgorsze antagonizmy. Tam, gdzie nie gnębi nas tajemnica zewnętrznego świata, gdy brak zagrożenia i niepewności w każdym z nas, tam społeczne więzy ulegają rozluźnieniu. Tylko Kosmos potrafi jeszcze dać tak porządnie w kość, żeby się szczenięta na powrót tuliły do siebie. Kosmos ma naturę skarabeusza, który w swej świętości i naiwności zbiera plewy i jednoczy je w formę społeczeństw — określonych nadrzędnymi prawami i zmierzających do wytyczonego celu. A jednak — pomyślałem — nic się przecież nie zmienia natura bydlęcych odchodów, tylko przez to, że je nadprzyrodzona siła zlepiła w kształtną kulkę — zostaje kulką gnoju.
Póki co jednak możemy mieć nadzieję — Kosmos nas toczy, ugniata, wyrabia w idealną formę. Nasz skarabeusz przytoczył nas do swojej tajemniczej norki — dla dziatek i małżonki. Ciekaw jestem, od kogo napocznie smakowity kąsek. Może obowiązuje prawo serii — Mungo Clair, Horowitz, Yongblod, Van den Berg, Ułam…
Odwróciłem głowę od oceanu, przez który szelesty przebiegają jak dreszcze. Skinąłem ręką w kierunku przezroczystej głowicy starbolta. Natan nawet nie ruszył ramieniem. Mocno się przejął instrukcją albo wagą zadania. A może — trudno się zdobyć na ludzkie odruchy, kiedy człowiek tak lubi być języczkiem u spustu. Pewnie nie spuszczał ze mnie oka, a równocześnie próbował jak największą przestrzeń utrzymać w polu widzenia, ergo — w polu rażenia laserowej baterii. Na tym właśnie polega presja Kosmosu — śliczny przykład, do jasnej cholery! — zdajemy się na tych, których tak niedawno nie zawahałbym się wpakować w hibernacyjną konserwę.
Uśmiechnąłem się do niego, jakby mógł to widzieć. Potem obrót przez ramię, jak na paradzie, żeby iść tam, gdzie znajdowało się to coś, dostrzeżone jeszcze z piekielnej wysokości, po co — być może — warto było wyłazić ze skorupki starbolta.
Postąpiłem nawet krok przed siebie. Tylko jeden.
Coś upadło na ziemię.
Zastygłem w bezruchu i spojrzałem pod nogi.
W piasku podobnym do wilgotnej ikry wiła się żmijka zielona — oderwany jaszczurczy ogonek. W pewnej chwili zamarła, może niepewna czy patrzę na nią, po czym rozwinęła spiralę i brużdżąc piach szybko pełzła w stronę skarpy nawisłej nad plażą. Chciałem się schylić, zdziwiony, gdyż zauważyłem kilka identycznych pasemek zaklinowanych pod magnetyczną sprzączkę pasa. To była trawa. Najzwyczajniejsza ziemska trawa, może tylko bardziej obrzmiała wilgocią i powleczona woskowym połyskiem. Widocznie się zaczepiła kiedy przedzierałem się przez tę cholerną łąkę.
Zacząłem dość niezdarnie manipulować ręką, która — poza stałym nabłonkiem biologicznej ochrony — ubrana była w sztywną rękawicę. Na wszelki wypadek nie zdejmowałem tej ochrony, lecz udało mi się i bez tego, wysupłałem resztę ciemnozielonych włókien. Strzepnąłem je na piach.
Chwilę leżały nieruchomo. Czekałem, choć już dotarło do mnie i one same potwierdziły moje zdziwienie. Skręciły się nagle, rozsupłały znowu i wreszcie popełzły w ślad za pierwszym ruchliwym wężykiem. Odprowadzając je oczyma dotarłem wzrokiem do kępy nastroszonego trawiastego wzgórka. Teraz dopiero pojąłem coś, czego żaden z nas nie spostrzegł z góry, gdy szukaliśmy miejsca na lądowisko. Bujna trawa — gdziekolwiek sięgnąć okiem — poruszała się niezależnie od podmuchów słabego wiatru. Falowanie aż nazbyt przypominało kępy glonów kołyszące się w brzuchu „Trieda”, gdy wody ustałej laguny poruszył oddech budzących się topielców.
Aż mnie dreszcz przeszył na myśl, że przecież przedarłem się przez zieloną łąkę. Rozgarniałem rękami falujące kłosy i spieszyłem się, gdyż poza tym zielskiem było coś stokroć ważniejsze, co jeszcze z lotu ptaka przykuło naszą uwagę. Zapomniałem uwzględnić naczelną zasadę wszelkich flirtów, tym bardziej z taką jak ta Planetą; nic nie jest ważne samo w sobie, w oderwaniu od całości. Choćby się ze zjeżonej trawy na mojej drodze wyłonił Horowitz, krwią i ciałem będący sobą — jakim go po raz ostatni zapamiętałem — z białym rozwianym włosem, jak szelestem trawy, i z szaleństwem w oczach. Nawet jego zmartwychwstanie byłoby znaczące wyłącznie w związku z resztą tego wszechświata, gdyż wiedza jest tylko sumą zjawisk, które potrafimy sobie wytłumaczyć, mądrość zaś to próba przełamania tajemnicy ich nadrzędnych związków.
Pewnie dlatego nie spostrzegłem od razu. Ledwie nas skarabeusz wtoczył do swego spichlerza. Zaskorupiałe kulki zetknęły się pierwszym punktem wybrzuszonej strefy — starbolt wylądował na powierzchni Planety. Teraz można liczyć wyłącznie na kinematykę materii — drżące wibracje cząstek, zapachy i ciepło przenikające nawzajem. Na razie to tylko powierzchniowe tarcie. Może się uda komponenty wymieszać i tym sposobem uzyskać stop bardziej szlachetny. Dlatego tutaj jestem. Z tej przyczyny przedzierałem się przez falującą łąkę — ślepy żuk, jak czołg prący przed siebie, nie dostrzegający niczego. Zbyt wiele we mnie inercji „Trieda” i pamięci tamtych oczu, które mnie przyszpiliły do Strefy Systemu i „kosmicznego wraka natchnęły żałosnym pragnieniem powrotu.
Sam jestem — stało się to tak niepostrzeżenie — ziarenkiem Strefy Systemu, zwartym w sobie, lękającym się otworzyć na zewnątrz. Dlatego przeszedłem obok — choć pod nogami czułem grunt niepewny, może trzęsawisko pod kożuchem trawy, wzdrygające się przy każdym stąpnięciu. Teraz przypominam sobie — ziemia tam postękiwała pode mną, twarde węzły pisk wydawały pod naciskiem obcasów szukających oparcia na trwałych caliznach — w przelocie miażdżących żywy drobiazg. Jakby się tam mogło cokolwiek rozplenić w zmurszałej ziemi — niewidzialny pomiot, polne parazyty — myszy, szczury, żaby i koniki polne, łby kameleonów jak skrzydlice przyozdobionych w zielone, trawiaste pejcze. Przez tę sierść wysoką do pasa brnąłem ślepy, depczący coś, co się ukryło w szeleszczącej zielonymi włóknami wyściółce lasu — nade mną bowiem korona nieba zanurzona w czerni kosmosu, drzewo ogromne, a ja się szamoczę w prześwietlonym przez gwiazdy listowiu i tak mało wiem o tym, co jest między mną a korzeniem; skąd płyną soki w gałęzie Drzewa, które jest Kosmosem.
Na moich oczach wyszarpnięte z łba tej planety zielone włosy odpełzły wstecz, żeby na powrót wślizgnąć się w boleśnie zaognioną cebulkę, w piach, torf, porowatą glebę, między czerwie. Nie wiem, co tam było naprawdę. A więc — co dalej? Nigdy nie byłem dobrym teroretykiem. Ci z moich roczników już wyciągnęli nogi. Osobiście nie postrzegam nadrzędnych zasad, żeby od nich przejść do szczegółów. Zdany jestem na infiltrację podskórną, do raczkowania pionka po szachownicy, na której znaczniejsze figury postradały zęby.
Ruszyłem środkiem plaży.
Z jednej strony kołysały się trawy — wysokie, aż nad nitkowatym grzbietem fali ledwie wystawała baszta starbolta. Po mojej lewej stronie przestwór nie mniej żywy, zwały iskrzącej się piany, którą za dnia słoneczne promienie niemal zupełnie wgniatały pod koloidową membranę. Teraz dopiero, o zmierzchu, odmęt zaczynał się pienić naprawdę, łypał ocznymi gałkami pęcherzy i płetwami fal zgarniał zwały kryształowej piany. Wreszcie się nadęła, wysoko podniosła białawą grzywę. W głębi oceanu słychać było dudnienie, jakby tabun dzikich koni walił o skały kopytami, jeszcze powstrzymywany odpływem, nad który tylko najdziksze ogiery podrywały spienione pyski. Szedłem po plaży — specjalnie dla mnie otoczakami wyłożonym chodnikiem. Brzeg powoli wykręcał na zachód, aż wreszcie szedłem prosto w słońce, połową tarczy już zanurzone w dymnym zarzewiu, jakby w pożarach — choć nie dociera stamtąd zgiełk bitwy — przez które niepodobna przetyczyć linii horyzontu. Zdawało mi się, że krąg ogromnej gwiazdy z sykiem pogrąża się w oceanie lub ziemię przepala wiśniowym płomieniem. Już nie zachodzące słońce wisiało przede mną, tylko słup pary i pian perlących się, kipiących od ognia, który spaja ziemię i wodę, zszywa je trawą ościstą, to znów wełnistą jak glony. Na wprost bowiem nie było już plaży; choć szedłem jeszcze między ścianami zielonego morza — rozstąpiło się specjalnie dla mnie, na skinienie mojżeszowej laski — żywioł wód jako mur po lewej i po prawej stronie. A ja — środkiem. Siedemdziesiąt pięć kilogramów żywej masy. Społeczeństwo żywych komórek uciśnione w skafandrze. Plus ekwipunek. Tyle, co się zdołało na grzbiecie unieść ze Strefy Systemu — królestwa faraonów.
Już dostrzegałem srebrzysty blask w szczelinie między pianą i zielonkawymi włosami, gdy nagle wydało mi się, że mi powieki opadły na oczy. Ciemność. Pamięć uporczywie szuka w przestrzeni miejsca, gdzie zatrzasnęły się Wrota Kosmosu. Wzrok wrócił i patrzyłem wkoło zdumiony. Nie była to ciemność zupełna, tylko kontrast zbyt nagły, żeby się do niego przyzwyczaić mogły soczewki oczu. Światło istniało, bardziej zielonkawe — jak przystało tutejszemu niebu — bez piekielnego rumieńca ochłodzonego na styku atmosfery, ziemi, wody i kosmosu. Srebrzystoszara zieleń. Bez skazy bodaj jednego obłoku. Od horyzontu wstawała nad ziemią dziwnie srebrzysta opoka.
Nie wiem, co to być mogło. Może promienie gwiazdy zanurzonej pod horyzont zdołały rykoszetem przeniknąć na nocną stronę, prześlizgnęły się przez szczelinę atmosfery i od dołu podświetliły warstwę stygnącego powietrza, a może jakiś rodzaj promieniowania zamknął obwód w szczególnej warstwie powietrza stanowiącej łącze między dniem i nocą, w każdym bądź razie efekt był piorunujący. Nie byłby większy, gdyby całą planetę zamknąć w pęcherzu z aluminiowej folii, w srebrnym puzderku — wieko się zatrzasnęło w kufrze obitym blachą, przedtem pochwyciło w pułapkę nieco kwantów. Teraz światło odbijało się od powierzchni ziemi i jeszcze raz — od lustrzanej sfery.
Stałem z zadartą do góry głową i zdawało mi się, że widzę tam siebie — we wklęsłym, gigantycznym zwierciadle. Jakby powierzchnia planety nacięta po obwodzie horyzontu odwinęła się na brzegach od skalnego jądra i skręciła pusty w środku pęcherz. Tylko tam — wysoko — jedno lustro w drugim — jeziorko, a w nim moja odchylona i w dół spoglądająca gęba. Lecz tu i tam nie widać gwiazd. Półmrok, chociaż błędne ognie goreją w gardłach wulkanów, złotymi iskrami przemierzają mroczne krużganki kontynentów, błękitnawą fosforescencją rozpływają się w oceanach.
Widziałem to wszystko zupełnie inaczej, niż się nam wydało z kosmosu. Opar przesłaniał połowę tego świata, kotłował się, wybrzuszaj masywy gór i jakieś mroczne gąszcza; i coś się tam działo, coś się stawało pod osłoną ciemności, gasiło to znów ujawniało iskrzenia — jak ławice ryb skręcających się i płonących we wzdętym brzuchu, który powolnymi kurczami wyciskał ze ścian trawienne soki.
We wklęsłym zwierciadle nieba odbijał się obraz tego świata, jakim go nie znałem. I z całą pewnością nie posądziłbym go nigdy o tak zaawansowany impresjonizm.
I nagle — teraz dopiero dotarło do mnie! — zrozumiałem, że przecież naprawdę jestem TUTAJ. Że znowu jestem w tym miejscu, które Horowitz natchnął swoją wiarą. Tu właśnie, jeszcze przed chwilą w skali Kosmosu, ponad martwymi skałami Ułam i ja wyczynialiśmy durne wolty — gdyż trzeba było czas czymś zabić, coś robić w tym punkcie kosmosu, nad którym — jak nad miliardem innych planet — ciążyło przekleństwo martwoty.
Zdawało mi się — przynajmniej tę nadzieję miałem — że to zwierciadło posiada moc igrania z czasem. Może w nim zdołam dostrzec ich i siebie, raz jeszcze — poza pamięcią — w realnym świecie, jacy wtedy byliśmy — jeszcze z zapałem, nadzieją i wiarą, zanim każdy swój wyrok nauczył się przyjmować z pokorą. Krótki jak mgnienie korowód twarzy — Ułam, Yongblod, Van den Berg i Horowitz. Cóż mogą chcieć ode mnie? Żebym się za nich rozliczył? Przed kim? Ich twarze zmieniają rysy, więdną, to znów nasiąkają wodą, żółkną, policzki pudrują zielonym pigmentem — teraz brwi posępne, gniew w oczach, na ustach śmiech Natana — wilgotny i miękki, przejmujący niepojętym dreszczem — poza nim ktoś jeszcze — płeć przełamana czerwienią — zwierciadło pęka na strzępy — tak właśnie — na nitki, pajęczyny srebrne — i krwawy refleks słońca spoza antypodów — jej wargi gorące — pocałunek przez woal Strefy Systemu — ostatni błysk.
Gasnąca iskra to zawsze nadzieja ponownego zmartwychwstania z mroku.
A pod moimi nogami twarda ziemia. Moja szczęśliwa planeta.
I dziwne tylko, że jest mi całkiem obojętne czy tych — z mojej pamięci — starczyło na ofiarę dla tutejszych bogów.

Tunel

— …Elf! Elford! Słyszysz mnie?
— Tak. W porządku.
— Widziałeś?
— Trudno było przegapić.
— Tylko tak dalej, a sam uwierzysz, że odkryłeś prawdziwą perełkę kosmosu.
Wzruszyłem ramionami. Łączność radiowa bez zarzutu. I to dobre. Chociaż miałem nadzieję, że mój anioł stróż potrafi się powstrzymać dłużej od głupich uwag.
— Jak to wyglądało z twojej strony? — spytałem.
— Nie najlepiej — westchnął.
— Dlaczego?
— Zwierciadło prawdę ci powie — szepnął, wytrzymał chwilę ciszy, po czym parsknął śmiechem.
A jednak wolałem go takim właśnie, gdy był tylko GŁOSEM. Kiedy nie widzę jego twarzy i pustych oczu, wtedy potrafię z siebie wykrzesać dla niego odrobinę sympatii.
— Zwróciłeś uwagę na łąkę? — zapytałem.
— Ziółka jak ziółka.
Tak, pomyślałem. Też tak sądziłem, zanim mnie magnetyczny szyb wydłubał z drugiego oka w głowicy starbolta. Teraz niezbyt wyobrażałem sobie, kędy będę wracał. Aż się wzdrygnąłem na myśl, że starbolt sterczy w samym środku łączki.
— Kto by pomyślał, że istnieje zielsko, które potrafi się rozplenić w takim tempie — ciągnął Natan. — Na północnym zachodzie mam jak na dłoni kawałek lasu. To wygląda jak spełzająca z wyżyn forpoczta tropikalnej dżungli. Zanim nam zgaszono oliwną lampkę, przyjrzałem się temu na maksymalnym zbliżeniu. Piekielny gąszcz.
Coś mnie tknęło w jego sprawozdaniu. Zastanowiłem się, jakie słowo — nie potrafiłem niczego skojarzyć.
— Przełącz polaryzację na ekran noktowizyjny — poleciłem.
— A! — usłyszałem, jak się poruszył w kokonie bioelektrycznych czujników. — A niech to diabli!
— Co widać?
— Wiesz, Elf, że tutaj jest cholernie gorąco?
Rozejrzałem się. Dwie fałdy niemal nawisały nade mną. Ciemny korytarz, tylko u góry cięcie proste jak strzelił — szczelina, przez którą przecieka ciemnozielony zmierzch nieba. Gdybym rozłożył ramiona pewnie bym sięgnął dłońmi z jednej strony grzywy poczerniałych traw, z drugiej wetknąłbym palce w pęcherzyki piany. Spod zielonej ikry wyślizgiwały się czarne języki wody i podpełzały do moich stóp. Tylko na wprost coś się srebrzyło — odwlekałem ten ostatni krok.
— Co widzisz? — powtórzyłem.
— Sam wiesz, jak to wygląda, Elf. Czerwone zarzewie tam, gdzie las. I takie samo nad oceanem. Istna łuna. Tylko trawa… Sapperment!
— Mów!
— Jakby się w niej gnieździły świętojańskie robaczki. Całe gniazda iskier. Roją się jak wszy.
Ciekaw byłem, skąd mu się wzięło to porównanie. Pewnie mu nawet mszyca nie zalazła nigdy za kołnierz, żeby mu possać pierś różową.
— Poruszają się?
— Zdaje się, że tak.
— Nie jesteś pewien?
— Nie! — parsknął gniewnie.
Też racja, pomyślałem. Trudno chcieć od kogoś, żeby mi zdawał sprawozdania z czegoś, o czym sam nie ma pojęcia. I w sumie moja wina, że przed wystawieniem głowy na zewnątrz, ze stanowiska pilota nie rozejrzałem się po okolicy na wszystkie możliwe sposoby. Jedno, co wiem, to że — cokolwiek się wyiska z tego zielska — nie da się zapolować na grubego zwierza. A ono — vice versa.
— Ty coś znalazłeś? — Natan odezwał się po dłuższej chwili milczenia.
Zastanowiłem się nad tym prostym pytaniem, szukając równie prostej odpowiedzi. Zapewne coś znalazłem. Pech w tym, że tego się nie nazwie słowami. Łatwiej będzie z tym, po co tutaj naprawdę przyszedłem. Po coś przecież wylazłem spod skrzydełek starbolta.
To COŚ znajduje się tuż za uchem igielnym, jakie powstało na styku skarpy i kłębów potrzaskującej piany. Już między pasma włosów zaplątały się szklane paciorki — dar synów morza dla tubylców z lądu; brzdęk! — i między warkoczykami rozbłyskuje tęcza. Pęcherzyki gazu eksplodują światłem zaczerpniętym przed zachodem Heliosa.
Powoli szedłem przed siebie.
Nade mną nitki trawy wiły się, garnęły do piany, jakby ramiona wyrzuconego na brzeg ukwiału spodziewały się znaleźć w niej namiastkę wody.
Najpierw zanurzyłem się w pianie po kostki. Potem po pas — tylko ręka powędrowała po rękojeść noża. Musujący przestwór sięgał ramion, a ja szedłem jak zauroczony — do światła, jak do powietrza. Jakby rozkołysane sitowie ślizgało się po szklanym hełmie, czepiało zewnętrznych klamer skafandra — cienkie listki szperały w powietrzu, aż mnie wyłuskały spomiędzy łodyg — żebym je przestał deptać i nie nadwerężał własnego samozaparcia — pękło przede mną ucho igielne.
Stanąłem na skraju małej zatoczki. Te same, tym razem bardziej rozdęte, pęcherze piany — pewnie wodny roztwór zawierał tu nieco więcej koloidowych cząstek. Znacznie gęstszy. I tym razem prześwietlony na wylot — zamiast połysku na wypukłości cienkich ścianek gęsta masa utkana z okrągłych oczek wielowarstwowo poskładanej sieci — nic nie maskująca, koronkowa narzuta.
Fałdy sieci tylko u podnóża oblepiły tamę ustawioną w poprzek mojej drogi. Wysoko ostro rysował się sklepiony łukiem wierzchołek tego muru. A wszystko promieniowało bladym, trupiobiałym światłem.
Wahałem się tylko chwilę.
Wewnętrzny stok zatoki porastała krótka, szczeciniasta trawa, nie tamte wełniste i ruchliwe frędzle; zacząłem się wspinać na tę skarpę. Coraz wyżej, aż mogłem się wyprostować i z góry zajrzeć we wnętrze zatoczki. Biały mur wynurzał się z oceanu. Mogło być akurat na odwrót — tym nie zaprzątałem sobie głowy. I bardziej był podobny do leciutko jarzącego się walca. Wierzch jego wyślizgiwał się z ziemi w połowie wysokości skarpy, nad plażą przenosił przęsło zawieszone na wysokości trzech metrów, a potem cały masywny korzeń zanurzał się w perlistej kipieli. Z mojego stanowiska wyglądało to jak tunel wychodzący z morza albo się w nim zanurzający. Poza granicą pian widać było wyraźnie, jak fosforyzujące pasmo zanurza się w wodzie, prześwietla ją od seledynu do ciemnej zieleni i długo jeszcze bladą wstęgą majaczy pod powierzchnią morza — daleko od brzegu.
Tak pewnie mógłby wyglądać główny trakt państwa tutejszych atlantów — zanim trzęsienie ziemi czy inny kataklizm uczyniło z ich wyspy dno oceanu i ocalało tylko to jedno łącze między starą i nową ziemią. Państwo atlantów — zakpiłem w duchu. Jakby ktokolwiek taki mógł istnieć tutaj. I — w jednej chwili — gotów się byłem uderzyć w piersi; przed oczyma zalśniło mi wspomnienie tamtego drogowskazu — przed progiem Planety — świetlanej katedry wzniesionej na martwym księżycu.
Zacząłem się zbliżać w to miejsce, gdzie grzbiet białego muru znikał pod powierzchnią ziemi. Ciągnęło mnie, żeby go dotknąć ręką — zanim wezwę Natana. Trzeba mi było dowodu, że ten twór — tak namacalne dla wzroku świadectwo inżynieryjnej sztuki — nie rozsypie się w proch przy lada dotknięciu. A przedtem jeszcze coś mi zagra swoją tajemniczą pozytywką, jak tamten kryształowy miraż — łudzący nas szaleńczą nadzieją Kontaktu.
Grunt był tutaj tłusty, czarny i jednocześnie gruboziarnisty — poruszanie wymagało sporego wysiłku. Trzeba też było baczyć pilnie, żeby na łeb na szyję nie stoczyć się w czarę wypełnioną pienistym odwarem. Wreszcie — jest. Tylko wyciągnąć rękę, gdzie biały korzeń wyrasta z gleby i szuka soków w koloidowym roztworze. Owalny był z wierzchu i nieskazitelnie gładki, niby rurociąg o kilkunastometrowej średnicy.
Dotknąłem — nic się nie stało.
Wyobraziłem sobie, że w tamtym miejscu, gdzie podczas pierwszej wyprawy „Trieda” znajdowało się jego lądowisko i gdzie w ziemię założone zostały pierwsze ziarna, jakieś drzewo miało tam przecież najwięcej czasu, więc się rozrosło aż do takich rozmiarów, żeby zapuścić w podłoże tak potężne korzenie. Sędziwy dąb na skraju puszczy — święte drzewo. Plemiona innych roślin nie muszą odbywać pielgrzymek do Mekki swojego poczęcia, szukając jednego—jedynego dębu, żeby u podnóża gigantycznego pnia złożyć z siebie ofiarę — jego korzenie są wszędzie.
Sapperment! — jak żółć pękło we mnie przekleństwo zapożyczone w Strefie Systemu — takie coś najłatwiej w krew wejdzie.
Powinienem raz i na zawsze dać spokój z wywlekaniem z podświadomości wszelkich symbolizmów. Na razie robię wszystko, żeby nabawić się schizofrenii.
Westchnąłem tylko i uważniej zbadałem leciutko wypukłą płaszczyznę. Materiał nie przedstawiał sobą nic niezwykłego — prawdopodobnie matowy kwarc albo inny minerał. Nie miał najmniejszego zamiaru rozsypywać się pod naciskiem moich palców. Może zresztą zabrakło kosmicznych organów, żeby mi akompaniowały nie gorzej od trąb jerychońskich.
Wsłuchałem się uważniej — przez dłoń rozpostartą. Szybko zdjąłem rękawicę — teraz dłoń i palce równie białe jak powierzchnia owego korzenia. Jedna z roślinek już się łasi — do brzuchatego walca lgną korzonki wyrwane z pancernej tulei. Nie myliłem się — z wierzchu, a może to właśnie ślad impulsów znacznie mocniejszych w głębi, przebiegało słabiutkie drżenie. Czułem mrowienie w opuszkach palców, gdzie biologiczna ochrona odgraniczała mnie najcieńszym nabłonkiem od świata zewnętrznego. Poza tym — to i tak nie mój dotyk bezpośredni. Warstwa biologicznej ochrony posiada własne receptory i transformatory bodźców przekazywanych do komórek dotykowych skóry — słabe drgania wzmacnia, zbyt silne łagodzi.
— Elf! Co z tobą?
Natan nie potrafi utrzymać języka za zębami.
Zresztą — trochę mu współczuję. Ktoś przytroczony do układów sterujących i percepcyjnych starbolta zawsze się czuje trochę jak galernik przykuty do ławy poniżej burty, pod pokładem. Nie wiadomo dokąd i po co się płynie — tylko na rozkaz mocniej nawalić się na drąg wiosła, to znowu popuścić. Wyobrażam sobie, jak on tam się czuje — pod ścisłym pancerzem, wślepiający się w noktowizyjne płomyki, pilnie nasłuchujący mojego oddechu — a ja się jeszcze nie spieszę dzielić moim odkryciem.
Wiem tyle, że ten obiekt nie powinien być raczej naturalnego pochodzenia. Trudno sobie wyobrazić taki proces minerałotwórczy, który powołał do bytu ten mur — nie mur — korzeń — rurociąg albo zdrowe ścięgno między kością lądu a mięśniem oceanu mozolnie prężącym biceps — przypływ — odpływ.
— To niemożliwe — powiedziałem.
— Mów — co? — Natan rzeczywiście musiał się pilnie wsłuchiwać w mój oddech. — Znalazłeś?
— Tak.
Milczał długo.
— Czemu twierdzisz, że to niemożliwe? — zapytał.
Jedna tylko myśl przyszła mi do głowy.
— Natan — powiedziałem. — Czy możesz mi zaręczyć, że kiedy ja wracałem… W tym czasie nikt ze Strefy Systemu nie skorzystał z podprzestrzennego przeskoku w stronę tej Planety?
Najpierw znów nie słyszałem go długo. Potem w delikatny szelest radiowych zakłóceń przyłączył się jeszcze krótki, rwany oddech i nagle zrozumiałem, że on tam chichocze, śmieje się tam — daleko ode mnie, śmieje się tak szczerze, że — sam uśmiechnąłem się w duchu. Nie musiałem czekać, aż mi odpowie.
— W tym sęk, Elf! —W tym właśnie sęk, że nie! — wykrztusił wreszcie.
Wierzyłem mu. Bardziej niż się tego pewnie spodziewał.
Mogłem się podnieść z ziemi, obrócić na pięcie i odmaszerować. Coś mnie jednak korciło, żeby jeszcze przyłożyć twarz do lekko wybrzuszonej, matowej powierzchni. Zawadzała kula hełmu, ale wystarczyło ograniczyć pole widzenia dłońmi złożonymi z boków, aby uzyskać pożądany efekt.
Teraz zdawało mi się, że potrafię zajrzeć w głąb muru, przeniknąć wzrokiem jego konsystencję — bardziej przezroczystą tam właśnie, wewnątrz, pod cienką korą powierzchni. Patrzyłem szeroko rozwartymi oczami i byłem pewien, że widzę tam coś — puls powolny, bardziej mozolny od tego drżenia, które uprzednio wyczułem dłonią. Mój wzrok nie znajdował oparcia — tylko mleczna ślina przepływała w polu widzenia, bardzo powoli, lecz niewidzialny tłok pracował wytrwale, wypompowywał z dna oceanu przezroczyste, żywe, półpłynne leukocyty i przez potężny tunel tłoczył pod czarny garb kontynentu — wreszcie określiłem kierunek. Natan wciąż się śmiał.
Wiedział nie mniej ode mnie. Nie musiał własnymi oczami oglądać tego, po co tutaj przyszedłem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nikt inny — nigdy — nie wylądował na tej Planecie od czasu pierwszej ekspedycji „Trieda”.

Próba apofenii

Gwałtownie poderwałem głowę.
Przez moment byłem pewien, że kolejny zgęstek przepływający w fosforycznym rurociągu zatrzymał się tuż przed moją twarzą — powstrzymał ruch niby skrzep zaklinowany w tętnicy. I wtedy właśnie — kiedy przestaną mnie nawiedzać duchy?! — wydało mi się, że ktoś patrzy na mnie.
Szarpnąłem się. Teraz nie miałem odwagi, żeby raz jeszcze przyłożyć szklane czoło do matowej powierzchni i sprawdzić czy tamto spostrzeżenie nie było tylko urojeniem zmysłów.
Nie miałem odwagi — tym bardziej czasu.
Zerwałem się na równe nogi. A raczej — ledwie kolana wyrwałem z czarnej, sypkiej gleby — stopy w niej uwięzły, zapadałem się cały. A wokół mnie narastało iskrzenie — nie piany, tym razem okruchy ziemi pęczniały niby nasiona — czarne kule pochłaniające nocną ciemność, wypluwające resztki kwantów, unoszące się niby pęcherzyki kosmicznej przestrzeni — dowód jedności czasu, materii, energii i przestrzeni. I poczułem, że niewidzialne węże okręcają się wokół mojego ciała, krępują nogi i ręce. Już byłem uwięziony w sieci. A wkoło kipiel potworna, bezkształtna — mętna dla zmysłów, pełna westchnień i jęków — wobec duszy wypełniona nie mniejszym zamętem — czarna, ziarnista ikra zlepiona błoną jajowodów — tak bardzo kaloryczna, można z niej ulepić — samemu urodzić! — cokolwiek — tylko WIARY! — żeby się samemu nie roztopić w nicości…
…E–elfo–ord!
Patrzą — patrzą na mnie. Choć nie widać oczu.
Przez lufcik w tunelu i łysinę piachu w rozgarniętym zielsku. Ciemność — jak wzrok — napiera i dławi, można zaprzestać wszelkiego sprzeciwu i pozwolić się ponieść fali — i tak obroni pancerz biologicznej osłony.
Skafander — to komórkowa błona. A przecież tak bardzo pożądasz kontaktu! Sąsiednie komórki szukają dostępu do twojego wnętrza. Czuję, jak coś chce przełamać mój zamknięty krwioobieg, rozłączyć sprzężenie absorpcji i ekskrecji; szeleszczą, czepiają się skafandra pasemka cytoplazmy, giętkie plazmodesmy szukają kontaktu — stopy, brzuch, pierś i co jeszcze? — biegają paluszki, niby glony — listeczki — połechtać próbują — cienkie wici i rzęski — czuję, jak z wysiłku pęcznieją kłącza czarnej czarności — jeszcze tylko w spolaryzowanej otoczce skafandra energia laserów skręca się — wiruje, wiruje — zawibruje mocniej i odkształci wektor przyłożenia siły — każdej — tylko łaskotliwe drżenie — sam jestem tunelem, przez który odstąpić można — samemu — jeśli starczy siły.
— …E–e–elf! Odezwij się! — przez trzaski i jazgot dociera głos z innej nicości. — Diabli nadali! Mówiłem, żeby się sam nie szwendał…
Spróbowałem oderwać ramiona przyszyte do tułowia. Beznadziejne — tak samo mnie nie potrafi przeniknąć energia kosmosu, jak ja naprzeciw nie wyciągnę pseudopodii. I mogę prężyć serwomotory egzoszkieletu wmontowanego w skorupkę moją — nie rozerwę pęt przestrzeni zakładającej na mnie sieć trzech wymiarów — między trzema gwoździami — rozkrzyżowany w nich jestem — wszerz, wzdłuż i wzwyż — a po lewicy łotr jeden i po prawej drugi, żaden z nich nie widzi — żeby uwierzyć albo wyszydzić; na indykatorach nie widać zakłóceń biologicznego rytmu tej komórki zaspawanej w skafander — mogę przyspieszyć puls i oddech, ale choćbym zadzierał głowę: Eloi, Eloi, lama sabachtani?! — nikt mnie nie usłyszy — czas konać, zanim przyjdą połamać golenie — trzeba zamknąć się w sobie, w dłoniach, powiekach i w sierści nastroszonej — wtedy wszystko przycichnie — żywioł we mnie i burza poza mną — głębiej nie rozgniecie, nie uczyni szkody nad tę śmierć łagodną — choćby pająki ciemności — nie mając dość siły, żeby przegryźć gardło i włócznią rozpłatać boki — zwloką na dno i pod kamiennym brzemieniem pozwolą dokonać dni swoich. Jak długo można przetrwać w charakterze spory? Skulić się, zwinąć najciaśniej — niezależnie od haków — zmniejszyć powierzchnię skafandra wystawioną na razy — niech sobie smażą, gotują, poją octem, próbują posiekać — nic nie przebije baterii skafandra naładowanej energią nie mniejszą niż gwiazda; kołyska moja do snu mnie ulula i będę trwał tam, gdzie — sam nie wiem — w odmęcie, który — gdy wzejdzie słońce — raz jeszcze zakwitnie łąką i zielone liście w koronie drzewa — w drżeniu osikowych listków zostanie pamięć po mnie…
Elohim! Krzyk sam rwie się z gardła.
Duch łotra dziś we mnie — przez oczy — w stronę kosmosu — wybaw sam siebie i mnie, jeśli ci starczy mocy!
Głos mieszka w piersi i w krtani, do podniebienia przyklejony przylgą — odwłokiem zapuszczony w kiszki, głos ma” swój instynkt samozachowawczy — krzyk musi dobyć z siebie, żeby język na zawsze nie zmartwiał:
E–EL–LOOH–HI–I–JES–TE–EM–TU–A–AJ!…
— Trzymaj się, Elf!
Jakie dziwne słowa — we mnie — z zupełnej ciemności.
Przecież mnie wir czarny okręca już w pół drogi do nieba.
Trzymać się — bodaj jeden promień światła na podporę oczu, tak twardym przegubem połączonych z jaźnią. JEST!
Światło od ćmy oddzielone — już tam się staje! Nad mętem i zamętem. Powoli obrzmiewa blaskiem — spod ruszonego głazu wychodzi po mnie — ze stóp zwiniętych w dysze tryska strzępiasty płomień. Widzę — przez sieć kolczugi czarnej, przez błonę skrzydeł zwiniętych wkoło mnie — szybciej! — już wiem przecież: mówiłeś, że las masz jak na dłoni — spełza z wyżyn! — kiedy odchodziłem mrocznego lasu nie było w pobliżu starbolta! Wiem na pewno — więc spiesz się, nie żałuj przeciążeń, zanim i ciebie w płeć wtuli powódź natchniona ciemnością.
Płomień wstaje ciężko — piorun kulisty, zanim się w błyskawicę wyciągnie — jakby jeszcze rwać trzeba było liany już przyklejone do kryształowej głowni starbolta; czarne o zmroku, za dnia włosy zielone, do pni podobne — sprężyste, chwytne — jeszcze im noc pozwala się ewolucją zachłysnąć — refleksem szybszym od myśli.
Szybciej! Jakby ci brak było tresury w centryfugach wyżymaczki Strefy Systemu nie uczą wyciskać ostatniej ikry?! Nie żałuj przeciążeń! W górę! Choćbym miał zostać.
Coraz bardziej bezradny, chociaż tam jeszcze grot strzela w niebo, oddziela się od ciemności.
Tylko ja sam — bez szansy wniebowstąpienia. Zmierzch się pode mną rozwiera fosą głęboką — ledwie się nad nią kolebie kładka zwodzonego mostu. Wytrwać. Przecież to tylko dzień pierwszy — ten świat się dopiero tworzy w duszy mojej…

Elew Natan

Płomień najpierw się skurczył do wymiarów gwiazdy pierwszej wielkości. Teraz rósł na nowo — widziałem wyraźnie, poprzez ciemność nałożoną na mnie splątanymi warstwami — leżałem przygwożdżony do ziemi.
Świetlny lancet celował prosto w moje czoło. Już cienki jęk słychać było z dysz starbolta plujących plazmą. Coraz celniej — aż zadrżałem — syk się rozległ i oderwały się ode mnie pęcherzyki gazu, powietrzne bąbelki wyduszone z ciemności, która — w jednej chwili ścięta mgiełką. Jakby sparzona. A ogień wciąż tryska piekielnym ukropem. Ciepło poczułem przez moją skorupkę — delikatny podmuch, a więc tam — na zewnątrz — powinien się zagotować i parować piasek.
I nagle zrozumiałem, że on ląduje prosto na mnie! Wsparty na kolumnie odrzutu opuszcza się powoli — i przed oczyma stanęła mi jego twarz straszna, wykrzywiona w pąsowym świetle: „Co chcesz zrobić? — Zabiję go!” Zabije mnie, każdego, kto mu stanie na drodze, a tu — niespodziewana okazja — bez świadków!
Szarpnąłem się z bezsilną wściekłością. Przestrzeń już zaczynała się perlić koło mnie, skwierczała, wywar jakiś bulgotał zagotowany z przerażającą szybkością. A ja — w samym ognisku pożogi. Już trzaskają nade mną jakieś białe głownie, dysze starbolta nachylone niby dzwony białych lilii — sypiące żółtym pyłkiem na moje ciało — coraz pełniej obnażoną powabnie. Kielich przechylony tuż nad moją głową — coraz jaśniej — odrzut zdziera ze mnie półprzejrzyste czarne płaty, koronki mętnych witraży — paruje ołów i pękają szklane komórki. Coraz mniej ich, wiążących — bliżej bolesnej światłości, niedługo promień dobierze się do mnie. Test na sprawność biologicznej ochrony! Już kula hełmu ocieka sadzą — polaryzuje się na zewnątrz nieskazitelnym lustrem — żeby promieniowanie nie oślepiło moich oczu.
Ręce! — przecież mam jeszcze nóż w zaciśniętej dłoni.
Jakby popuściły cęgi zwinięte wokół moich ramion — unieść dłoń i ścisnąć, aż do utraty wzroku zgnieść w garści rękojeść noża — jakby zeń można było wycisnąć bodaj kroplę ciężkiej wody — żeby z ostrza strząsnąć.
Nic! Gdzie twoje sztuczki, Synchromat?
Ciąć trzeba — nic więcej — srebrną klingą zamach szeroki i od dołu w ten brzuch koński, który na polu bitwy uwalił się na mnie i przygniótł do ziemi — ciąć! Już mięsna tusza nadwerężona zewnętrznym pożarem, mięso samo odchodzi od kości — kruche, w sam raz — na nóż! Czuję, jak klinga wchodzi głęboko, rwie żylaste ścięgna i tkanki dygocące z bólu. Mój sztych jest dziecinną igraszką wobec tej tortury, która całe ciało spopiela, zagotowuje tkanki i nad krawędź krateru wyrzuca jałowe strzępy.
Trzeba pomóc — trzeba się samemu na brzuch przewrócić — o tak! Teraz wesprzeć się na łokciach, kolanami o kość twardszą niż głaz, a ty — między nią a odklejoną w tym miejscu tkanką, już z niej skóra spełzła, wyparowały tłuszcze i lancet starbolta przełamał kurcz mięśni zwartych nade mną, powstrzymał dalszą fagocytozę — została tylko cienka chrząstka.
Nogi zaparte w ziemię, plecy pchające w górę ten płat ciemności, jaki jeszcze został między mną i przyszłością. Czuję całym sobą, jak to dygocze, jak się osypuje kruchymi od żaru, tlącymi się wiórami — jeszcze spojone wspólnym pragnieniem — napinają się do granic wytrzymałości materii — teraz wystarczy wstecz ciąć nożem — w polu widzenia przelot błękitnej smugi, jakby się ostrze rozświetliło dziwnym ogniem — i ręka przechodzi na wylot, prosto w rozwirowany ośrodek pożaru. Tam — i z powrotem! W mojej dłoni rozpalony do białości brzeszczot — mój nóż błękitną krwią kapiący. Z trzaskiem pękają ostatnie ścięgna i — jestem wolny! Na mgnienie, kiedy mnie znowu wdławia w grunt siła odrzutu z palnika zawieszonego nad tym piecem — może wypali mnie choć w porcelanę, jeśli alchemii nie starczy zaklęć, żeby glinę przeistoczyć w złoto.
Trzeba wyczuć odpowiedni moment — zanim pęknie szkliwo — i teraz — o tak! Głową do przodu, na ile pozwala siła nóg i katapulta egzoszkieletu wreszcie dająca upust wszystkim elektromechanicznym ścięgnom.
Skok — lot raczej bez dotykania ziemi — w bok, jeszcze podnosi gorący podmuch. Toczę się, wokół mnie inne płonące głownie, dymy szkarłatne, uciekające panicznie w ciemność. Walę się na jej progu. Czarny brzeg krateru — przy uchu słyszę potrzaskiwanie pękającego szkliwa i syczenie gazów dobywających się przez pory i blizny w czarnozielonym kamieniu. Kamień? Jeszcze można odróżnić płatki liści i koronkę gałęzi odciśnięte w kamiennym węglu — sprasowane kłęby roślinnej tkanki, mocniej niż w słojach drewna — na zewnątrz sterczą tylko zwęglone korzonki.
Światło raptem zgasło wokół mnie. Jakbym jeszcze jednym zamachem noża przeciął i to gardło plujące w nas plazmą. Cisza dała się odczuć w uszach bolesnym obrzękiem — choć tak niewiele docierało do mnie, moja skorupka zadbała, żebym nie dosłyszał wszystkiego.
Nogi się pode mną ugięły. Nagle zwolniony od służby egzoszkielet cały worek gnatów upuścił na ziemię.
A tam raz jeszcze iskry trysnęły i grunt stęknął pod naciskiem elektromagnetycznej stopy starbolta. Baszta znieruchomiała nad pogorzeliskiem. Reszta okruchów ziemi i płonących bryzgów zabębniła o mój hełm i skafander. Zdawało mi się, że ziemia pode mną posiada jeszcze zdolność wyparowywania z siebie resztek wilgoci — płaty tłustej sadzy wolniutko unosiły się w powietrzu, zaćmiewały widoczność.
Wolny byłem. Gdyby tak jeszcze można się było przysłuchać wkoło węchem — we mgłę nasyconą cielesnym odorem, swędem opalonej sierści i flaków przegotowanych dogłębnie, grudek czarnej ziemi zawiniętych w szmatki liści spopielałe zupełnie. Gdzieś już to było — kiedyś było. Choćbym wytężał pamięć — nie przypomnę sobie — w Strefie jakiego Systemu ten piec potworny pochłonął ludzkie członki. Jeszcze przed chwilą czułem ich żywą obecność, tuż koło mnie — zwalonych na jeden stos — zjednoczonych przed samą śmiercią, a każdy przedtem wykorzeniony ze swojej ziemi…
O czym ja myślę! — zadrżałem. Czyżbym już zapomniał ten lęk piekielny, który mnie ogarnął w ciemnościach?
Nie wiem! Nie wiem nic — siedzę. I dziękuję Konstruktorom, że im nie starczyło inwencji, żeby skafander zaopatrzyć w zmysły węchu. Brak punktu zaczepienia, który przenika najgłębiej — czystsze ręce. Ulga niewielka — brak węchu, ale nozdrza rozwarte i w nich się objawia przebitka pamięci. Widzę — czyjaś sylwetka przedziera się przez pąsowe piekło. Idzie w moją stronę i ramionami rozrywa nitki—węże, które zewsząd na nowo sięgają po swojego mordercę, dyszą mgielną zemstą.
A on — czego chce ode mnie? Jego nogi wzbijają snopy iskier z popiołów, szklanym hełmem przebija przędzę szmat zetlałych w powietrzu, przezroczystych tkanek — martwych, osypujących się siwym prochem. Tymczasem puls ciemności na nowo wraca w odrąbaną głowę, szept wskrzesza umarłe członki i nalot kopciu otrząsa z korzonków — jeszcze chwila i przyjmie mnie znowu — choćbym się opierał — jak płód przedwczesny przyjmie w swoje łono czarnoskóra dziwka, choćbym się szarpał w inkubatorze — już mruga rzęsą jedynego oka, sferyczną naroślą na nitce białego tunelu; chce mnie przygarnąć w siebie, w płeć na nowo porosłą jedwabistą sierścią i brzuch jęczący czarną chucią, szelestem traw splątanych w jeden węzeł z ponurym szeptem lasu i bełkotem morza — z czymś jeszcze — nie wiem — będę tam — bezwolny — czyjś ster pokieruje kosmicznym wrakiem — podporządkuje własnej żądzy — niech tam! Jeśli mi wybaczy, że tyle bólu mój nóż przyczynił ciemności.
— A ty — precz ode mnie! Pochyla się jak żuraw.
— Elford?! Co z tobą? Wstawaj, do jasnej cholery! Przyszedłem po ciebie.
Przyszedł tutaj — wylazł z dogasającego piekła, nad którym jeszcze króluje baszta starbolta. Nachylił się nade mną — opatulony w nieprzenikliwe dla żaru srebro. W jego oczach błysk zadowolenia — zgniłbyś, zdechł beze mnie!
— Wstawaj! Przecież nie będę się cackał z tobą.
Sam mnie złapał pod pachy i targnął w górę, postawił na nogi. Wszystko wirowało dokoła mojej nieszczęsnej głowy. Byle usztywnić kolana — stoję. Nigdzie nie pójdę z tobą.
— A teraz, za mną! — wrzasnął, a kiedy nie ruszyłem z miejsca twarz jego wykrzywioną wściekłością zobaczyłem przed sobą. — Człowieku, mam cię ciągnąć? Nie widzisz, w co żeś wdepnął?
Nagle mnie szarpnął, aż się zatoczyłem, i powlókł ze sobą.
Nogi grzęzły w popiele — coś się w nim żywe zawiązywało wreszcie. Dalej! — krzyczał. Sam piersią rozgarniał ściekające powietrzem męty — i tak mnie taszczył, choć próbowałem nogi zakorzenić w ziemi — przez czarną zamieć cieni — liści — szliśmy przez niewygasły ogień — ześlizgiwaliśmy się w czarę krateru rozwartego pod dyszami starbolta — noc nas dopędzała, słyszałem jej szept, pieszczotę za uchem — ciemność wszeteczna miliarda ciał splątanych w jedną formę — jeszcze chwila — odwlec trochę nasz odwrót — może ogarnie i połknie na nowo brzuch wzdęty, nienasycony, który już — już — dopasowywał klucz trawiennych soków do zamków biologicznej ochrony.
Za późno! — już gardło magnetycznego szybu rozwarte w burcie starbolta. Zasysa nas z odległości kilku metrów — teraz tylko się rozluźnić w powietrzu i w kształt aerodynamiczny ułoży niezależnie od twojej woli — tylko dziwne łkanie we mnie i nie ma nawet czasu, żeby rzucić przez ramię pijane spojrzenie — tam, gdzie białe oko otworzyło się w naszą stronę — zastygłe zdziwieniem — wyprowadzone z tunelu, który jak tętnica wynurza się z praoceanu i na kształt endoskopu zagłębia w innej przestrzeni. Patrzy na mnie. Chciałbym znak jakiś zostawić za sobą — gest ręki — śmieszna próba pożegnania kogoś — czegoś? — komu w najwyższym stopniu obcy jest antropomorfizm.
Coś mną targnęło — śluza — mój anioł stróż twardo trzyma za przegub ręki. Pętla tysiąca tęcz okręca się nam wokół gardeł — ostateczna powierzchniowa sterylizacja — jeszcze jedno pchnięcie magnetycznego tłoka. Obydwa ciała — jedno za drugim — bach! — bach! — lądują w objęciach foteli.
Bezwład zupełny — tylko mój Zbawiciel pochyla się nad ekranem, z nasępionymi brwiami wypatruje czegoś. Sam jeszcze czuję ucisk w skroniach i wszystko widzę jak przez, mgłę — rycerz w srebrnej zbroi spoziera znad kamiennych blanków w otchłań fosy, gdzie stęka czarcia kipiel, gdzie wężowisko szamocze się bezsilnie — wymknął się zwiad, ale to nic, teraz trzeba pochłonąć, pierwszym szturmem wziąć twierdzę — z prochu i ziemi do pałacowych sal — już musująca mgła ogarnia stabilizatory i podkop sięga pod konchy dysz. Jeszcze chwila.
Natan przy sterach — nagły skurcz ciemności pod nami.
START!
Bezwład wypełniony na nowo ciężarem. Błogie uczucie, kiedy w puste wydmuszki komórek, w podskórne kapilary limfy i krwi nalewa się ołów przywracający poczucie masy i ruchu w przestrzeni. Przyspieszenie wciska w amortyzacyjny kokon. Natan pochylony, skupiony jakiś — jakby można się było mocniej związać z układem sterowania starboltem. Twarz jego blada, palce zapuszczone w mikrokontakty sterownicze, a ja czuję sobą, całym ciałem, jak tam promień plazmy raz jeszcze spopiela garbatą szturmującą czerń, wypala rozwarte w niej oko i ze zwycięskim rykiem dźwiga w kosmos drzazgę obcego ciała — precz stąd, gdzie króluje noc.
Miejsce starbolta — w dokach „Trieda”. Gdzie powinno być moje miejsce? Jeszcze niedawno zamykał się nade mną tajemniczy kurhan. Natan miałby wolną rękę. Po co odwlekać? Przecież wcale nie mam pewności, czy wywlekając mnie stamtąd spełnił zbożny uczynek, czy jestem mu do czegoś potrzebny. Teraz nie ma ze mnie wielkiego pożytku. Pochłania mnie bezwład dziwnej pamięci. Poza szklaną głowicą starbolta przyjęła nas w posiadanie kosmiczna przestrzeń. Rojne wysypisko świateł. Czas się zatrzymał — od kiedy gnębi mnie to wrażenie? Wiem — czas stanął w punkcie, gdzie runęła moja nadzieja, katedra wiary zawierająca sumę mądrości wszechobecnego świata, biblioteka wzniesiona na martwym księżycu — strażniku Planety od strony kosmosu. Zostałem tam — na kolanach. I cały czas tak klęczę. Czas we mnie samym zakrzywia pętlę zdarzeń, w które wplątały się moje zmysły skierowane w przestrzeń. Prędzej czy później wrócą do punktu wyjścia. Raz już się zamknął ten cykl — jak eksplozja i powtórny kolaps całego wszechświata — kiedy na dnie księżycowego krateru stanęliśmy z Ulamem, żeby z perspektywy kosmosu ogarnąć Planetę i posłać w jej kierunku szyderstwo GŁOSU.
Wróciłem tam po raz drugi. Jakby dla dopełnienia tej nowej pętli trzeba mi było najpierw zaczerpnąć oddechu w Strefie Systemu i przywlec tu z sobą dwóch łotrów. Może trzeba było tego wszystkiego, żebym kiedyś mógł wreszcie dostąpić wtajemniczenia; albowiem to, czym jest ta Planeta, jak każda inna w kosmosie, zrozumieć można dopiero wtedy, gdy coś w zamian przynosi się z sobą — choćby twarz tamtej dziewczyny — jest ze mną.
Podniosłem wzrok — powieki ciążyły piekielnie. Czułem rozkład dziwny, słabość duszy i ciała, jakbym się nałykał złego powietrza w mrocznej sztolni i myśli — nie moich — jakiegoś szaleńca. Coś kiełkowało we mnie spoza dozwolonych granic, co przez zmysły zdołało okłamać barierę biologicznej ochrony.
Powinienem być wdzięczny Natanowi. Zapewne.
Uniesione spojrzenie znalazło oparcie — w brzuchu „Trieda” pomiędzy gwiazdami. Nasuwał się na nas, a ja patrzyłem zdumiony. Podczas tego pierwszego rekonesansu był moment, kiedy ten powrót znalazł się w strefie zdarzeń nierealnych. Mogłem tam zostać.
Tymczasem przed nami rozwarto się srebrzystomgielne poszycie rybiego brzucha, żeby na powrót przyjąć ikrę — starbolta, na którego pokładzie dwie żywe komórki nie osiągnęły stanu wtajemniczenia w prawa natury, który pozwoliłby im się usamodzielnić i w przestrzeni rozwinąć własne skrzydełka.
Westchnienie powietrza przyjęło nas w śluzach.
Kiedy klin kryształowego włazu przełamał hermetyczność głowicy starbolta — rozłączyłem sworzeń u podstawy hełmu i manipulator Synchromatu odsunął mi sprzed twarzy niepotrzebną przyłbicę.
— Witam w domu — głos bardziej radosny niż wtedy, gdy mnie przywitał po wylęgu z konserwy. — Sauna? Prysznic? Sznapsik? A może pomóc z rachunkiem sumienia?
Głos rześki i pełen optymizmu, jakby się na progu prężył trochę tylko bezczelny majordomus.
W jednym z monitorów wystawił w naszą stronę czerwony balonik z bubble gum — gdyby to miało poprawić nam humor pewnie by nam ulepił bałwana. Trzask — tylko iskierki zabłysły w nienagannej polichromii operacyjnego stołu. Jesteśmy zdrowi — można się zabrać do diabła. Natan patrzy na mnie z miękką pobłażliwością i wydyma wargi. Ma w twarzy poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Bardzo jest ciekaw, co powiem.
A ja — cóż — mam węch przytępiony. Trupi jad. W pamięci paruje swąd ciał zwęglonych na pogorzelisku, skąd udało się wyrwać cząstkę ludzką — zawsze przedstawia realną wartość. Reszta — czort wie, co to było.
— Nic się nie zmieniło — powiedziałem.
Uśmieszek zastygł mu na twarzy — ledwie naprężona skóra od koniuszków warg do oczu. Uśmiech jak przejrzysty woal osłaniający podskórną kanciastość; wystarczy nieostrożny ruch głowy i przepadnie — zdmuchnięty. Pod nim co? Ścisk szczęk przebijający na wierzch skóry drgającymi włókienkami mięśni, a może — tak właśnie — dziwnie kobieca miękkość.
— Tam… — machnąłem ręką w nieokreślonym kierunku. — Jest noc. Twój dzień się skończył.
Ociężale podniosłem się z fotela. Jakoś wygramoliłem się na rampę poza łożyskiem starbolta. Lej magnetycznego szybu otworzył się nade mną — tylko unieść jak do modlitwy złożone dłonie.
— Do zobaczenia — powiedziałem.
A on siedział z poszarzałą twarzą i z nienawiścią w oczach. Czekał, aż mu Synchromat zaproponuje nocleg.
Dzień drugi
„Uwięził on w dzbanach dżinny, maridy i szejtany, a otwory dzbanów pozalewał stopionym ołowiem i na nim odcisnął swą pieczęć”
(Księga tysiąca i jednej nocy)

Endo

Powierzchnia planety oglądana ze stacjonarnej orbity „Trieda” budziła się z wolna. Siedziałem zapatrzony w ten jeden punkt na sferze planetarium—nawigatorni. Synchromat zaproponował zabawę i przez pewien czas próbował mnie rozruszać projekcjami Planety w całej rozciągłości widmowej promieniowania elektromagnetycznego — od fal radiowych po promieniowanie gamma.
Nie zobaczyłem nic znaczącego i nic nie zrozumiałem. Jakby ostatecznemu rozkładowi uległy granice między powierzchnią globu i jego atmosferą, między czasem, energią, materią i przestrzenią.
Długo próbowałem zajrzeć w otchłań dziwaczną, wciąż jeszcze przenikającą mnie lękiem czarnych splotów, które się zapętlały, próbowały mnie wdrożyć w swą jedność. Jeszcze pojawiał się we mnie refleks niepokojącego drżenia — bardziej zdziwienia niż odrazy, gdy pamięć się odzywała z głębi ciała, jakby palce ciemności zdołały jednak przeniknąć mnie bardziej, niż dopuszczała to biologiczna ochrona. Poza tymi nawrotami ulotnych przyczynków pamięci siedziałem zupełnie obojętny, pogrążony w apatii, jakby również jaźń reagowała osłabieniem woli na zachwianie somatycznej równowagi. Co pewien czas moje oczy rejestrowały znaki Synchromatu, który cały korpus „Trieda” przeistoczył w gigantyczny, wielozakresowy mikroskop. Tymczasem nic nie potrafiło przeniknąć ciemności. Dziwna, nieprawdopodobnie głęboka noc, której zalążek — przypomniałem sobie — wywierał na nas wrażenie już wtedy, gdy z błogą beztroską koczowała tutaj załoga starego „Trieda” — jeszcze w komplecie. Cóż mógłbym powiedzieć o tej nocy, która się przewijała pode mną? Zaręczyć mogę tylko za własne odczucia, a te coś jednak upatrują w doskonałej próżni. Jakby się tam rozlało mętne bajoro bagiennej płycizny. W nim skotłowany muł czarny pochłania światło, wszelki rodzaj promieniowania. Poza tym niepodobna odczytać czegokolwiek, chociaż podświadomość sugeruje spazmy materii deformujące wszystkie możliwe kształty i dążenia.
Nikt z nas nie potrafi zaakceptować sygnałów pochodzących z innej zbiorowości. A przynajmniej — dokonać tego bezboleśnie. Mój świat nazbyt określa moją jaźń. Musiałbym tam pozostać, na dnie zamąconym, poddać się metamorfozom iłów krystalizowanych z żywego planktonu, z moich własnych komórek, które się rozwieją na dymne obłoczki — poza granicą tego, co we mnie, i tego, co poza mną. Może wtedy któryś z procesów przenikających tę ciemność utożsamiłbym ze światem moim i sobą. Jaki jestem — lub być powinienem.
Może się jeszcze trafi okazja. Szans miałem i mam niewiele. Najpewniej biologiczna blokada skafandra przeistoczy mnie w zamkniętą spore, żeby przetrwać mogła moja doczesność. Dla tej cielesności mroczne kazamaty podświadomości są tylko kłopotem. Świadomość budzi się zwykle wtedy, gdy otwierają się oczy. Może mój przetrwalnik przejrzałby znowu dopiero ze świtem wracającym temu światu utracone formy.
Gdyż powierzchnia tego globu właśnie zdejmuje sen z oczu. Odgarnia pasmo czarnych włosów i — w środku czoła — otwiera się ogromne, szmaragdowe oko — wypełnione świadomością bardziej przyswajalną, jednaką z systemem postrzegalnym przez zmysły, których sumą sam jestem. Dlatego dostrzegam wreszcie białe wykwity chmur, między które wsącza się najpierw poświata — poślizg zieleni w najwyższych partiach atmosfery. Teraz wzrok sięga górskiego łańcucha — ostrych igieł spiętych półprzeźroczystą błoną niby wynurzona ponad atmosferę gigantyczna płetwa. Dalej dżungla wyciska z siebie śluz czarny, ciemność spływa wstecz kapilarami nocy przesychającymi na wietrze i w promieniach słońca. Najpierw się zwężają do cienkości nici, wreszcie tak ulotnych — zbyt ciasnych, żeby przewodzić bodaj odrobinę ciemności. Niedługo pozostanie po nich sieć niedostrzegalna, przenikliwa dla kształtów, jakby w powietrzu zawisła przejrzysta pajęczyna, niedostrzegalna dla oka — misterna koronka pęknięć w ceramicznej polewie, która ubarwia kulę z białej, kaolinowej gliny. Ta kula ogromna wisi przede mną niby fajansowa waza, od strony kosmicznej przestrzeni rozrysowana barwnym podszkliwnym malunkiem, naciekami farby, które zostały zakonserwowane przejrzystą ołowiowo–boraksową polewą i zapiekły się twardo w promieniach Heliosa. Tylko palacz przesadził z podkładaniem bierwion — polewa spękała od nadmiaru ognia. Turystom można sprzedać. Nie poznać — choćby sami próbowali przeniknąć w płaszczyznę biosfery. Ich oczy nie dostrzegają cienkich nitek pajęczyny frunącej w powietrzu. Dopiero o zmroku ciemność rozsadza zwapniałe tętnice i przez włoskowate kanaliki zaczyna tłoczyć krew czarną ale nie zakrzepłą, pulsującą nieodgadnionym rytmem.
Na noc turyści winni wracać do swojego domu albo przeczekać za rogiem księżyca.
Uczyniłem to — z Natana pomocą.
Teraz ciemność w popłochu pierzchała przed obliczem Heliosa nasępionego magnetycznymi burzami. W polu widzenia Synchromatu pojawił się pomarszczony jak zasuszone jabłko Pierwszy Księżyc. Wycelował w naszą stronę pogłębione przez mrok studnie kraterów, jakby balistyczne wyrzutnie — przed tysiącem lat wystrzelił pestki z dojrzałego rdzenia — rozsypały się w powszechnej martwocie. Nad okiem Planety przepływa — niby pyłek pod powieką kosmosu — skrzep żwiru pozbawiony zarówno żaru co pleśni.
Na chwilę wstrzymałem oddech, gdy wydało mi się, że ten księżyc znów został naznaczony promieniem katedry wzniesionej na cześć mitycznych Bogów Kosmosu, lecz błysk stokroć szybciej usamodzielnił się od czerwonego sierpu i pałającej czeluści Heliosa — rozpoznałem znajomy kształt starbolta.
Powrót starbolta oznaczał, że już za chwilę nic nie zostanie z nocnych lęków. Pierzchną, jakby i we mnie zasklepiły się zmarszczki nocy. Do głosu dojdą inne blizny.
Teraz już wiem, że nie powinienem był puszczać go samego. Jak on to zrobił?
A zresztą — może dobrze się stało?
Siedziałem wówczas w nawigatorni, zupełnie otępiały, kiedy zjawił się na progu magnetycznego szybu i zapytał, czy może lecieć. Pamiętam, że wzdrygnąłem się na dźwięk jego głosu — zbyt wiele w nim było mojej własnej apatii. Pewnie się domyślał, że nie oczekuję po nim żadnych wyjaśnień. Sam też nie pytał o swoich pobratymców. Musiał im się przyjrzeć po opuszczeniu hibernatora. Może w ich zmartwiałych twarzach wyczytał wystarczająco wiele z tego, co się zdarzyło tutaj przed jego przebudzeniem. Nie wiedziałem tego, ale też nie pytałem o nic. Dlatego i on nie przyszedł, żeby się zwierzać. Po prostu stanął w drzwiach nawigatorni i zapytał — czy wolno mu lecieć. Pamiętam, odparłem, że nie wolno nocą. Nigdy nocą. Pewnie nie całkiem doszedłem do siebie. Wtedy chyba się uśmiechnął za moimi plecami — ani przez moment nie spuszczałem z oczu nocnej strony Planety wypełnionej hipnotyczną nicością i wszystko postronne dostrzegałem tylko jako odbłyski w szklisto–wklęsłej sferze nawigatorni. Również jego postać.
Więc wydało mi się, że się uśmiechnął i powiedział: „Planeta wokół osi obraca się w ciągu trzydziestu czterech godzin. Teraz jesteśmy w stożku cienia. Mogę lecieć tam, gdzie jest dzień”.
Skinąłem wtedy głową — wcale nie zaskoczony tym, że coś tak naiwnie prostego nie przyszło mi do głowy. Potwierdziłem tym jego rację, lecz on ten gest potraktował jako zgodę na samodzielny rekonesans.
Po chwili błysk jego skafandra przepadł w czaszy nieba zwiniętej wkoło mnie, a ja siedziałem nadal nieruchomy. Ze stanu uśpienia nie wybawił mnie również Synchromat, któremu starczyło inwencji, żeby się zapytać — trochę zdziwionym głosem — czy wolno tamtego puszczać samopas. Nie kojarzę — co odpowiedziałem. W każdym bądź razie zostało to przez Synchromat przyjęte za zgodę. Tym sposobem mój drugi partner przeleciał się odtajać do reszty na spacerze po nasłonecznionej stronie.
Ostatecznie nie można ich wiecznie prowadzać na postronku. Prędzej czy później muszą się usamodzielnić. Nie mogę im ciągle patrzeć na rączki. Natan już szkołę pilotażu opanował świetnie. Reszta? — nie przylecieliśmy tu przecież walczyć ze sobą jak hieny pod bokiem tygrysa. Na to jest znacznie więcej wolnego miejsca w kosmosie. A jeśli nawet ktoś komuś nadepnie na odcisk — cóż to ma za znaczenie wobec Planety? Zawsze i wszędzie jesteśmy zorganizowani zgodnie z naczelną zasadą ludzkiej natury — wbrew wszelkiej logice. Niech więc i nasze tu poczynania pozostaną zgodne z motywacjami, które Strefę Systemu powołały do bytu w innym punkcie przestrzeni. Nie ma się czego wstydzić. Pytanie zresztą, w którym z nas jest — ostatecznie — najwięcej rozsądku. I pytanie w ogóle czy, aby tutaj zrozumieć cokolwiek, potrzebny jest akurat rozsądek.
Jak dotychczas nie mam powodów do narzekań. Jeden mnie wywlókł z bagienka, gdzie wpadłem przez własną głupotę. Drugi — wracał teraz. To też osiągnięcie ogromne. Mogłem się spodziewać, że skorzysta z okazji, żeby się ostatecznie usamodzielnić. A może wraca nie do mnie? Przecież jest jeszcze ta parka, którą Synchromat opieczętował na mój rozkaz w dwóch szklanych cylindrach.
W każdym bądź razie — wraca.
Usłyszałem elektroniczną muzykę układów naprowadzania starbolta. Synchromat radośnie łypnął różowym okiem, kiedy srebrne wrzeciono nawleczone zostało na laserową nitkę pelengatora. Pewnie z wcześniejszych doświadczeń na poligonie FL–Galax został we mnie odruch momentalnego skulenia w oczekiwaniu wstrząsu. Tutaj też Synchromat czasami sobie pozwala na kaprysy zbędnej nadprzewodliwości — w ramach relaksowania załogi. Tym razem usłyszałem tylko syk po— wietrzą sprężonego w magnetycznym szybie. Potem — wiedziałem, że on już jest.
Stał w tym samym miejscu, co przed odlotem.
Czeka na zaproszenie? — pomyślałem. We wklęsłej sferze ekranu dostrzegłem zarys jego sylwetki nałożony na zieloną reinkarnację kształtów, jaka się dokonywała na powierzchni Planety. Śmiesznie to wyszło — zielona twarz w aureoli zielonego świtu.
Wprawiłem mój fotel w ruch obrotowy i po raz pierwszy na pokładzie „Trieda” stanęliśmy przed sobą twarzą w twarz.
Zamarłem i poczułem gwałtowną suchość w ustach. Daremnie próbowałem znaleźć przyczynę tych hiponoicznych zjawisk we mnie — aż zrozumiałem wreszcie.
Zamknęła się kolejna pętla czasu i przestrzeni — oto znaleźliśmy się w punkcie wyjścia — naszym punkcie odniesienia, gdzie w wypełnionej półmroczną duchotą sali Interklubu próbowałem go podnieść z posadzki, a on się ocknął nagle i spojrzał na mnie — pyskiem zbitego psa ze śladem przyłożenia pięści na podbródku.
Teraz był właśnie taki — cały, jak stał. Skafander zachował nieskazitelną srebrzystość — tylko formę utracił, jakby wisiał na skulonej postaci. A w nim siły starczyło na tyle, żeby wzrok trzymać prosto — ponad moim ramieniem. Błękitne nitki włosów cienkimi kosmykami spływały mu z czoła — wypukłego, jakby zapomniał zdjąć hełm. Pojąłem — jakby to było możliwe — naprawdę dostał w kość, dostał tak, że się ledwo trzyma na nogach. Do oczu mu spływał pot i twarz cała podobna była do liścia — zmiętego, suchego liścia — który wilgoć odzyskał nad parą — tylko na tyle, żeby nieco wygładzić zmarszczoną tkankę.
Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby jego skafander wart był tyle, co szmelc. Powinny pstrzyć się na nim prostokąty pospiesznie naszytych łat i gumowe naklejki na przestrzelinach dętki, z ramion i piersi mogły spływać do pasa czerwonobrunatne nacieki rdzy — lecz skafander zawsze zachowuje czystość sprzed inicjacji. To tylko nas samych, od środka, zżera rdza — wiem coś o tym — krew w żyłach tężeje jak zawilgły strzelniczy proch — do śmierci można krzesać ogień. Piętą biologicznej ochrony jest nasza ułomna jaźń.
Czyżby ICH natura była nie mniej chrupka? Dlaczego nie.
Dla osiągnięcia doskonałości, w swojej branży, biologiczna ochrona powinna zablokować zmysły. To oczy i uszy utrwalają w nas ślad pamięci, najpierw na poziomie pierwszym, w korze i układzie limbicznym — jako emocjonalny składnik engramu, potem w głębszych poziomach neuronalnych, aż do osnowy molekularnej. Potem jest czym czknąć. Świat odzwierciedla się w nas. Natan się mylił — nie ten człowiek stojący przede mną, lecz PAMIĘĆ to trojański koń każdego z nas.
Jeśli pancerz zawiera w sobie świadomość człowieka. Pozostaje dylemat, czy w takich, jak ten — o zielonej twarzy i żółtych kocich oczach, znajduje się również coś z człowieka. I to pewnie jest najtrudniejsze — ustanowić ciąg kontaktu między człowiekiem i motylem, między motylem i liściem, liściem a korzeniem, korzeniem a glebą, między czarnoziemem a czarnobrewym wampem Strefy Systemu, między Lianą a takim jak ja, kosmicznym wrakiem. Choćby między nami istniały sprzężenia wszystkie naraz. Jeśli tak trudno rozrysować synoptyczną mapę niżów i wyżów, ciepłych i chłodnych prądów określających pogodę miedzy Lianą a mną, między Natanem a mną — czegóż chcę od zielonołuskiej liszki, której brak tylko skrzydeł, żeby lotem ważki ostatecznie pogłębić przestrzeń między nami.
Właśnie tak — zatoczył się i zwalił w fotel jak ważka o podciętych skrzydłach. Usłyszałem jego oddech — świszczący spazm; może szelest trachei, szept skrzeli wywabiających z powietrza tlen — może azot — albo dwutlenek węgla.
— Pełna sprawność starbolta — wesoło zameldował Synchromat. — Gotowość startowa. Czyja kolejka? A może… panowie pozwolą śniadanko?
Spojrzałem na tego, który przed chwilą ukończył piętnastogodzinny flirt z Planetą. Powinien być głodny. Przecząco pokręcił głową. Pewnie stracił apetyt.
— Dziękujemy — odparłem.
— Trzeba podładować baterie — zaczął swoje Synchromat.
— Zamknij się.
Obrażony cofnął swoją różową, ślimaczą nibynóżkę na powrót w czarną komorę holowizora.
— No? — powiedziałem w nieokreślonym kierunku.
Milczał.
— Dochodzisz do siebie?
— Tak sądzę.
— Masz mi coś do powiedzenia?
— Nie teraz!
Aż mnie zdumiała gwałtowność, z jaką zareagował. Przynajmniej sądząc po głosie nie było w nim — mimo oznak piekielnego zmęczenia — tej apatii, z którą ja poradzić sobie nie mogłem. A przecież wystarczy dać wolną rękę Synchromatowi — niech sobie użyje akupunkturą lub mniej obcesowo — psychodramą. Pewnie by się nie oparł przyjemności wyświetlenia mi przed oczami wyników psychologicznego testu — wykresu mojej aktywności; jak zostało przyjęte przez psychologów — proprocjonalnej do siły moich potrzeb.
Kosmiczny statek to rodzaj „bębna aktywności”, w którym zamknięto badanego szczura. Dogląda pańskie oko Synchromatu. Obroty bębna rejestrują długość drogi przebytej przez zwierzę. Więc rwie do przodu z tym większą energią im dłużej nie dostaje żarcia, im trudniej mu się pozbierać z potrzebą wyładowania seksualnych potrzeb, gna — do wycieńczenia. Zwierzę pożąda tak samo, jak człowiek — tym silniej im dłużej jest niezaspokojone. Człowiek tym lepiej rusza głową, im bardziej narasta w nim głód wiedzy.
Wróciłem tutaj — Planeta w zasięgu ręki. Wystarczy szukać, ryć w ziemi, szarpać i gryźć zielsko, wszerz i wzdłuż pruć atmosferę taranem starbolta — aż do wykończenia. Jak wypruł się ten, któremu na imię Endo. A jednak siedzę i nigdzie mnie nie ciągnie. Moja aktywność jest bliska zeru. Synchromat wie o tym. Niepokoi się pewnie. Tak naprawdę on mnie nie musi obracać w szczurzym bębnie. Świadomość moja to też jeden z rodzajów „klatki aktywności”, z której czyta jak z nut. Jeśli trzeba — jonowa terapia albo dożylna szpryca odpowiedniego rozrusznika i będę niby nowo narodzone dziecię. Nie chcę. Durna przekora samodzielności. Jeśli chciałem być zgodny z tą moją wmawianą naturą samotnika, trzeba tam było zostać, skąd mnie Natan wytaszczył.
Przedtem byłem ciekaw. Szczur gnał przed siebie zziajany, toczący z pyska pianę, zgrzytający zębami i nagle — gwałtowne załamanie. Spadek aktywności po operacyjnym usunięciu gruczołów płciowych. Jakby mi Planeta odebrała ikrę. W ułamku ledwie polizanej nocy, kiedy zrozumiałem, że coś się zmieniło koło mnie, że z moim otoczeniem utraciłem dawne związki. Dzisiaj na sobie samym sprawdziłem teorię abiotrofii, która realność obserwowanego świata uzależnia od zapasu energii potencjalnej układu nerwowego wyczerpującej się z upływem życia. Czuję się jak starzec — podmuchem żaru przedwcześnie sparzony liść na cieniutkiej bocznej gałązce Drzewa Kosmosu.
— Chcesz wiedzieć, po co tu jestem — usłyszałem. — Dlaczego nie jestem sam i co jeszcze mam na sumieniu; czy też obchodzi cię wyłącznie to, co znalazłem na powierzchni Planety?
Endo jakby się obudził na nowo. Oprzytomniałym wzrokiem ogarnął nawigatornię, której pęcherz więził nas w szklanej galerze płynącej w absolutnej, bezwietrznej ciszy. Poprzez przejrzyste dno statku widać zatopiony w kosmicznej głębi skarb — olbrzymi glob perlący się wszystkimi odmianami zieleni, tu i ówdzie napiętnowany sinym wykwitem albo brunatnym krwiakiem.
— Powinienem wiedzieć wszystko — odparłem.
— Ba! — powiedział. — Któż by tego nie pragnął.
Dziwny był jego głos. Miły. Niby całkiem przeciętny, a jednak — uśmiechnąłem się w duchu — jakby go wcielała w życie innego rodzaju technika niż pracowite rzemiosło naszego języka.
— Obawiam się, że żadna moja odpowiedź nie sprosta twoim wymaganiom — westchnął. — Zresztą, czasami lepiej jest zostać z własnym kłamstwem niż cudzą prawdą.
— Mów.
— Nie zrozumiesz mnie dzisiaj. I, być może, nigdy. To tak, jakbyś chciał pojąć w pełni genealogię obcej rasy. Również jeśli ci pokażę to, co zobaczyłem dzisiaj, będziesz to widział nie tylko przez pryzmat moich oczu.
— Daj spokój. Rozmawiałem o tym z Natanem. Mam na ten temat własne zdanie.
— Że jesteśmy ludźmi? — wydało mi się, że się uśmiechnął do mnie.
— Mniej więcej.
— Za kogo ma nas Natan… nie ma znaczenia — powiedział. — A ty… Co mam ci wytłumaczyć? Czy coś ci powie, jeśli przedstawię tutaj wizję miasta, z którego pochodzę… Nie patrz tak na mnie. Poza tym pamiętam koligacje z retortą. Ale nie o tym chcemy rozmawiać? Tak, Elf, doraźność postaci nic nie znaczy wobec genealogicznego drzewa kultury, jaka ukształtowała naszą psychikę. Moje miasto budowane zostało na podstawie prostokąta obwarowanego murem z surowej cegły, uzbrojonego w strzelnice i baszty. Po obu stronach centralnej ulicy piętrzyły się bloki domów–masywów, w sercu miasta płonął wieczny ogień umieszczony pod dachem świątyni, a ponad okolicę — pylnych takyrów, piaszczystych wzgórz i zaskorupiałych między nimi solnisk — najwyżej wzniesiony był ogromny zamek z trzema basztami, skąd oczy wartowników wypatrywały najazdu koczowniczych hord.
Musiałem mieć niezbyt mądrą minę, kiedy tego słuchałem.
— W tym niedostępnym pałacu o kilku kondygnacjach istniały przepysznie zdobione komnaty, przejścia między nimi pod arkadami, mozaiki posadzek. Przez białe ściany pokoi przepływały błękitne fale, zwichrzone spirale niosące w sobie wizerunki ryb czerwonych i białych, ze wszystkich nisz, alków, z wodotrysków na pałacowych podwórkach spływające do Sali Królów, gdzie pod bajecznym pejzażem ściennych malowideł siedziały posągi z białego marmuru, przedstawiające bogów i arystokrację. Przez tysiące lat swego bezruchu oddawały hołd założycielom starożytnej dynastii…
Spokojnie ciągnął swoje, jakby zapomniał kim i gdzie jesteśmy, i spod wpółprzymkniętych zielonych powiek dostrzegał tamto miasto fresków i mozaikowych chodników.
— Zastanawiasz się, z której planety pochodzi to miasto? — zapytał nagle.
— Tam, skąd ty.
— Ruiny tego miasta jeszcze się zachowały tam, skąd my wszyscy zjawiliśmy się tutaj. To jedna z legend naszej wspólnej starożytności.
Nie rozumiałem, co może mieć na myśli.
— Jak się nazywa? — zadałem pytanie.
— To jeden z niewielu śladów po umarłej cywilizacji Wielkiego Chorezmu.
— Byłeś tam? — znowu głupie pytanie.
— Nie — pokręcił głową. — To pamięć jest we mnie.
— Czyja pamięć?
— Moim przodkiem był czcigodny Darhman, kupiec–banita zamieszkały w odległej Elefantynie na początku jedenastego stulecia przed hidżrą — popatrzył na mnie. — Przed ucieczką Mahometa z Mekki do Medyny… To V wiek przed twoją erą. Potomkowie Darhmana wrócili do ojczyzny, żeby zapoczątkować dynastię chorezmszahów z seniorem Anusz teginem, Kutb ad—Dinem Muhammad Astyzem, Il–Arsłanem… Nie krew nas łączy, lecz pamięć — ich kultury, ich wiary.
Siedziałem do reszty zdezorientowany. Patrzyłem na jego zielonkawą twarz i żółte, kocie oczy, na postać już nie tak skuloną, suchą i smukłą, kiedy się podniósł i stanął plecami do tarczy Planety wzburzonej powietrznymi wirami. Jakby wpadł w jej objęcia. I mniej czułbym w sobie pustej wesołości, gdyby mi opowiedział swój rodowód wygrzebany spod piasku Marsa czy korzenie genealogicznego drzewa odsłonięte z nawarstwień krystalizacji skalnych baszt na błękitnej planecie Syriusza.
— Bawi cię to, co mówię? — stwierdził raczej, niż spytał.
Wiedziałem o tym. Dlatego nie chciej, żebym ci tłumaczył, kim jestem. I czego tutaj szukam, ja — sufi, który to, co najważniejsze zawsze nosi w sobie. Jeśli tutaj jestem, pewnie dlatego, gdyż — poza moją filozofią — coś jestem winien dla swojego narodu. Jak każdy z nas. A ja jestem Chorezmijczykiem.
Było mi obojętne, jakich mitomanii dogrzebał się w sobie. Na to mogę splunąć. Jak na status Natana. Ale poza tym wszystkim jestem dowódcą „Trieda”.
Gwałtownym gestem dłoni nie dał mi dojść do słowa.
— Każdy ma swoje problemy — powiedział. — Zaciągnąłem u ciebie dług wdzięczności przynajmniej za to, że uważasz mnie za człowieka. Mniej więcej. W czym innym nie możesz mi pomóc. Ani przeszkodzić.
— Ci dwaj…
— Nie pytaj o tych, którzy są ze mną.
— Nie muszę — zgodziłem się. — Dopóki zostaną pod pieczą Synchromatu. Z całą pewnością potrwa to do powrotu w Strefę Systemu.
— Tak sądzisz? — przeszył mnie krótkim, niesamowitym spojrzeniem. — Gdyby stanął przed tobą człowiek zaszczuty pogonią i żebrał, żebyś go ukrył… A ty nie miałbyś pewności, kto jest przestępcą, on czy oprawca, który ślad zgubił przed twoim domem — wydałbyś go tym, który przyszli potem?
— Nie wiem — machnąłem ręką. — Na razie nie odważysz się niczego tknąć ręką bez mojej zgody.
Pokiwał wypukłą czaszką z przeschłym już, lekkim jak lanugo puszkiem niebieskich włosów.
— Odwagi jest we mnie aż nadto — powiedział.
Jakby się zmówili z Natanem, żeby mi grać na nerwach.
— Kłopoty z naszym bezpieczeństwem na pokładzie „Trieda” zostaw mnie i Synchromatowi — powiedziałem.
Na dźwięk słowa „Synchromat roześmiał się miękkim, bardzo ludzkim śmiechem.
— To napawa optymizmem, gdy wolno wierzyć w Opatrzność tak potężną — w jednej chwili przestał się uśmiechać. —
Wystawiłeś więc sobie gwarancję, że między mną a Natanem…
— Każdy jedną dobę.
— To źle — westchnął. — Ale rozumiem twoją sytuację. Dziękuję przynajmniej za tę szansę.
Nie mogłem tego powiedzieć o sobie. On tymczasem blisko podszedł do mnie i wyciągnął rękę.
— Zapomnij, o czym rozmawialiśmy — zaproponował. — Postaram się być grzecznym podkomendnym. Jestem Endo.
Zastanowiłem się, na ile można powiedzieć, żebyśmy się cokolwiek poznali. Jakby istniał ściśle określony wycinek czasu, kiedy można uznać, że coś jeszcze istnieje poza migawką: Elf–Elford i Endo. Uścisnąłem podaną dłoń, suchą i twardą.
— Tylko trzydzieści cztery godziny — powiedziałem.
— Wiem. I postaram się przez ten czas zajmować wyłącznie Planetą.

Miedziane miasto

Synchromat dostarczył kryształ zapisu z rejestratorów psychosomatycznych starbolta.
Endo obserwował naszą krzątaninę przy kołpaku tranzytywizatora aż do osadzenia kryształu w czytniku.
To, czego się dowiedziałem od niego zaledwie po kilku zdaniach wreszcie na temat, stawiało wszystko do góry nogami. Nie miało sensu „dogadywanie się”, co też tak nim wstrząsnęło podczas jego pierwszego rekonesansu na powierzchnię Planety. Trzeba to było zobaczyć na własne oczy. Co nie znaczy, że trzeba tam lecieć. Wystarczy skorzystać z matrycy pamięci pierwszego obserwatora, tej dynamicznej, zdjętej bezpośrednio z uaktywnionych, samowzbudzających się neuronowych obwodów korowo–podwzgórzowych; z pamięci jakże czasami różnej od tej, co pozostaje — trwałej, statycznej — kiedy jest po wszystkim. Kiedy, co najwyżej, można się zabrać za redagowanie dziennika podróży albo intymnych wspomnień — w sam raz dla mnie.
Dostrzegłem blady uśmieszek Endo, jakby się przelotnie zbiegły nasze myśli i chwilowe wzbudzenie jakiejś elekromagnetycznej aktywności mózgu pozwoliło nam odczuć ten fakt.
— Elf… — powiedział Endo i uchylił w bok spojrzenie żółtych oczu. — Czy raport z pierwszej wyprawy „Trieda”… Rozumiesz mnie?
Tak, to była szansa. To była ewentualność, którą starał się uwzględnić tak samo jak Natan. Ewentualność mistyfikacji. A jednak nic nie zostało przemilczane, świadomie zatajone ani niedopatrzone. Choćby z prostej przyczyny, że wówczas trudno było znaleźć na całej planecie cokolwiek warte ukrycia. To po prostu od tamtego czasu korzenie Drzewa Kosmosu przepompowały w tę gałąź niejedną porcję świeżych soków.
— Wszystko było prawdą — odparłem.
— Może nie zbadaliście całej Planety?
— Byłem pilotem.
— Wiem. A jednak…
— Nie było tu nikogo przed nami.
— A po was? — spojrzał na mnie bystro.
— O tym wy powinniście wiedzieć więcej w Strefie Systemu. Widziałem jeszcze, jak pokręcił głową. Potem hełm tranzytywizatora oparł się całym ciężarem na moich ramionach. Pozwoliłem się zepchnąć w głąb fotela.
Jeszcze gasnąca świadomość bredziła głosem Endo:
„Pamiętaj, Elf, to nie tylko moje oczy”.
„Co jeszcze?”
Nie dosłyszałem odpowiedzi — byłem tam — palce zakorzenione w bioelektrycznych kontaktach sterów. Przyspieszenie wdusza ciało we wnętrze amortyzacyjnego pęcherza. Trzeba się skulić w sobie. Aby zachować ciągłość tego — co poza oczyma — trzeba się skupić i symulować psychiczną zapaść. Sopor czarny, otchłanny — aby zmylić lancet przeszywający ciało na wskroś, manipulujący cegiełkami genetycznych zapisów. Niewidzialny chirurg chce jeszcze udoskonalić, poszerzyć wachlarz adaptacyjnych zdolności. Kolejna próba świadomości przed jej wymazaniem i całkowitą amnezją. Potem — na nowo. I jeszcze raz! Aż się w pełni wykształci endogenetyczna pamięć nierealnej genealogii.
I pęknie retorta.
Z żywej i nieożywionej materii można się będzie ocknąć wreszcie — z tęsknotą za utraconym bezcielesnym ascetyzmem mnemoniki Strefy Systemu — i ze słowami, które Nasir–i–Chusreau mocno wyrył w sercu: „W walce z mocami czasu — ostrym świata mieczem, wiara i nauka wojskiem mym i tarczą”. A poza tym wiersze — jeszcze jeden rodowód, musztra nieskończona — zapis — kasowanie — zapis — kasowanie — zapis — kasowanie — dryl i drenaż, tak długo, aż się organiczna materia nauczy plastycznej mimikry i matryca pamięci—rozumu—uczuć osiągnie pełną niezależność od FORMY.
Jak teraz. Jeśli chcieć — można ciało odkształcić, wciągnąć zbędne kończyny, zrównoważyć chwiejny rozkład ciężkości w sprężynującym kręgosłupie i obolałych kiszkach — jeszcze trochę i w amortyzacyjnym pęcherzu zawiąże się KROPLA, doskonałym owalem będzie się wpasowywać w zmienne wektory przeciążeń. Właśnie tak! A przecież — nie powinienem uciekać. Człowiekiem jestem. Nie czas na ostateczne zjednoczenie — tkwią we mnie korzenie Chorasanu — ich mocą ciągle wrastam w żyzną glebę, one mnie prowadzą — złaknione prawdy — do źródła wszelkiej emanacji. Aż dostąpię wtajemniczenia, w sobie samym znajdę Prawdę — gdyż sam jej częścią będę, już poza ziemską genealogią, wtopiony w kroplę al–Hakk, której powierzchniowe parowanie jest naszym Wszechświatem.
Może kres mojej tarika wyznaczy właśnie ten lot.
Trzeba tylko wytrzymać w FORMIE. To nic nie znaczy, że zwarły się zęby, a między żołądkiem i gardłem drga rozciągliwa przestrzeń — jeszcze trochę i skurczy się znowu, tylko trajektoria starbolta zejdzie nad samą powierzchnię Planety.
O tak! Teraz ostre hamowanie.
Jeśli obejrzeć się wstecz — zieloną powierzchnię rozdziela ostry podmuch uderzeniowej fali powietrza — głęboki rozłam poza krzyżem stabilizatorów starbolta. Wyobrażam sobie ten grom — tam, na zewnątrz i w dole. Pnie nie mają tej sprężystości co trawa, pękają naginane do ziemi. Przecież to LAS! Potężna dżungla — korony drzew pływają soczystozielonymi kleksami na brunatnej powierzchni. Pod nią mrok. Uderzeniowa fala rozchyla tę płeć deszczowego lasu, rwie parny gąszcz, lecz oczy już uciekają całe kilometry w przód i niepodobna zajrzeć tam, w rozpłataną sierść, w poszycie lasu, gdzie może się objawić znowu ceglasta, martwa ziemia, o której tyle napisano w raportach pierwszej wyprawy „Trieda”. Niemożliwe, aby istniał ten las.
Oby Bogowie Kosmosu sprawili, aby było — jak jest. Trzeba zmniejszyć szybkość albo podwyższyć pułap przelotu. Nie zostałem tu zatrudniony jako drwal.
Nie zdążyłem wcielić zamiarów w czyn, gdy nastąpiła nagła zmiana zabarwienia roślinności. Głębokie szczeliny pobiegły w poprzek lotu starbolta — przez mgnienie klifowe urwiska z lustrzanym błyskiem na dnie kanionów, czerwone pionowe uskoki, dalej błękitny pokrowiec, drobnoziarnistość skarłowaciałych drzew, wysokogórski mech i nagła mgła.
Palce to ścięgna między mózgiem a dyszami plującymi plazmą. Wyżej! Tuż pod szklanym dnem głowicy starbolta w osłonie mgieł gigantyczna orogeneza wypiętrzyła skalne zręby, ustanowiła tamę na drodze cyrkulacji kontynentalnego powietrza. Teraz wysoki masyw zawracał wilgotne wiatry od strony południowych mórz. Gdyby skrzydła starbolta mogły się rozwinąć w żagle pewnie Latający Holender spłynąłby wstecz na fali odstępujących ciepłych prądów — teraz jeszcze się piął wzwyż, nad urwiska i osypiska piargów wysrebrzone mchami, jeszcze się wyrywał nad grań spękaną, gdzie otwierała się czeluść górskich jezior — pogłębiona odbiciem niezwykle tu przezroczystego nieba. Nagle poczułem dreszcz, jakby rzeczywiście ciało zanurzyło się w strefie mroźnej próżni. Pode mną rozpościerał się okrutny pejzaż — świeża blizna kamienia, doskonale naga wobec powszechnej powodzi pleśni, jaka ogarnęła całą Planetę. Niebotyczne góry przebijały resztki chmur postrzępione przez huraganowe wiatry. I kiedy wydało mi się, że mam już za sobą najwyższe partie górskiego masywu, zobaczyłem nagle cień wstający na północy. Nieco na południowy—wschód wyginał się łańcuch potężnych słupów. Patrzyłem zdumiony — doskonale gładkie iglice, niby kolce twardych promieni płetw — najmniej kilkanaście w równym rzędzie i wszystkie wyciągnięte poza atmosferę. Jakby tam w dole potwór przepływał w mglistej przestrzeni chmurnych pian i grzbietową płetwą ciął powierzchnię zielonkawych wód; smok Jing nurzający się w królestwie chmur, które nad ziemię przenoszą akwatyczną płodność wszelkich wód.
Ciągle patrzyłem przed siebie, jakbym to wszystko potrafił ogarnąć jednym tylko wzrokiem. A tam między szczytami trwającymi na przekór grawitacji zawisło coś przejrzystego i ciemnego zarazem, fioletowa membrana — fałda skóry napiętej między drzewcami dzid zatkniętych w ziemię. I kiedy starbolt przewinął się tuż nad jednym z tych łuków, zrozumiałem, że jest to lód, jak ułamek szyby wstawiony między skalne szprychy. Po prostu lód — półprzeźroczysty, nie przyprószony bodaj odrobiną śniegu. Tylko błona nadtopiona gwałtownym wzrostem temperatury i zakrzepła nim lodowiec ostatecznie spłynął w dół.
Tuż nad granią górskiego łańcucha okrutny blask zakręcił mi przed oczyma miliardem tęcz z dziwacznie załamanych i rozszczepionych promieni Heliosa — przez moment byłem tam, gdzie wierzenia pierwotnych ludów zastrzegły wyłączność miejsca dla czysto niebiańskich hierofanii. Moje al–Hakk. Jakby mogło pozostać cokolwiek z istnienia w strefie przepojonej sacrum, w ośrodku tęczowych feerii — tylko przez mgnienie; jak zachłyśnięcie swobodą przestworzy głębszych od kosmosu, z którego przybywamy sami.
Jeszcze ułamek sekundy i starbolt przeskoczył nad łańcuchem fantastycznych zikkuratów. Tylko pokraczne garby niższych gór ciągnęły się długo jeszcze, już ułagodzone, chociaż w oddali wciąż się formowały nowe zębate łańcuchy, czasami przełamane szczelinami przełęcz, przez które ścieka woda — czarna i jakby tłusta, wzdłuż brzegów ciągnąca za sobą pasemka pleśni ledwie dostrzegalnej z wysokości mojego lotu.
Zdałem stery na rzecz autopilota. Sam siedziałem ogłuszony ciszą, z oczyma zahipnotyzowanymi nieustanną metamorfozą horyzontu. Jakbym wierzył, że może się pojawić coś jeszcze wspanialsze nad owe iglice spięte czarnym, przezroczystym lodem.
Pewnie się nigdy nie skończy mój szari’at.
To nastąpiło równie niespodziewanie jak tamto wniebowstąpienie górskiego grzbietu. Tylko tym razem ziemia się przedtem zaogniła ceglastą czerwienią — jakby na potwierdzenie słów Elforda przypisujących tę barwę całej Planecie, jaką była kiedyś. Teraz jej powierzchnia spierzchła zmarszczkami wydm brużdżących równinę rozpostartą po horyzont. Doskonale martwa pustynia. Na granicach świadomości przemknęła myśl — „czyżby w obrębie tej monstrualnej biosfery jednak ocalał rezerwat martwoty?” — i jednocześnie, niby pędy kiełkujące po gwałtownej ulewie, która wszelką wilgoć powietrza wycisnęła nad sercem pustyni, w sinych pasmach rozwarstwiających horyzont na kilkanaście poziomów pojawiło się skupisko nowej zieleni.
Zbliżało się z zawrotną szybkością. Bryły rozsiane daleko od siebie, raptem zwarły szeregi o wyraźnej symetrii i piętrzyły się jedne na drugich, coraz wyżej — wierzchołki już godziły prosto w moje oczy. Nagły niepokój zaćmił wszystko dokoła. Jakby raptowne niedokrwienie siatkówki oczu zachwiać mogło ostrością mojego wzroku — zaśmiałem się w duchu; można ustąpić i przestroić wzrok na inne pasmo promieniowania, lecz chcę widzieć tak właśnie, jak teraz — dopóki Elf myśli o mnie: „człowiek” — przez mgłę wyrastają wysokie mury, baszty zawieszone nad czerwoną ziemią, ogromne zwaliska ścian sklepionych wypukłymi czaszami dachów. Dziwnie znajomy kształt — ile w nich projekcji pragnień, a ile realiów? — pode mną opasane warownym murem ruiny Toprak–kała. Z piasków pustyni wynurzające się Miasto. Monolit — niby rozbity na zielone, ostrogranne pąki, a jednocześnie — skąd to wrażenie? — odlany z jednej formy. To Miasto żyje zielonymi błyskami płaszczyzn zwróconych w stronę Heliosa pod mnogością kątów sugerującą spiętrzenie heksagonalnych kryształów. Może to iskry mrowiące w mikroskopijnych z oddalenia płytkach wyciętych z zielonego kwarcowego szkła, kryjących przezrocza wieżyc i sal pod stropami z chryzoprazu — pod ich osłoną mleczne korytarze w głębi, tunele schodzące do podziemi.
Ręce znowu w kontaktach sterów. Trzeba przełamać trajektorię lotu starbolta — zbyt długo na powierzchni pustyni kreśli cieniem swoją ortodromę, znikąd do nikąd.
Zwrot i powtórny nalot nad Miasto, którego miraż zaczynał już uciekać nawleczony tylko na nitkę błękitnej plazmy — ślad starbolta długo nie rozpraszający się w powietrzu, naładowany energią, wreszcie eksplodujący odpryskami skręconych elektrycznych ładunków. Teraz leciałem nieco poniżej tylko co przebytej trasy i tuż nade mną, trupią poświatą spływając po głowicy starbolta, eksplodowały kuliste pioruny — ostatki plazmy wyzwolonej z dysz starbolta. Spóźnione iskry właśnie opadały nad Miastem, kiedy poprowadziłem starbolta lotem koszącym tuż nad trójzębem baszt wzniesionych nad inne domy, a potem po obwodzie gigantycznego muru — jakbym szukał bramy, której nigdzie nie było. Ostatecznie nie jest mi potrzebna — mogłem lądować na każdym z placów między przysadzistymi kopułami, dostrzegałem je niby tarasy ogrodów między narostami zielonobokich brył, nawet na dnie głębokiej studni między trójkątem trzech najwyższych baszt. A jednak wciąż zawężałem spiralę, potem znów odwijałem ku obwodnicy muru. Przed moimi oczami w ułamkach sekund przemykały gładkie ściany — pozbawione okien, chociaż u ich podnóża — zdawało mi się — jakbym dostrzegał podcień arkad, przesmyków i pasaży pogrążonych w iluzorycznej malachitowej głębi. Szukałem znaku — cokolwiek, co by zaświadczyło, że mój lot sypiący z powietrza fajerwerki niebieskich ogni został dostrzeżony przez mieszkańców Miasta, że ich przebudził ryk powietrza rwanego poza barierą dźwięku — nim rozpostarły się szerzej skrzydła stateczników i wyciszony lot planetarnego ładownika poprowadził mnie zupełnie nisko, nieledwie muskając blanki murów. Cała aglomeracja z tej wysokości traciła cechy antycznej architektury, formowała coś do reszty niezrozumiałego, zwierała się konstrukcją coraz mniej przejrzystą dla oka.
Wreszcie zawiesiłem starbolta tuż nad rozłamem w masywie murów, gdzie dostrzegałem jakby ulicę, może kanał. Coś w rozpadlinie połyskiwało czarne i tłuste, iskrzące się miliardem blaszek rozkruszonej miki, gdzieś tam głęboko rozsypanymi cekinami — zanim je nakryła polewa czarna i jednocześnie przejrzysta. I nagle zrozumiałem — bodaj bym się mylił — że ten kanion wypełnia ta sama zmarzlina, której szklane błony wykrystalizowały się między turniami sięgającymi nad stratosferę. Tak być musi — pomyślałem; to Miasto leży na granicy atmosfery, w strefie wiecznych mrozów, których nie przełamuje najgłębszy oddech Heliosa.
I pojąłem wreszcie, czemu tu dostrzegłem ruiny miasta, które przetrwały upadek Wielkiego Chorezmu — zanim jeszcze uformowały wyraźny masyw nad horyzontem.
Miasto po stronie śmierci.
Gdyż nie jest ważne — ile w tym projekcji moich własnych nadziei, żałośnie hołubionych w duszy; niech to poza mną traci związek z Toprak–kała, miastem i zamkiem osadzonymi na bezbrzeżnych piaskach; niech to się stanie świątynią z Uruk, Troją, moją Vilcabamba. Czymkolwiek jest — to tylko ruiny, pomnik hipotetycznej Lemurii i dni, które przeminęły — pomnik wczorajszych dni Planety.
Już byłem pewien, że nikt z tego Miasta nie wyjdzie mi na spotkanie. A jednak — po chwili wahania — nie odważyłem się lądować w obrębie murów. Przynajmniej tego nie powinienem czynić przed porozumieniem się z Elfordem.
Jeszcze dyspozycja dla autopilota, który manewr lądowania wykona lepiej ode mnie. Lekki mimośród magnetycznej poduszki przechylił starbolta i położył go w płynny dryf. Jeszcze przewinęły się w dole zręby muru i fosa wypełniona czarnym przeźroczem. Tuż za nią obłok pyłu wzbił się powoli. Potem następny pierścień koncentrycznie rozchodzących się fal. Coraz ciaśniejsze kręgi mglistych wzdęć u podstawy starbolta, słabnące ze wzrostem częstotliwości, aż rezonans magnetycznej poduszki stał się niedostrzegalny dla oka. Mogłem się wyzwolić z amortyzacyjnego pęcherza;
Przewrót przez ramię prosto w gardło magnetycznego szybu. Szklany jęk rozwieranych i zatrzaskiwanych włazów. Po chwili stałem, kłamię — zostałem rzucony na kolana.
Zmieciona z wierzchu łacha czerwonego piasku. Mięśnie nóg nie przywykły jeszcze do ciążenia przekraczającego tamto pamiętne na Poligonie, gdzie każdy Egzul uczy się pogardy dla innych klimatów. Jestem nie tylko człowiekiem — pewnie bym znalazł sprzężenie z zewnętrznym światem dające swobodę zgodną z jego unikalnym wzorcem, lecz bioblokada stanowi doskonałą tarczę wobec sił, które mogłyby mnie natchnąć nadzwyczajną odwagą. Lub zabić. Winienem zachować FORME i antropocentryzm ducha. Więc tylko krótka chwila słabości — nieco inna polaryzacja mięśni i szkieletu: STOJĘ.
Uniosłem się z klęczek jak przystało banicie, który wobec dokonań innych cywilizacji nie wyzbył się dumy z reprezentowania barw Strefy Systemu.
I już w pełni sił poszedłem prosto na mur przegradzający moją drogę do Miasta.
Nie wiem, skąd we mnie pojawiła się wiara, że ten mur potrafię przeniknąć z zewnątrz. Ostatecznie został zbudowany nie po to, żeby zapraszać do korzystania ze starboltów i lądowania z powietrza. Nie jestem ptakiem wracającym do gniazda. Konstruktorzy przykładali wagę do tego muru — jaki jest — więc powinienem się powstrzymać przed wszelką przedwczesną interpretacją. Choćby ten świat był martwy od miliardów lat — jestem nie tylko człowiekiem i coś dla mnie znaczą pragnienia, tabu i wiara tych, których nie znam, być może — nie poznam dzisiaj, lecz którzy istnieją w czasie.
Nie szedłem długo.
Czerwony piasek zaskrzypiał pod stopami niby zmrożony śnieg. Ostrożnie zstąpiłem na kryształową powierzchnię fosy — szkło na płask przykrywające gablotę na jubilerskiej wystawie; dno wyłożone czarnym atłasem, w gęstym suknie złocą się jakieś iskierki, jakby misternie rzeźbione muszelki lub szkieleciki skorupiaków skręcone i wtopione w kryształ. Miejscami od dna odrywały się pęcherzyki powietrza znieruchomiałe w pół drogi do powierzchni, ciągnące za sobą srebrzyste niteczki drobniutkich pereł i złote łańcuszki z ogniwami zalepionymi żelatynowym pokostem. Jeszcze jakieś pierścienie o zaślepionych oczkach, bransolety, kolie i cienkie ościenie sztyletów. Nie zaglądałem zbyt uważnie w ten świat skuty czarnym lodem. Nie miałem czasu, aby przyklęknąć i pochylić się nad zastygłą tonią. Moje oczy wędrowały wciąż wyżej, gdzie za krawędzią muru otaczającego monstrualną warownię powoli znikały wysokie wieże, ciężkie kopuły i minarety, jakby tam, pod osłoną mrocznego muru, wznosił się Meczet Sidi Oleba zjednoczony ze smukłą geometrią pryzmatów zupełnie obcego architektonicznego stylu. Wszystko tu było wykute z ciemnozielonego malachitu, w którym zmysł jakiś — nie oko — odczytał mikrostrukturę mniej płynną, krystaliczną bardziej, choć nie mniej misterną od rozpoznawalnej przez zmysły człowieka. I mur też był taki — już tylko jego masyw piętrzył się nade mną. Szedłem przytłoczony jego ogromem, pod nawisem ściany wypiętej potwornie, lecz bez jednej rysy. A przecież z lotu ptaka gotów byłem sądzić, że został on wzniesiony z megalitycznych jednak bloków — teraz był gładki i nigdzie śladu ramy, jakby tamte wieże mamiące jeszcze spoza widnokręgu wzniesione zostały ze świadomym szyderstwem, aby niedostępnością serca tajemnicy zadrwić z pielgrzyma, kiedy już przemierzy wszystkie wertepy gór i wyżyn. Znów się poczułem banitą. Chciałem podjąć marsz wkoło, jeszcze z nadzieją, że odszukam bramę, lecz nogi twardo wrosły w ziemię — byłem pewien, że nie istnieją żadne wrota, tak samo jak nie było zwodzonego mostu nad fosą. Jeśli więc nie ma nigdzie, znaczy — jest wszędzie, jak drzwi prowadzące do poznania Wszechświata.
Zbliżyłem się do podnóża muru. Jego powierzchnia znalazła się w odległości wyciągniętego ramienia.
I nagle wydało mi się, że wiem, skąd zielony odcień na powierzchni kamienia. Coś jak pleśń porastało flanki murów, tak jak przedtem nitkami nacieków piętnowało wieże. Wysokie iglice nakłuły niebo, z którego brzucha wycieka rzadki eter, bardziej nieważki od próżni, lecz istniejący wreszcie namacalnie i przez miliardy lat omywania tej rafy, wytkniętej spod atmosfery, potrafiący naznaczyć misterne zawirowania na powierzchni kamienia, wzory spiralek i rozwiniętych serpentyn, hieroglify kohau rongo–rongo spływające po ziemi ciemnymi to znów wyblakłymi naciekami — nie do odczytania. Prawie byłem pewien, że powierzchnia tego muru została napiętnowana systemem znaków niby runiczny kamień albo głaz przydrożny na tybetańskiej ścieżce dla olbrzymów, ma–ni–gdong z tajemniczą modlitewną formułą. Nie jest ważne lokalne zwyrodnienie języka wobec uniwersalnych znaków, które — zamiast zawierać w sobie — określają prawa całego Kosmosu. Ta myśl przeniknęła mnie nagle i wydało mi się, że oto jestem, ja — emir Musa ben Nusajr, któremu nie jest potrzebny tłumacz — rozumiem nie widząc i nie słysząc. To coś ze mnie wypływa, z osadu pamięci i wiary — jak z genetycznej kroniki Chorezmu, którego kultura jest we mnie. I słyszę: „Synu człowieczy, czemu nie pojmujesz, co cię czeka? Twój kielich śmierci już się wypełnił i wkrótce będziesz go musiał wychylić. Zostało ci tylko tyle czasu, żeby dokonać ostatniej próby — postaraj się zrozumieć, gdzie są ci, którzy niegdyś władali tym krajem, gdzież są królowie, którzy niegdyś żyli w Iraku oraz ci, którzy zaludniali Isfahan i krainy Chorasanu, Sind i Hind, tak waleczni, dumni z posiadanej mocy, pełni sławy, którzy podbili Zandżów i Etiopów, a w Nubii krwawo zgnietli bunty. Gdzież są? Zewsząd zniknęli bez śladu. I nie oczekuj, że się dowiesz, co się tutaj w ich grobach mieści — choć zamek był warowny, wysoki, na fundamentach zdolnych udźwignąć najwspanialsze pałace. Zniknęli bez śladu, jakby ich nigdy nie było…”
Coś jeszcze szeptało we mnie — poza mną, jakbym powierzchnią ciała zdolny był odczytać kinetyczną wibrację materii.
„Wiedz, że nie minie ani jeden dzień, aby śmierć nie mówiła ci dzień dobry rano, a dobry wieczór przed nocą… Twój los jest MOIM losem i kiedy się dopełni — wtedy się spotkamy naprawdę…”
Podniosłem ramię i rozpostartą dłonią dotknąłem zielonej, lekko chropowatej powierzchni muru. Rękawica skafandra potrafi wewnętrzną powierzchnią dłoni zwiększać przyczepność i nic się z ręki nie wyślizgnie wbrew twojej woli — więc mur jest niby przykurzone lustro, wystarczy mocno przeciągnąć dłonią, aby zetrzeć śniedź wszelką. Tak właśnie — twardym naciskiem rozpostartej dłoni — z góry w dół! Aż oczy oślepi czerwona blizna, złotymi iskrami brocząca w twardych promieniach Heliosa. I pojmuję niespodziewanie, że Miasto całe i mur dokoła wzniesione zostały jakby z miedzianej blachy. Może głębiej tkwi rdzeń mniej trwały wobec atmosferycznej korozji — ja mam przed sobą tylko jego osłonę, pancerz powleczony zielonkawą z odcieniem błękitu warstewką grynszpanu, który zdrową miedź chroni przed dalszą korozją. Na mojej dłoni stary nalot miedziowych węglanów. Między palcami — lustro.
Chciałem odstąpić przed spojrzeniem bacznych oczu pod odsłoniętą patynową firanką. Krwią nabiegłe, żółto–złotawe, zdziwione w głębi miedzianego zwierciadła — poznałem własne oczy i jednocześnie usłyszałem głos; nie ten, który przed chwilą — teraz z całą pewnością był to już tylko głos mojej pamięci: „Oto twój sąd Boży” — a potem rozgorzało przede mną olbrzymie ognisko i koń czarny pode mną przebudził się zrazu gwałtownym galopem — prosto w ogniową próbę, a skroń uciska złoty hełm Sijawusza. — I przestrzeń zawibrowała. Patrzyłem w płomienne zaklęśnięcie muru, w powierzchnię komórki pochłaniającą pokarm, kiedy zaklęsła, odkształciła w przeciwną stronę dotychczasowe wybrzuszenie obwodnicy Miasta. Miedziana blizna osiągnęła aż przejrzystą czystość, wypiętą niby mydlany pęcherz znów w kierunku zielonych budowli — jeszcze odrobina nieuświadomionego wysiłku, aby wyjść zwycięsko z ordalii — i coś wreszcie pękło.
Stałem plecami do muru. Na wprost Miedziane Miasto rozwierało ciemne przesmyki, piętrzyło niebotyczne gmachy — zakorzenione odbiciem w czarnej szybie nakrywającej przeręble ulic. Mrok i cisza zupełna. Tylko wysoko, gdzie sięgają promienie Heliosa, półmrok rozjaśnia się zielonkawo, niby wieże kościołów i ciężko wzdęte kopuły. Wszystko z miedzianej blachy — ogień kryjące pod patynowym kapturem.
Czasami tylko zielonkawy płomień ześlizgiwał się po krawędzi jakiegoś pryzmatu i sięgał tego poziomu, nad który nie musiałem podnosić wzroku wyzbytego pokory.
Poszedłem tam. To miejsce dobrze utkwiło w mej pamięci, kiedy jako wódz—kapłan wywodzący się od mitycznego Sijawusza pragnąłem wskrzesić wymazany z historii Strefy Systemu, napiętnowany — jak tysiąc innych — chorezmijski rodowód. Po to tu przecież przyszedłem. I KTOŚ wie o tym. Pozwolił mi zajrzeć przez uchyloną furtkę czasu. Przezroczysty mur odkształcił się niby gigantyczna skupiająca soczewka i, przez ułamek sekundy — zanim zostałem tutaj przeniesiony ciałem, wzrok mój określił kierunek. Dostrzegłem powiększenie dziwnego hieroglifu osadzone w zielonym zamgleniu, jak znak prakolebki z pieczęci Mohendżo–Daro.
Teraz, wstrzymując oddech, podszedłem do tego miejsca u podnóża niebotycznej ściany.
Dźwięk żaden nie zawtórował moim krokom, żeby pośpiesznym echem uciekać w mroczne zaułki — kryształ czarnego lodu zachował dla siebie odgłosy stąpnięć. Może to ja nie słyszałem niczego. Jeśli nie uczyniłem tego przedtem, kiedy badałem — jakże pobieżnie! — powierzchnię warownego muru otaczającego Miasto z zewnątrz, przynajmniej teraz powinienem to uczynić i wzrokiem przeniknąć głębiej w punkt tożsamy z wszystkimi innymi. Tego już byłem pewien.
Chciałbym twarz przyłożyć do ściany, gdyby nie przeszkodziła szklana przyłbica hełmu. Jej czoło wsparte o pośniedziałą powierzchnię nie przesłoniło światła zdającego się docierać tutaj z wierzchnich, rozrzedzonych warstw atmosfery. Mój wzrok rozróżniał tylko nieregularne plamy, niby wykwity pleśni ciemniejsze w jednym miejscu, tuż obok rozpełzające się jasnymi żyłkami. A wszystko w jednym tonie — daremnie próbowałem przełamać nieokreśloność tej ogromnej tablicy z wyświetlonym nagle projekcyjnym testem Rorschacha; widziałem tylko jednolitą plamę, niby ogromny liść posiadający jednak wewnętrzną strukturę, podział na elementy składowe komórek, chociaż bez przenikliwej dla oka głębi — odcisk na płaskiej powierzchni, pozbawiony grubości nadruk. I nagle w zielonym upstrzeniu ziaren pochwyciłem jeden—jedyny znajomy fragment. Jeszcze coś, aż się otworzył wachlarz — najtrudniej było rozszyfrować ten pierwszy ułamek, teraz się zazębiały z nim wszystkie sąsiednie, rozrastały dziwacznym freskiem, którego treści tak długo nie potrafiłem ogarnąć.
Niby mur pokryty tylko nalotem śniedzi, lecz jej mikrostruktura odcieni ujawnia coraz pełniej rysunek dobrze mi znajomych kształtów, precyzyjnie odciśnięte w iłach żebrowane muszelki, sylwetki krabów zaplątanych w wyrzucone na brzeg kłęby brunatnic, nieco niżej ziarnisty plankton, jeszcze żywy zalążek próchniczej gleby, w niej nitki korzonków uformowane z nacieków patyny. Podnosząc wzrok dostrzegałem, jak się zawiązują przedrośla sporofitów, szerokie wachlarze paproci i szydlasto rozczłonkowane liście skrzypów. Między nimi sierść mszaków przewleczona potężnymi kłączami korzeni, pod których nawisem czyjaś zastygła w bezruchu obecność, lisi kształt w przyciemnionej norze, skręcony niby płód. Z góry sypiące się liście — liście — liście — jesień zielona, otulająca cienie zwierząt jeszcze wplątane w korzenie, wyzwalające z siebie poroża łosia albo jeszcze megacerosa; pod wyzwolonym z czerepu korzeniem ledwie zarysowana morda z wywiniętą mocno dolną wargą i pośniedziałymi kulkami ocznych gałek — kaprawe powieki ciekną żywicznymi łzami w skudloną sierść innej zwierzyny — wyraźny zarys kociej stopy z poduszeczkami, spod których wysuwają się ostre sierpy — z wierzchu nadruk rozpostartej ważki, frunące lotki klonowych nasion — zatrzymane w locie, pąki kwiatów, ciernie i osty skłębione w gęsty zaczyn, jakby gotowe, aby w piekielnym kotle — alchemicznej retorcie, z liści łopianów, z piołunu i nasienia gorczycy, z pospolitej turzycy wygotować zielne soki, które pielgrzymowi odwykłemu od takiej karmy uderzą do głowy. Jakbym się napił szaleju — z każdego kwiatu, w którego kielich sięgnę wzrokiem. A jest tu wszystko. Trzeba tylko starannie prześledzić inkrustację miedzi; wszystko się w niej zawiązuje fragmentem albo od razu całością. Jeśli się wspiąć na palce nóg można dokładnie doszukać się tam spękanych płatów kory na pniu sękatym, dźwigającym się na podporach korzeni zagłębionych braterskim uściskiem ramion w próchnie innych kształtów. Jeśli jeszcze wyżej uciec wzrokiem — dokąd sięgają promienie Heliosa — na powierzchni kamienia rozkładają się potężne konary, w nich nacieki lian, ptaki z rozdziawionymi dziobami, gniazda jak splecione misternie kolonie epifitów, rojne zamglenia owadów przyklejonych do przeszkody wyrosłej nagle na drodze ich lotu, do miedzianej ściany przygarniającej ochoczo wszystkich mieszkańców lasu, aż znieruchomieją — kropelki wilgoci, które pokryły śniedzią miedziane zwierciadło.
Patrzyłem osłupiały. Nie mogłem wyobrazić sobie, jak to jest możliwe — nie tylko, że jest jak jest, lecz czemu to wszystko jest mi tak dobrze znane. Przecież dziesiątki świetlnych lat dzielą ten układ od miejsca Kosmosu, któremu przynależy ten zbiór znaków, w Strefie Systemu dawno umarłych, a tutaj dających natchnienie niepojętemu twórcy tych gigantycznych fresków. Wyobraziłem sobie galwanoplastykę na miarę Kosmosu: miedziana katoda zgarnia zielony osad z tajemniczego elektrolitu wypełniającego przestrzeń — jeszcze trochę i wystarczy narosłą warstwę oddzielić od sztywnej formy, żeby się kształt każdy wypełnił jak balonik, by ptaki rozłożyły skrzydła i drzewa w istocie zapuściły korzenie w czerwony piasek pustyni. Jeszcze trochę wysiłku, chociaż czasami wydaje mi się, że to bardziej odciśnięte w spągu sylwetki liści i pni karbońskich widłaków, i nic nie zdoła ich wskrzesić — przecież są tylko zarejestrowaną w skale formą, z której już się wykruszył kamienny węgiel albo — sam nie wiem — tajemniczy Rzeźbiarz wyłuskał żywą postać i przy wspólnym rdzeniu zostały tylko miejsca styku. I całe to Miasto jest taką właśnie, pustą w środku blaszaną formą — tożsamą dla wszystkich światów, w którą niepojęty Konstruktor zgarniał pustynie, żeby w piaskownicach planet stawiać swoje babki z piasku — jak Toprak–kała rozsypujące się pod podmuchem czasu, który jest najpotężniejszym z wiatrów, jak kamienne grody tej Planety, które nie zdążyły powstać z ziemi, gdyż komuś znudziła się zabawa i porzucił swoją blaszaną foremkę. Może w tym świecie narodzi się ktoś, kto zdoła ją unieść, dźwigając bodaj skraj, aby swój naród wprowadzić do Ziemi Obiecanej — przecież istnieje tam, pod martwą skorupą — żywe Miasto, chociaż zwierciadła ścian zaparował oddech przewijający się nad masywem zlodowaciałych gór.
Wszystko to stać się może — przecież i „Tried” przyniósł tu tylko parę garści ziaren z seryjnego inseminacyjnego pojemnika. Z tych ziaren nie mogło się ocknąć WSZYSTKO. A jednak było — więcej niż nasze WSZYSTKO. Cóż zresztą wiemy o własnej genealogii. Może tak właśnie być powinno. Może w obcowaniu z Wszechświatem zbyt wcześnie wyzbyliśmy się tego irracjonalnego lęku, który poczułem dopiero tutaj. Jakbym się otarł o tajemnicę motywującą nawet moją tu i teraz obecność — na krawędzi śmierci przepowiedzianej przez tutejszą wyrocznię: „Twój kielich śmierci już się wypełnił”.
A jednak wierzę w przyszłość własną i mojego narodu. Więcej niż wierzę. Ja wiem. Mam w sobie empiryczną pewność — choćby oznaczać miała ofiarną śmierć Sijawusza u podwalin Wielkiego Chorezmu. Dlatego szukam wzrokiem — zbyt wiele jest we mnie człowieka — zamiast w sobie samym upatrywać metafizykę, jeśli istnieje takowa, wyższą od świadomości, która nas — rozumnych wyniosła nad zwierzęta.
Lecz ja — niewolnik empirii — pochylam się niżej, pod poziom korzeni i mszaków, gdzie w mulistym dnie odcisnęły się muszle i szkieleciki mezozoicznych trylobitów sąsiadujące z bladym obrysem ryb, o płetwach ostrych i wachlarzowatych, niepostrzeżenie przekształcających się w pięciopalczaste łapy ichtiostegi — formy przejściowej między światami ryb i płazów; niżej rzadziutkie plamy, klosze polipów i meduz, po których ani jednego śladu nie pozostało w geologicznych pokładach ziemi, obok krzaczaste narosty ukwiałów i gigantyczne madreporowe kolonie i bajeczny świat koralowej rafy ocieniony nitkami krasnorostów o delikatnej budowie — chociaż wzrok nie odczytuje czerwonego odcienia fikoerytryny zdolnej do pochłaniania światła tam, gdzie pod głębsze warstwy wody przenika już tylko niebieska część widma, gdzie języki fal nie wylizują plaży i głębinowej architekturze żywych kształtów nie przeszkadzają powierzchniowe spazmy Oceanu — może się rozrastać delikatną koronką — bardziej fantastyczną tam, tuż nad dnem — gdzie drzemie podświadomość chociaż głowa w chmurach — w kapsule starbolta — z mroków duszy rojnej w symbole i kosmogonie, z największej głębi, która zawsze jest ze mną, salamandry wychodzą na brzeg.

Twarzą w twarz

Zagłębiałem się w uliczki wypełnione zielonkawym mrokiem. Nie wiem, co mnie tam wiodło — jakbym mechanicznie zstępował po obniżającym się dnie Oceanu.
Jeszcze wystarczy unieść głowę, aby na zawrotnych wysokościach, w zwężonych perspektywą studniach dostrzec odbłyski zielonego światła. Aż tutaj zbiegają po kryształowych graniach pośniedziałych bloków — jak świetlne refleksy przebijające listowie w szeroko tam rozpostartym naskalnym rysunku gałęzi.
Ja tymczasem zanurzałem się w cień konarów.
Już na powierzchni ścian, po których błądziłem rękami, nie potrafiłem rozróżnić niczego. Trudno było stwierdzić, czy cokolwiek jeszcze — bodaj akwarelą wyczarowaną jednym pociągnięciem pędzla — żyje ponad dnem, w którego płaszczyźnie sam jestem. Czasami tylko, może w efekcie mojego nieostrożnego poruszenia strącającego patynowy nalot, coś rozbłyskiwało na moment, jakby ze szlamu, wychynęły rybie oczy z podrygującym nad paszczą mamidłem–świecidełkiem. Wkoło mnie pełno było nie kształtów, lecz tej właśnie iluzorycznej bioluminescencji, jej miedzianego echa, dogorywającego powoli, aż wygasło i ono — ostatecznie. Pogrążyłem się w zupełną ciemność.
Nie mogła trwać wiecznie — pewnie dlatego szedłem, pozwalając prowadzić się instynktom Egzula szukającego przytułku w najczarniejszym zakątku Kosmosu. I wreszcie, zanim do moich oczu trafiła szarość drżąca, poczułem wyraźnie, że ściany się nagle rozstąpiły przede mną — przestrzeń jakaś otworzyła podwoje. Długo nie szukałem w sobie odwagi, aby je przestąpić. Jeszcze przesunął się w bok załom muru, niby ciężka kurtyna odgraniczająca mnie od właściwej sceny Teatru. Zmrużyłem oczy, chociaż światło ledwie tu mżyło w głębi tak otchłannej, że nie wyzwalała odrobiny zieleni w otaczającej mnie zapadni murów, nic poza delikatną szarością.
Krok jeszcze postąpiłem do przodu. Dziwne uczucie — jakby się na milimetr uniósł miedziany kaptur nasunięty na źrenice zapadłe w najgłębszy oczodół Miasta. Rozchyliły się czarne powieki i czyjś wzrok spoczął na mnie.
Plac ogromny rozwijał się na wszystkie strony. Na jego ciemnych okrainach monolityczne bloki nie zapadały się całym ciężarem w czarną taflę — wydało mi się, że nieznacznej lekkości nadają im łuki arkad i rozplecione coraz cieńszymi strunami ażurowe koronki. W jej podcieniu coś się złociło, coraz żywiej w miarę dziwnie opornej akomodacji oka. Wzrok przenikał majaczącą światłość, odkrywał w niej — pozbawione dźwiękowego podkładu — echa wschodniego bazaru przebudzone w niszach, w namiotach z rozwieszonych, dziwacznie udrapowanych brokatów, z płacht przetykanych złotem i białym srebrem, echa szeleszczące światłem w złotogłowiu i przejrzystych pajęczynach–jedwabiach, wysnuwających z ciemności sztandary pochylone nad zwalonymi na stosy iskrami mieczów, tarcz i pozłacanych hełmów — pustych skorupek muszli; widziałem w rubinowym pyle i w drogocennych naszyjnikach zawiązujące się torsy — błękitne pancerze, kolekcje całe indyjskich mieczy, włóczni chattyjskich, chorezmijskich maczug i jeszcze jakichś głowni płonących — bez światła, które się skropliło w misy i puchary z kryształu, w kielichy rżnięte misternie, wysadzane perłami, chłonące wszelką jasność, aż się w nich zagęści na podobieństwo materii, cięższej od ołowiu, rozłupie naczynie i wypłynie wreszcie kroplą ciężkiej wody, ledwie parującą ułamkami fotonów. Światłość szuka oparcia — lgnie do czegoś, co stoi — nieruchome — poza utkanym ze złota kobiercem, osiada na postaciach z hebanu i słoniowej kości, z białego alabastru — postaci lub tylko obrazów. Nie wiem. Światłocień je kształtuje w ciemni, nadaje pozory życia, trwania w kontinuum głębszym niż doczesność.
Chociaż żadnego kształtu nie potrafiłem precyzyjnie określić — oddech zamarł w mej piersi. Chciałem wiedzieć — widzieć jak najwięcej, jakby to cokolwiek pomogło zrozumieć. Lecz oczy widzą coś jeszcze nad sferą pragnienia. Zacząłem pojmować, skąd we mnie to uczucie, że masywy czarnych ścian wrastają w fundament rozczłonkowaną szeroko ażurową osnową; ponad niszami wypełnionymi iskrzeniem jak puste brzuchy perłopławów, nad spojeniem arkad dostrzegłem zadry blach odgiętych do góry, miedziane pokrowce rozerwane na strzępy i potworną siłą zadarte, odchylone jak skrzydła zesztywniałe nad rozprutą konserwą — byle jak najśpieszniej odsłonić wnętrza monstrualnych budowli.
Nagle zrobiło się jakby jaśniej i z przerażeniem poczułem, że jakaś siła wykręca mi kark. Musiałem się obracać powoli, w stronę lampy, która dotychczas była dla mnie wyłącznie źródłem światła umożliwiającym widzenie w tym milczącym świecie — teraz zdawała się wynurzać z ziemi, bez reszty skupiała moją uwagę unieważniając wszystko, co istniało poza pęcherzem białej poświaty.
Zrozumiałem, że ono rzeczywiście istnieje — źródło światła, niby klosz ogromnej kulistej lampy zapalonej nad tym pustym placem specjalnie na moje życzenie. Kula była naprawdę olbrzymia, biała, lecz wewnątrz przezroczysta. Jej blask budził we mnie dziwne uczucie, niemal hipnotyczny lęk i jednoczesną pokusę — posłusznie postąpiłem krok do przodu. Jeszcze jeden. W ognisku lampy, tam właśnie, gdzie się powinna zawiązywać jasność, tkwiła nieco ciemniejsza plama, na wpół zakrzepły przezroczysty zgęstek. Nagle w nim dostrzegłem jakieś poruszenie. Nie! — pewnie mnie tylko omamiły zmysły! Nic żywego nie przetrwało w tym martwym, wiecznym mrozem skutym świecie. Choćby z wierzchu przybrany został laurowym wieńcem — to tylko grynszpan, nie pleśń nawet, cóż dopiero liście!
Podszedłem bliżej. Już mogłem dotknąć kuli ręką.
Coś mi zgrzytnęło pod stopą, przeraźliwie cienko, jakbym nastąpił na szklisty okruch — lecz nie opuściłem oczu.
Ktoś patrzył na mnie.
Nie miałem już żadnych wątpliwości — coś pulsowało w żywym zgęstku, coś się przelewało trochę inaczej, niż w ośrodku, w którym zawisł ciemnawy nowotwór. Przedtem nie mogłem wyczuć czyjegoś — wzroku, nie dlatego, że się to spojrzenie nie ogniskowało w obcych oczach — przedtem ja i ten ktoś zafrapowani byliśmy czym innym, jakbyśmy jednocześnie zajrzeli w wypatroszone wnętrza dziwacznych budowli.
Teraz stałem z ręką zawieszoną w pół drogi do wzdętej powierzchni mlecznej kuli.
Pot ze mnie spływał — czułem, ściekał wzdłuż karku, jakby biologiczna ochrona utraciła zdolność dalszej asymilacji nadwyżek wilgoci, jakby bio–blokada potrafiła zmartwieć nie gorzej od ciała.
Stałem — nie wiem jak długo. Czas rozwarstwiał się centrycznymi falami świadomości rodzącej myśli i przesuwającej je na peryferie pamięci. Silnej woli starczało mi tylko na to, żeby stać w miejscu. To coś, co swój wzrok ze studni skrzyżowało z moim, z pewnością nie spodziewało się zastać tutaj dwunożnego kuriozum — teraz niepohamowana żądza, dzika żarłoczność i ciekawość jakby mi sparzyły twarz. Nie potrafiłem się oprzeć hipnotycznej pokusie, żeby bez reszty poddać się przenikliwości tego spojrzenia — całym ciałem przytulić się do kuli, przycisnąć mocno roślinną tkankę spłaszczoną na szkle przed mikroskopem i modlić się tak żarliwie, aż nadprzyrodzona osmoza pozwoli mi przeniknąć do wnętrza tego oka.
Nie potrafiłem opuścić powiek na własne, szeroko rozwarte oczy. Musiałem patrzeć — ciemnią oka do innej ciemni — jaźnią do jaźni — i kiedy już nic mnie nie mogło zatrzymać, gdy pękały postronki nerwów i wiedziałem, że za chwilę runę twarzą do przodu — to COŚ też zadrżało.
Zachwiałem się. Ledwie opanowałem zawrót głowy, lecz ta oznaka fizycznego istnienia również po tamtej stronie, poza siłą wzroku, pozwoliła mi na moment uwolnić się z więzów, przynajmniej na tyle, żeby poruszyć oczyma tak długo skierowanymi ślepo przed siebie. I wtedy dostrzegłem, że tamten zgęstek rozpłaszczył się — do mnie zwrócony ostrą krawędzią — i uniósł się pod górne wybrzuszenie kuli. Z bolesnym wysiłkiem woli opuściłem wzrok. Spód kuli pogłębiony był otworem studni i właśnie ponad jej krawędź wypływało coś jeszcze — zgęstek bliźniaczy z tym, który był przedtem. Wypełzał powoli, najpierw niby do góry zmierzająca gęsta kropla, potem rozpostarł się w spowalniającym ruchy koloidowym roztworze — kielich meduzy, jakby chciał mną dopełnić własną wakuolę — wzrok poczułem jeszcze silniejszy, już nie miało znaczenia, gdzie ja sam mam skierowane oczy.
Pewnie dlatego zdołałem je opuścić niżej.
Zrozumiałem, że tylko przypadkiem moje stopy trafiały dotąd na równą powierzchnię. Płyta czarnego marmuru była tu, w środku placu, jakby rozerwana potwornym wybuchem. Lodowe bryły walały się wkoło i biała kula wyrastała z ich stosu, ze zbiegu szczelin w spękanej posadzce. Biały korzeń Drzewa—Kosmosu rozsadził twardą polepę, żeby przez otwór wycisnąć ogromną bulwę, białe oko z innego świata zaglądające w stęchłe kazamaty opuszczonego zamczyska.
Wyobraziłem sobie silę, która w tym miejscu przebiła skorupę Planety, i nagle zrozumiałem, że jeszcze się nie skończyły ordalia Sijawusza, że trwać będą dopóty, aż wychylę swój kielich — i strach mnie ogarnął potworny — nie mogę już teraz! Ponad tętentem serca i perystaltyką układu bioadaptacji, który daremnie próbował rozsadzić osłonę bioblokady, jak ten korzeń — od wewnątrz ziarna, w tym świecie milczenia i mroku usłyszałem ryk straszny, z piszczał—trachei—żeber puszczony w moje własne gardło — krzyk obcy, jakbym już dostrzegł morderców nasłanych przez Afrasijaba — i wyciągam ramiona przeciw światłu dwóch źrenic pływających w tym oku cyklopa — skrzydła moje — płetwy — tarcze biologicznej ochrony — członki uwięzione w ludzkiej formie — i czuję opętańczy kołowrót — i lecę w objęcia piersi przyjmującej mnie potwornym ciśnieniem — niby kamienny grot kuszańskiej strzały składam pierwotną otchłań mroku w jeszcze pulsujące serce…

W cieniu

Siedziałem obwisły w amortyzacyjnym pęcherzu. Tępy wzrok utkwiłem w nieokreślony punkt przestrzeni — między gwiazdami.
— …Nie wiem, jak stamtąd wyszedłem — mówił Endo. — Pamiętam tylko, że byłem doszczętnie rozbity. Sam wiesz. A najgorsze, że do teraz nie potrafię wytłumaczyć sobie, czemu to stanowiło dla mnie tak wielkie przeżycie. W tym coś jest, że trzeba specjalnych okoliczności, aby z nas samych, z tajemnych głębin jaźni magiczne salamandry wypełzały na powierzchnię świadomości… niby kości prehistorycznych jaszczurów odsłonięte spod nawarstwień ziemi…
Nie wiem, jak długo Endo ciągnie swój monolog.
Na moich kolanach spoczywa masywny kask tranzytywizatora. Nie ochłonąłem jeszcze. Nawigatornię „Trieda” wypełnia półmrok zielony, jakby statek dostał się w pułapkę ogromnego liścia, który mrówki tkaczki zwinęły i brzegi zszyły larwianą przędzą.
— Przecież musi istnieć logiczne wytłumaczenie. To była tylko garść nasion rzuconych w martwą glebę — głos Endo dociera jak spoza muru głuszącego intonację poszczególnych słów. — Leciałem nad dżunglą. Nie wyobrażasz sobie jej przepychu. Wystarczyło mi to, co zobaczyłem z pokładu starbolta, żeby mi odebrało ochotę do zrozumienia jeszcze czegokolwiek. To znaczy — nie tak, nie lękam się, lecz jest z tym trochę tak jak z człowiekiem; aby pojąć czym jest, trzeba zrozumieć — jak powstał…
Planeta z wolna przesuwała się w polu widzenia Synchromatu. Ogromna, zielona kula, jakby i ona na powierzchnię przestrzeni przebiła się z innego kosmosu. Z praatomu nie uznającego wewnętrznej próżni. Po tej stronie zawiązał się więc pąk, jeszcze w osłonie lądów, pod wpływem promieni Heliosa parujący lepkimi sokami mórz, aż poprzez puchową aureolę chmur ledwie dostrzegam czarne nitki rzek i wszechogarniającą zieleń lasów, stepów i podbiegunowej tajgi, gdzie drzewa pewnie wyrastają spod ciemnej krystalicznej zmarzliny.
Powinienem tam lecieć. Przynajmniej po tym, czego się dowiedziałem od Endo. A jednak nie mam odwagi. Odwlekam decyzję. Chociaż powinienem coś sprawdzić właśnie na tej, dziennej półkuli. Wcale nie tam, gdzie monstrualna regresja kształtów nieprzeniknioną czernią nakryła Miedziane Miasto.
Chciałbym raz jeszcze wylądować w miejscu, skąd mnie przemocą wyrwał Natan — za co winien zaskarbić mą dozgonną wdzięczność. Powinienem przynajmniej poszukać pokrewieństwa między białym tunelem a kulą odkrytą przez Endo.
— Jak sądzisz — zapytałem. — Czym lub kim jest to, co tam spotkałeś?
— Żywe istoty — odparł po prostu.
— Istoty?
— Nie powiedziałem, że rozumne — zastrzegł się. — Nic na ten temat nie wiem. To jest coś… bardzo od nas odmienne.
Pomyślałem, że on to mówi — ten, który został stworzony, aby przystosowywać się do każdych warunków. Egzul. Banita wyrzucony poza nawias ludzkiego gatunku. Każdego gatunku. I to właśnie stanowi o sile przetrwania takich, jak on.,
Oświetlenie nawigatorni było wybitnie, wręcz gustownie dobrane do karnacji jego twarzy — okrągłej z wąskim podbródkiem, błękitnym grzebykiem włosów i ogromnymi, lekko skośnymi oczami. Ich żółta fosforescencja stanowiła jeden żywy efekt w smutnej, ascetycznej twarzy. Czułem się jak w akwarium.
— Jaki jest ich związek z Miastem? — zapytałem.
— Żaden — odparł szybko. — Nie większy niż nasz.
— Tak? — zaskoczył mnie pewnością tego twierdzenia.
— Nie mogłeś tego odebrać — powiedział tonem jakby usprawiedliwienia. — Teraz mi to dopiero przyszło do głowy. Mam wrażenie, jakby moja i ich obecność w tamtym miejscu miały ze sobą coś bardzo wspólnego.
— Ciekawość? — domyśliłem się.
Skinął głową.
— A więc i inteligencja — powiedziałem.
— Nie wiem — zastanowił się. — Czuję to tak, jakbym się tam na moment odłączył od pilotowanej przez przewodnika wycieczki. Sam w gigantycznym muzeum. Błąkałem się w labiryntach sal i korytarzy, aż zapomniano o mnie i wygaszono wszystkie światła. Zostałem sam. W wypełnionych ciemnością krużgankach, gdzie z całą pewnością wiszą na ścianach płótna ogromnych obrazów, tylko ja ich nie mogę odczytać. Moim wzrokiem nie potrafię przeniknąć tam, gdzie pod pancerną szybą stoją posągi — arcydzieła sztuki pozostawione przez wymarłą cywilizację. Tylko ja nie umiem zajrzeć pod osłonę gablot pokrytych śniedzią, we wnętrza postawionych na sztorc sarkofagów — aby ich zawartość ożywić własnym wzrokiem. Idę po omacku. Aż mnie jasność postawionego w czarnej komnacie kaganka zaprowadzi tam, gdzie ktoś spróbował tego dokonać…
— Łomem prując miedziane blachy — powiedziałem.
— Próbował, jak umiał.
— Oczywiście — westchnąłem. — Strefa Systemu też pewnie rozwija przemysł turystyczny. Jeszcze osiągnie ten poziom organizacyjno–techniczny, kiedy można będzie zajrzeć do każdego kąta.
Popatrzył na mnie uważnie.
— Pewnie tak — zgodził się z namysłem. — Każdy bez trudu zajrzy do piramidy Tutenchamona, wzrokiem popieści Ukrzyżowanie nad ołtarzem werońskiej katedry, pod Ścianą Płaczu uroni łezkę, uśmiechnie się do Bodhisattwy z kwiatkiem, przed progiem meczetu zdejmie sandały…
Przynajmniej tym razem rozumieliśmy się znakomicie.
— A gdzie prawdziwi budowniczy? — zapytałem.
— Naturalna ewolucja wszystkich prowadzi w ślepe uliczki — odparł. — Każdy gatunek to już taki właśnie ślepy zaułek. Ewolucję biosfery można sobie przedstawić jako osiowy pień palmy. Składa się z wielu mocnych włókien, lecz poszczególne gatunki oddzielają się od głównego pnia, żeby zeschnąć i opaść poza właściwym kierunkiem. A tam już się zawiązują nowe liście. Nadchodzi czas istot obdarzonych rozumem, które potrafią sobie uświadomić ułomność roli, jaką mamy do odegrania w ewolucji całej biosfery. Prawdziwy rozum polega więc na prostej filozofii pogodzenia się z losem. Trzeba umieć wybrać ten moment, kiedy jest się już niepotrzebnym. I umieć odejść. Samemu. Ustępując miejsca tak samo dla całych gatunków, jak czynimy to wobec własnych pokoleń. Co najwyżej można nieśmiertelności poszukać w kosmosie. Co uczyniły rozumne istoty tej Planety.
Spojrzałem na niego zdumiony bardziej, niż gdyby mi zademonstrował szkarłatnym wykwitem pigmentacji skóry wszechstronność swojej mimikry.
— Ty… wierzysz w to, co mówisz? — zapytałem.
— Z pewnością moja wiara ciaśniejsza jest od słów, które w niej chciałbym zmieścić — powiedział i uśmiechnął się do mnie, nie mniej serdecznie niż Natan.
A więc, pomyślałem, jest jeszcze jedna, zasadnicza przyczyna, czemu nie mogłem się od razu otrząsnąć z tamtej dziwacznej wizji pozyskanej za pomocą tranzytywizatora. Wszystkie zapisy cudzych zmysłów, jakie zdążyłem przejrzeć w Strefie Systemu, były relacją ludzkiej psychiki. Tu wystąpiło coś jeszcze. Poza charakterystyczną dla Endo demonomanią przekonałem się prawie, że musiało w nim być coś z Chorezmijczyka — jeśli może istnieć taka absurdalna genealogia.
— Chciałbym cię o coś prosić — powiedziałem i spróbowałem dobrać odpowiednie słowa. — Rozumiem, że zostaliście obdarzeni pamięcią kultury stworzonej przez wymarłe narody Ziemi…
— Nie — zaprzeczył gwałtownie. — Nie tylko takie. Potem uczynił ręką gest, jakby coś zgarnął z powietrza i mocno zacisnął w garści. Jakby kogoś chwycił za gardło.
— Natan wspominał coś o proroku Tolkenie… — powiedziałem.
Nagle zesztywniał. Jakby się teraz dopiero ocknął z głębokiego transu, który wykorzystałem zadając pytanie–tabu.
— Umówiliśmy się — powiedział głuchym głosem. — Tylko to.
Wskazującym palcem wymierzył prosto w spochmurniały zupełnie zielonobrunatny glob.
Nie upierałem się. Nie mogłem od razu liczyć na ich otwartość. Każdy ma coś, co pragnie zachować wyłącznie dla siebie. Ewentualnie dla sobie podobnych. Natan i Endo to nie Ułam, Yongblod czy Van den Berg. Chociaż tym, czego sam pragnę, nie podzieliłbym się nawet z żadnym z nich. Tak samo, jak Natan ze mną.
Endo ma rację. Nie próbujmy tutaj rozdrapywać nietutejsze rany. Ważna jest Planeta. Taka, jaką w nas stwarza każdy jej nowy dzień. Nigdy nie posiadałem sprytu dobrego filozofa, a tutaj — gotów jestem ręczyć za to głową — tego nam właśnie potrzeba. Dystansu. Wystarczyły dwa lądowania. Trzy — jedno ze sto lat temu. Tylko trzy lądowania, a wystarczyło na bagaż wątpliwości, który żadnemu z nas nie pozwoli ruszyć się z miejsca. Czuję się niby marny pływak, którego wir powoli wciąga pod powierzchnię wody, a on jeszcze rozkłada ramiona, rzuca nogami, byle chwycić łyk powietrza — łyk świadomości. We mnie jej zabrakło zupełnie.
A przecież wiem doskonale, że nic do rzeczy nie ma tutaj mistyka, o którą tak skwapliwie gotów jestem posądzać Endo. Jakbym był mniej grzeszny. Realność tego świata zgodna jest z tą samą empirią, która od paru godzin uciska głodem moje puste kiszki. Umysł spala więcej tlenu i kalorii niż mięśnie. Nic nie robię, a jednak jestem głodny. Widocznie intensywnie myślę. Żal, że tak mało wiem o tym. Miedziane miasto jest nie mniej realne niż senność dająca mi się we znaki i lęk, który z pewnością długo jeszcze nie pozwoli zasnąć. Boję się lecieć tam, gdzie białe ścięgno łączy ocean z ziemią.
Przede wszystkim tkwi we mnie lęk przed nocą, która i tym razem może mnie tam zaskoczyć. Mój samozachowawczy instynkt chciałby mnie uchronić od tego uczucia, kiedy się przestrzeń jakby marszczy dokoła, pęka ciemnymi rysami, przez które przebija ciemność bardziej ślepa od nocy, i barwy się kruszą, kształty się złuszczają sprzed oczu i ciebie samego zdaje się rwać na strzępy — gdyby nie drutowanie bio–blokady scalające gliniany garnek czerepu.
Nigdy więcej nocą. Dziwna to nauka, która precyzuje formułę zakazu tym mocniej, im więcej czasu upływa od chwili, gdy w laboratorium zmierzchu poczułem się jak doświadczalny królik.
Tam właśnie, gdzie już zieleń butwieje sierpem z jednej strony. Tylko „Tried” zatknięty na stacjonarnej orbicie długo jeszcze będzie się nurzał w pełnym świetle Heliosa. Zanim wejdzie w stożek cienia. Lecz i tak próżnia kosmosu zneutralizuje tę noc, która niby pług odkrywający czarnoziem steruje płodozmianem na powierzchni Planety. Noc się tam już przesuwa powoli. — Noc — można by na jej konto stracić jedną czy drugą automatyczną sondę. Przyjdzie czas — poleci. Wróci — dobrze. Nie — Synchromat wstawi sobie plombę.
Nie wiem, czy potrafię zasnąć. Zbyt wiele we mnie karmy do trawienia. Sen trawi na swój sposób. Trzeba przynajmniej spróbować. Jutro potrzebne będą świeże siJy. Zresztą — spodziewam się — Natan zadba o mobilizację na całym froncie. Zamiast biernie przestawiać skojarzenia i fakty — na jutro plan przewiduje działanie. Natan to człowiek czynu. Ciekaw jestem, czy w ogóle, a jeśli — to na jaki sposób, rozkleiłoby go spotkanie, jakim nas przyjęto w Miedzianym Mieście.
— Powiem ci coś, co z pewnością nie ma ze sprawą większego związku — odezwał się Endo. — A jednak, tak sądzę, trzeba nam skojarzeń na miarę absurdalności tego Miasta. Inaczej nigdy nie wypłyniemy na czyste wody.
— Nie tłumacz się. Mów.
— Wiesz już, że orientuję się trochę w naszej prehistorii. To, o czym ci opowiem, to też dawne czasy. Chodzi o pierwotnych mieszkańców Ameryki Północnej. Indianie zamieszkujący północno—zachodnie wybrzeża kontynentu rzeźbili w rosnących drzewach, niejako żywcem przemieniając je w słupy totemowe. To były pomniki zmarłych. Misterna rzeźba obrazowała dzieje danego klanu, historię rodziny, odpowiednie znaki symbolizowały jej społeczny status. Jednej rodziny. I cały pień od podstawy po najwyższe partie pokryty był wizerunkami postaci, które odeszły z tego świata. Postaciami przynależnymi do jednej rodziny — podkreślił z naciskiem.
Uśmiechnąłem się sennie.
— Słupy totemowe? — powtórzyłem. — Coś sobie przypominam. Wbrew utartym poglądom nie miały związków z żadną religijną mistyką.
— Tego też nie twierdzę — powiedział Endo. Przypomniałem sobie tamte trzy wieże, niemal sięgające kosmicznej przestrzeni, od wierzchołka do podstawy rozrysowane freskiem z grynszpanu.
Wszystko to nie było warte nawet splunięcia w ucho Synchromatu. Zmierzchało już w nawigatorni. Jeszcze blask gwiazdy rozwodniony w wąskim pierścieniu górnych warstw atmosfery — reszta już pogrążona w mroku i cień Planety nasuwa się na nas, jakby czarne skrzydła próbowały otulić kryształowe jajo „Trieda”.
Spojrzałem na chronometr Synchromatu. Potem zepchnąłem z kolan spiłowaną kulę tranzytywizatora. Podchwycił ją usłużny manipulator i upchnął na właściwe miejsce.
Podniosłem się.
— Czas na nas — powiedziałem.
— Lecisz? — zapytał Endo.
— Nie bardzo — pokręciłem głową. — Chociaż czort wie, co się przyśni. Tobie proponuję to samo.
— Tylko nieco głębiej — dopowiedział z uśmiechem. Nie sądziłem, żeby miał do mnie jakieś pretensje o to.
— Właśnie — powiedziałem. — Pozdrów przez szybkę swoich chłopców.
— Chłopców? — zerknął na mnie rozbawiony. — Przynajmniej w jednym powinieneś dopatrzeć się bardziej subtelnych hormonów.
— Tak? — zdziwiłem się szczerze. — Nie zauważyłem. Powiadasz, że do rozkręcenia interesu potrzebna jest przynajmniej jedna para kanarków?
Wydało mi się, że pobladł na twarzy.
— Zresztą, jakie to ma znaczenie — machnąłem ręką. — Dobranoc. Niech ci Synchromat zanuci elektroniczną kołysankę.
Odwróciłem się do niego plecami. Dobrze, jeśli kończy się tak właśnie — z odrobiną dobrego humoru. Nie miałem zamiaru czekać, aż Synchromat załatwi go pod szklane wieczko. Mimo wszystko człowiek czuje się głupio w roli żandarma. Poza tym — cokolwiek nas czeka — komuś trzeba wierzyć. Że nie zwariować. Reszty dopilnuje Synchromat.
Podszedłem do drzwi.
Jeszcze ostatnie spojrzenie przez ramię — może się przyśni drabina jestestw bardziej realna do totemowych słupów.
Planeta wisiała przed „Triedem” ogromna, pogrążona w nocy, lecz ja daremnie chciałem z niej przenieść w pamięć ostatnią pieczęć. Nigdy i nigdzie przedtem nie widziałem równie mrocznego oblicza, ani przed jednym ze światów, o których grawitacyjne kołyski przychodziło obijać boki. Ten glob zgasi po prostu. Poświaty gwiazd nie starczyło, żeby bodaj zaznaczyć wypukłość. Po prostu czarna tarcza, obwiedziona ledwie zarysowaną aureolą rozjaśnionych warstw atmosfery.
Czarny krąg — niby wylot studni, zupełnie innej niż ta, która w płomieniu gwiazd otwiera labirynt tuneli, poza grawitacyjnym polem galaktyki, prowadzących do najdalszych zakątków kosmosu.
Ten tunel otwierał się w przeciwną stronę. Czy może istnieć jeszcze jedna, być może — trzecia strona?
Wyszedłem.
Dzień trzeci
„Moc nieograniczonej materii, która może przyjąć wszelką formę, ogranicza się do jednego gatunku.”
(Giordano Bruno)
Z czaszką w ręku

Kiedy wyrzutnie „Trieda” wypluły w przestrzeń dwa starbolty, słyszałem jeszcze: „Sam fakt dyferencjacji płciowej określa poczucie niebezpieczeństwa w związku kobiety i mężczyzny”.
Swojego starbolta Natan prowadził po nitce laserowego pelengu zaledwie w odległości kilkuset metrów ode mnie. Dopóki steruje autopilot sprzężony z Synchromatem, można sobie pozwolić na zwięzły szyk i odpowiednią brawurę. W słuchawkach słyszałem ciągle podzwonne naszej dyskusji, która rozłaziła się w szwach od samego początku. Od chwili gdy zobaczyłem, jak rycerz stroi się przed zapakowaniem w skafander z biologiczną ochroną. Tym razem miał na to sporo czasu.
Tym razem również jego kabina przeistoczyła się raczej w pałacową komnatę; ściany udrapowane misternie różowym atłasem, ułożonym w fałdy — przypominające mi osobiście mózgową korę. Posadzka wyłożona puszystym dywanem, w głębi zamglenia jedwabnych pasm splecionych nad wytwornym łożem — lit à la Dauphine w całej okazałości, jeszcze jakieś szafki z mnóstwem maleńkich szufladek, ogromne lustro, przez które można było po prostu przejść, czując na twarzy tylko podmuch zjonizowanego powietrza, i ocknąć się w jakimś cieleśnie różowym kłębowisku, przez który przenikał wir orzeźwiająco–wilgotnego oddechu i zdejmował z powiek resztkę snu i zmęczenia. Ten próg przestąpiłem tylko jedną nogą. Wycofałem się nie zaspokoiwszy w pełni ciekawości, a on mi się cały czas przyglądał — wyszczerzony radośnie, rozwalony w koronkach swego legowiska, nawet nie próbujący okryć nagości. Nie miałem odwagi opuścić wzroku na jego płeć, dziwnie bladą poza polem ostrego widzenia, jakbym się tam spodziewał czort wie jakich odchyleń od mojej paleolitycznej normy. Wyczuł to moje skrępowanie poczęte jeszcze w Strefie Systemu. Tylko śmiał się ze mnie, kiedy tak sterczałem pod ścianą przestronnej komnaty — byłej celi, zanim się przeistoczyła w gniazdo coraz to modyfikujące wewnętrzną przylepność — barwy, zapach, natężenie światła. Nie wiem, czy potrafiłbym tutaj zasnąć.
Kiedy mu powiedziałem, że czas na nas, zaczął się wreszcie ubierać — białe skarpetki, bielizna cieńsza od muślinu, ażurowy podkoszulek — nie, żeby przewiewniej było — gdzieś trzeba przetknąć elektroniczne czujniki i biotroniczne rozruszniki. Wymuskany był, jakby się wybierał na randkę z księżniczką zaklętą w sercu Miedzianego Miasta, włosy puszyste, ciało promieniujące energią po elektrostatycznym masażu, pachnące, jakby go różowe łapki nałożone na manipulatory Synchromatu namaściły balsamem i wonne olejki wklepały w pośladki.
Trochę zauroczony tym całym misterium czekałem na progu kabiny, kiedy się oblekał w ten uwodzicielski rynsztunek. Parę też razy wetknął pod pachę jakąś nie znaną mi błyskotkę, to znów do krtani przykleił srebrną nitkę, gdzie mnie w grdykę uwiera standardowy laryngofon. Już chciałem zapytać, czy zdążył pełną garścią zaczerpnąć z tajnego arsenału, kiedy ze zręcznością iluzjonisty błysnął w palcach srebrzystą siateczką. Potem bez słowa włożył na głowę plecionkę z kółeczek niewiele cięższych od jedwabiu. Jego czarne włosy przylgnęły do czaszki, jakby przyprószone siwizną, tylko z rzadka przeniknęły przez oczka i, kiedy się wyprostowały, z tą rzadziutką, przejrzystą pod światło aureolką wyglądał niby ciemnowłosy brat Endo — to samo lanugo na wzdętym czerepie. I podobnie jak Endo nie spieszył się z usprawiedliwieniami. Ubierał się dalej, a na mnie patrzył wyzywająco i jeszcze pozwalał na żarty: „Ktedy elegant z plemienia Arunta pragnął zniewolić upatrzoną samicę nakładał na głowę czilarę, wybieloną eukaliptusową korą opaskę z wełny kangura euro. Przedtem jeszcze wymawiał stosowne zaklęcie i tak mógł się wreszcie ukazać oczom wybranki, aby poczuła do niego nieodparty pociąg i nocą wstąpiła do jego szałasu…”
Tyle zapamiętałem z tego, co wtedy powiedział. Potem każdy wpakował się do swojego starbolta, żeby tym razem zachować swobodę poczynań, po czym „Tried” wystrzelił nas w stronę naszej wybranki. Kiedy się odwróciłem, żeby przez kryształową głowicę starbolta poszukać twarzy Natana w pocisku mknącym w ślad za mną, gotów byłem przysiąc, że uśmiech nie zniknął z jego gładkiego lica — leciał jak na umówione spotkanie, z błyskiem w oku niby uwodziciel spieszący na schadzkę do tajemniczej kurtyzany. O czym mówiliśmy jeszcze? Prawda: „… Taka jest między nami różnica. To już nie dyferencjacja płci, która ekspresję przeciwieństw rozładowuje w miłosnym akcie. My i oni to dwa odrębne gatunki o tych samych potrzebach ekologicznych. Współistnieć z Endo to znaczy podgryzać gałązki na tej samej wysokości drzewa. Wolę konkretny podział na szczury i żyrafy”.
„Zasada konkurencyjnego wykluczania?”
„Jeszcze w twojej prehistorii eksperymentalnie potwierdzona przez niejakiego Gausa. Dzisiaj odnosi się zarówno do roślin i zwierząt, jak do ludzi”.
„Nie przypuszczałem, że Strefa Systemu jest szkołą tak wyśmienitych erudytów. Zauważyłem, że również Endo jest mocny w biologii”.
„Zbieg okoliczności”.
„Nie sądzę”.
„I masz słuszność”.
Tak ucinał każdą rozmowę. Odnosiłem wrażenie, że traktuje mnie ze sporą dozą pobłażliwości. Pozwala mi się upewnić, że przy zielonym stoliku Planety zasiadłem do gry w pokera naprzeciw zręcznego szulera. Wiem o tym — to fakt. Lecz ciągle się nie domyślam, na czym polega jego szalbierstwo. I jeszcze obnosi swój hermafrodytyzm. Ma na ten temat własną filozofię z utopijną wizją człowieka przyszłości. Dla większej błyskotliwości sięga do ewangelii Tomasza i cytuje słowa Jezusa: „Kiedy staniecie się dwojgiem w jednym i kiedy będziecie tym w środku, czym z pozoru i tym z pozoru, czym w środku, i tym u góry, czym u dołu! I jeśli staniecie się w jednym mężem i niewiastą, tak aby mąż nie był mężem a niewiasta — niewiastą, natenczas wejdziecie do Królestwa”. Może wtedy też dostąpię wtajemniczania w zawiłości Strefy Systemu. Nie przypuszczałem, że zagadkę mojego gatunku przyjdzie mi rozwiązywać tak daleko od Ziemi. Gdyż przyszłość homo sapiens z każdym krokiem moich penetracji kosmosu niespodziewanie staje się moją teraźniejszością. Ciekaw jestem, kim będzie ten, który przyjdzie do mnie, wyciągnie rękę Wielkiego Animisty — jakim jest społeczna i biologiczna ewolucja — i będę musiał podjąć grę. Od początku nie do mnie należał wybór. Nie ja kompletowałem załogę „Trieda”. Cóż obchodzi Wielkiego Animistę, że wcale nie chciałem siadać do gry, której stawką nie są bynajmniej tajemnice tej Planety, lecz jak najbardziej ziemska genealogia.
Co daje mi prawo twierdzić, że zagadka kosmosu zlokalizowana na tej tak niedawno martwej jeszcze Planecie, nie jest ściśle związana z przyszłością mojego gatunku? To przecież, co rejestrują moje oczy jest wybitnie ziemskim pejzażem. I nic nie znaczy, jeśli sam Wielki Animista nie poświęca wystarczającej uwagi peryferiom kosmosu. Jego szalony sługa — lokalny kacyk — zabełtał czas na swój sposób i nieco pomieszał chronologię epok.
Siedzę tutaj i czekam.
Jeszcze pamięcią połączony z przestrzenią, skąd w fajerwerku kulistych piorunów wypatrywałem miejsca na lądowisko starbolta, siedzę na ułamku granitowej ściany. Czerwona żagiew tonie w zielonym osoczu nieba — za moimi plecami. Już mi tyłek zdrętwiał od twardego głazu — sprytnie dobrany fotel do poczekalni przed drzwiami gabinetu, w którym urzęduje Wielki Animista Kosmosu. Rządzi sprawiedliwie i każdą istotę tego świata obdarza duszą i rozumem. Tylko mnie przetrzymuje w poczekalni. Mnie i ten kamień — niezbyt wygodny. Pewnie niewidzialny sekretarz liczy ciągle, że stracę cierpliwość i odejdę stąd zanim mnie wezwą na zabieg.
Mnie i ten kamień.
Poza nami wszystko już podniesione do rangi bóstw. W łodygach traw, w korzeniach i liściach płynie boski napój. Z kielichów kwiatów łyknąć można nektaru z gwarancją użyteczności bijącą na łeb przereklamowane źródła Żywej Wody. A jednak nie pochylę się i pąsowych płatków nie dotknę wargami. Tak samo, jak oczy nie potrafią pochwycić lotnego pyłku strącanego z motylich skrzydeł, kiedy się otwierają tęczą w pustym przed chwilą powietrzu i zatrzaskują ponownie — bez śladu.
Jeśli nie można smakiem czy węchem, trzeba przynajmniej — dla zabicia czasu — myślą uczepić się czegoś, poprzez oczy, zanim nad horyzontem pojawi się wreszcie punkt świetlny — przez moment niezidentyfikowany w tej przestrzeni obiekt — i wyrżnie w ziemię, aby przede mną ucieleśnić przezroczyste wrzeciono starbolta — miniaturkę „Trieda”. Jedna już stoi nie opodal. Nie odchodziłem daleko. Dla mnie wystarczy, jeśli w zasięgu ręki znajdzie się bodaj jeden liść, kwiat, badyl, korzeń sękaty. Natan był bardziej niecierpliwy: „Aby uwierzyć trzeba zajrzeć tam” — powiedział i wskazał zaklęsły w mgłach, brudnozielony horyzont.
Jakby tam można było odkryć coś jeszcze. Bardziej nieprawdopodobne od tego, do czego się tutaj przylepiłem wzrokiem, jak ślimaczą nogą.
„Zaczekam tutaj” — odparłem wtedy.
Skąd się we mnie wzięła ascetyczna formuła poznania, negująca konieczność rozwiązywania zagadek Natury w miliardzie drzew splecionych w węzeł tropikalnej dżungli, na rzecz kontemplacji opadłego listowia. Z pewnością prawa Natury istnieją w skali, którą operować można tylko posługując się cyrklem starbolta, jak i w każdym liściu — jeśli go rozetrzeć w palcach i powąchać, w którego blaszce obejrzeć można misterną osnowę komórek osadzonych w zielonym witrażu — jeśli się go podniesie przed oko Heliosa. Dobrze też jest wziąć’ opłatek na język i possać zieloną miazgę między zębami, aby posmakować krew Jego i ciało. Trzeba też wyciąć cieniutki nabłonek, odpowiednio spreparować, co trzeba podkreślić barwiczką — potem wetknąć pod mikroskop. A jeszcze lepiej — zacząć od podstaw. Wyjść z nasion. I obserwować fazy rozwoju. W skali biosfery nie pomoże nawet cyrkiel starbolta, właściwe przybliżenie uzyskuje się dopiero dzięki relatywistyce czasu między tą Planetą a Strefą Systemu. Wszystko się potoczyło pomyślnie w tamtą stronę, kiedy wracałem. Teraz „Tried” zbyt szybko przeskoczył w grawitacyjnym tunelu. Epoka zmieniła metody pracy, tylko ja powłóczę zbędną nogą — sobą samym między Natanem i Endo — raźno kroczącymi szczudłami. Bo cóż mam począć? Dać ziarno Synchromatowi — niech przełknie, rozgryzie genetyczny zapis, a potem uraczy oczy moje holowizyjnym spektaklem — aż w nawigatorni „Trieda” zakwitnie jakaś orchidea, żywcem wyrwana z gleby tej Planety stanhopeia wielkooka — wystarczy sięgnąć ręką, by pochwycić powietrze. Chyba że nie doceniam Synchromatu — z pewnością ujawni swą przebiegłość przynajmniej na tyle, żeby wstrzyknąć w powietrze porcję odpowiednich perfum. Będzie można zapachu szukać w pustej dłoni. Jeśli się chce, żeby wszystko przebiegało na najwyższym poziomie sensualnej perfekcji, najlepiej od razu wcisnąć na głowę hełm tranzytywizatora. Prędzej tam znajdę wymodelowany z talentem smak i zapach niż tutaj, gdzie przytaszczyłem ze sobą karcer biologicznej ochrony.
W takim pancerzu najłatwiej przyjąć pozę Myśliciela. Może kamień, na którym siedzę, też coś wie na ten temat.
U moich stóp wala się jeszcze kupka zielonego śmiecia. Wszystko, co z powrotem nie wrosło w ziemię. Może androginia Natana przez moment przeważyła na stronę płci nadobnej — chciał mi na odchodne wręczyć miłosny bukiecik; potem się tylko przyjrzał zielsku trzymanemu w garści, cisnął o ziemię i poszedł do swojego starbolta, któremu w locie nie wadzą zbytnie przybliżenia. Teraz spoglądałem na tych parę łodyg pogrubionych węzłami kolanek, na liście nitkowate i marny kwiatostan — szybko schnące kłosy, z których zaczynają wypadać nasiona. Patrzę i nie rozumiem, czemu to wszystko nie wrosło w ziemię. Przecież bym się nie przeląkł. Już przywykłem do tej myśli. Czyżby tamta nadmorska łąka była czymś innym od tej, która się teraz rozpościera przede mną?
Zastanowiłem się — ile istnieje gatunków traw. Pięć albo dziesięć tysięcy. Optymista ze mnie — myślę kategoriami czasu bezpowrotnie odstawionego w przeszłość. Tam, skąd trysnęło źródło. Do Strefy Systemu zbliżam się tylko poprzez Natana i Endo. A tam już pewnie do reszty wyłysiały sawanny, prerie i ostnicowe stepy — tam, skąd załoga starego „Trieda” przytaszczyła inseminacyjny pojemnik, żeby daleko od Ziemi jej ziarenka znalazły natchnienie dla nowych populacji. Ile więc gatunków było tam, a ile jest tutaj? Gdybym chociaż wiedział, ile tego Yongblod wysiał w ziemię. Z pewnością nie było znów tak wiele. Kilka typowych roślin uprawnych — żyto, pszenica, sorgo, rajgrasy i dla urozmaicenia nieco chwastów. Jakich — też nie wiem. Chciałbym przynajmniej wiedzieć, czy łodyga, którą obracam w palcach, jest pszenicą. Nie jestem biologiem. Z drugiej strony widziałem, jakim dziwnym wzrokiem przyglądał się temu Natan.
Kiedy tak siedzę plecami zwrócony do czerwonej skały, cierpiętniczo pokorny na jej odłupanym przez wiatry odłamku, gotów jestem zazdrościć takim jak Endo ich genealogii. Nawet, jeśli jest złudzeniem, zawsze daje oparcie w przyszłości. Ktoś to w Strefie Systemu dobrze wykombinował; pamięć historii całego narodu jako katalizator osobniczej ekspresji. Bo cóż ja mam w sobie ponad doraźnością jednego pokolenia. Było — jest — skończy się wraz ze mną. Potrzebne jest coś, co ISTNIEJE.
Jak moje stopy po kostki zanurzone w falującej, zielonej sierści. Czasami ruch trawiastych listków odsłania piasek, to znów nagina falę w moją stronę. Wiatr jest zbyt lekki, żeby wyczuć dłonią. Chyba że zdejmę rękawicę. Nie uczynię tego. Przynajmniej nie teraz. Czasami lepiej wierzyć, że to wiatr, chociaż mocno utkwiły w pamięci nitki–listki–żmijki wijące się w piasku plaży. Dzisiaj nie rozumiem raczej tego, czemu łodygi wyrwane tutaj nie poszły za tamtych przykładem. Nie powinienem słuchać Natana i zapuszczać się w odległy interior Planety. Przecież wyleciałem tylko po to, żeby raz jeszcze przyjrzeć się białemu ścięgnu wynurzającemu się spod czarnego mięśnia pulsującego przypływami i odpływami wód. Przy pomocy elektronicznej analizy zdjęć Synchromat stwierdził występowanie znacznie większej ilości takich pasemek zarejestrowanych na filmach przywiezionych przez Endo z wyprawy na drugą półkulę. Czasami ledwie ich zarys przebiegał pod powierzchnią mórz, to znów wyraźne strady już poza strefą przyboju oceanu znikały w ziemi i skałach — bez różnicy. Trafiały się nawet odgałęzienia niby mosty przerzucone ponad lasami, przepaściami, zaglądające w gardła wygasłych wulkanów lub na powierzchni Planety rozpełzające się srebrnymi nitkami, z lotu starbolta podobnymi do dróg. Tam powinienem lądować. To znaczy — gdzie? Synchromat twierdzi, że i tak wszystkie one stanowią zamknięty układ i prędzej czy później wracają w głębiny mórz.
Analogicznie jest z moimi myślami. Chciałbym z ich pomocą uciec choćby tam, dokąd ciągnęło Endo, gdzie na ostatniej wyspie lądu nie skolonizowanej przez porost pleśni, mchów, traw, buszu i drzew, wzniesione zostało Miedziane Miasto. Kto je zbudował, skąd się zjawił i dokąd odszedł? I czy istnieje związek między Miastem a tajemniczą Katedrą Księżyca, gdzie zostałem rzucony na kolana, żeby nie podnieść się dotąd. Każdy z nas dostał swoje. Ja — pałacyk z lodu, który się roztopił w próżni przy pierwszej próbie mojego w nim zamieszkania; Endo w spadku po swoim Sijawuszu tudzież po tysiącu i jednej nocy otrzymał Miedziane Miasto, z którym teraz nie wiemy, co począć. Tylko Natan jeszcze wolnego stanu. Pewnie dlatego się ciska i nie potrafi usiedzieć w miejscu. Czego taki jak on może tu szukać? Powinienem raczej zapytać, co taki jak on pragnąłby znaleźć. Co z perspektywy Strefy Systemu można dostrzec — właśnie tutaj, na tej Planecie?
Tak więc i moje myśli wracają do morza rozkołysanego przede mną, czasami sięgającego mi aż do stóp. Wiem, że potrafią — czemu więc zielone fale nie chcą zlizać z piasku tych na wpół już wyschłych pasemek, które Natan pełną garścią wyrwał z ziemi? Czemu to zielsko raz potrafiło pełzać, a teraz nie?
Od tyóh nasion zaczęła się przecież biogeniczna metamorfoza globu. Czym więc jest dzisiaj ta łąka falująca niby morze?
W bezpośrednim sąsiedztwie czerwonych skał zieleń ściele się nisko, jakby cykl biologiczny roślin pozostał tu nieco w tyle i trawy przede wszystkim produkują jeszcze masę świeżych liści, gdy na otwartej przestrzeni, gdzie drży powietrze nagrzane w promieniach Heliosa, strzeliły już wysoko źdźbła otwierające kłosy. Na krawędziach rozłamów w czerwonej ziemi zakwitają kępki kostrzewy i tomki wonnej. Jakbym mógł w sobie znaleźć ich zapach — turzyca i wiechlina łąkowa. Niedaleko rudzieją lisie ogony wyczyńca i złotymi kleksami błyska w trawie mniszek — złoty przy ziemi, wyżej unoszący białe kłębki puchu. Dalej sięgając wzrokiem — bladoróżowe wysypiska kwitnących koniczyn — warto by poszukać szczęścia — myśl jak mgnienie: koniczyna i inne motylkowe żyją wyłącznie w symbiozie z bakteriami przyswajającymi azot, muszą więc być i one.
Bakterie, pomyślałem. Jakby rośliny mogły się bez nich obejść. Co — do diabła! — przecież nie wysiewaliśmy z Yongblodem wszystkich możliwych mikrobów!
A kwiatów coraz więcej — kiedy wzrok idzie w górę. Purpurowe koszyczki chabrów, biedrzeńce i złocienie pokrywają zieleń białawym nalotem, odgarniętym tylko znad nastroszonych kęp połyskliwej kostrzewy, nad którą strzelają żółtawozielone wypryski grzebienicy o wąskich, żeberkowych liściach i ze złożoną w kłos wąską wiechą. Dalej wpadające w szarość zielone rozłogi mietlicy, jakby to rzeczywiście była sierść rozgarnięta delikatnym podmuchem upalnego nieba. Miejscami potrafiącego przepalić na wylot — gdzie promieniście położona i rozsunięta nie tylko mietlica — wszystko, co kiedykolwiek zdołało podnieść się nad ziemią. Jeden wielki rozłóg jest pusty, tylko ceglasta niecka ziemi. W drugim twardo sterczy srebrna, przy wierzchołku przeszklona baszta starbolta. To miejsce specjalnie wybraliśmy na lądowisko. W pobliżu skał i w pół drogi do raptownie strzelającej ściany traw. Kiedy podnoszę tam oczy, znów we mnie wzbiera uczucie, jakby mi coś zaciskało krtań. A przecież nie muszę się bać. Czuję to. Wtedy, nad brzegiem oceanu, zbyt blisko było nocy. Twarz Ulama wypływa z mojej pamięci. Widzę, jak węszy i marszczy nos, a potem na ustach: „Tylko tak dalej, Elf. Gdzieś tutaj musi być pogrzebany pies” — bez głosu.
A więc — mam czas. Otacza mnie zwykła łąka. Tam dalej też, ale nie pójdę sprawdzić. Przyrosłem do mojego kamienia. Co najwyżej poszperam wzrokiem w trawiastozielonym gąszczu, gdzie wysoko sterczą strojne wiechy ostnic, żółtawe pióropusze kołyszące się miękko na wietrze. Skąd wiem, że to jest step? Przecież nigdy nie widziałem prawdziwego stepu. A teraz czuję się, jakbym przyszedł właśnie stamtąd. Od strony rozległych stepów, rozkołysanych’ południowym wiatrem. Horyzont tam rozciąga bladoróżowe pasmo — kwiatowy pyłek wisi w powietrzu i raz po raz pękają tęcze motylich skrzydełek. Tylko tych mi brakuje do szczęścia! Zakląłem w duchu i przymknąłem zmęczone oczy. Ulga tylko połowiczna — gdyby na wspomnienia też można było na zawołanie spuścić czarną powiekę.
Teraz mi pamięć wtyka swoje pod zatrzymany w oczach ostatni kadr horyzontu — wstaje tam miraż zeszklonych lodem gór. Nie takie proste cofnąć się do nich — przedtem się zmienia klimatyczna strefa i u podnóża gór w kołysce tropików krzewi się przesiąknięta wilgocią i pleśnią, obrosła czarnymi brodami mchu i wplecionymi we włosy ogniskami epifitów, tajemnicy i robaczywym delirium przepojona dżungla. Dopiero za nią — poza kotłem czarownic warzących pleśń dla reszty kontynentów i za ostrogą turni wyostrzonych w blasku gwiazd, dopiero tam wznosi się Miedziane Miasto. Przyszedłem stamtąd. Pamięć tej drogi jest we mnie niby wspomnienie Chorezmu w sprzężonym z jaźnią genetycznym zapisie Endo.
Jak inaczej mógłbym wiedzieć, że tych kilka źdźbeł, po które sięgnąłem, żeby przesypać w dłoni, to łodyżki tymotki bez oberwanej kłosowatej wiechy, to znów zmięty chaber, a między palcami — on czy ona — koguci ogonek z wyszarpniętą słomką kostrzewy — rozsypuje się na plewy, łuszczki i plewki.
Zadrżałem. Nigdy nie znałem tych traw. Cóż więc dzieje się ze mną, jeśli objawia się ta utracona więź — właśnie tu i teraz — pamięć przechowana na strychu w starym kufrze czerepu czy też w piwnicach mrocznej cielesności — mój spadek po jakimś ziemskim przodku. Lecz przecież nazywam się Elford — Elf, jak leśny duch ze skandynawsko–germańskiej mitologii. I zawsze pozostanę wierny innym mieszkańcom mojego panteonu, tym umarłym przede mną i tym wymyślonym, którzy zawsze istnieją. Czym więc są słowa, których odpowiedników nie potrafię znaleźć we własnym języku? A skąd mam wiedzieć, czyją krew mam w żyłach poza tą, przekazaną po przodkach męskiej linii. Może któryś z nich, przed tysiącem lat, wziął za żonę brankę z innego narodu, który pchany wędrówką ludów precz od azjatyckiego kotła, przez góry i stepy przywędrował w poszukiwaniu swojego poletka. Mietlica więc i tymotka to pamięć bocznej linii mojego rodowodu — nie są niczym innym niż pieczęcie Mohendżo–daro dla chorezmijskiej genealogii Endo.
Mroczne mnie myśli dręczą ostatnio. A przecież to nie mnie każą tutaj dopić swój kielich goryczy. Co nie znaczy — jeśli nie zazdroszczę Endo — że nie wolałbym teraz, żeby zamiast ckliwości słowiańskiej duszy ocknął się we mnie choćby duch Yoricka, człowieka nieskończonego dowcipu i najdoskonalszych konceptów, do których zatęsknił nawet Hamlet. Mogę otworzyć oczy.
Przecież już wiem — oczyma Endo trafiłem do Miedzianego Miasta i wcale się z niego nie ruszyłem. Tylko nogi mam twardo wparte w zieloną ścianę położoną teraz poziomo. Odchyliła się od pionu ścian tamtych budowli i rozwinęła się po horyzont. Mogę na niej stanąć i rozejrzeć się wkoło. I jeśli dobrze wysilę wzrok, jeśli sięgnę nie tylko wszerz, lecz i w głąb zielonego fresku — znajdę w nim wszystko, jak Stwórca namaścił Ziemię; bez szkła mikroskopów dostępne dla oka grona sinic, bakterii, glonów złocistych i chloromonad, zielenic, brunatnic, krasnorostów i grzybów, psylofitów, mszaków, widłaków, skrzypów i paproci, wielkolistnych i drobnolistnych nagozalążkowych, wreszcie okrytozalążkowych i czort wie jakich jeszcze.
Wiem, że to wszystko istnieje. Nie czuję tylko więzi między moją pokutą na kamiennej posadzce w Katedrze Księżyca, a tym, co nazywam mleczem, palusznikiem krwawym, omanem łąkowym — wzroku mojego omamem. Pode mną ściana Miedzianego Miasta, która nad nieskazitelną płaszczyznę wyzwoliła zakodowany w miedzianych blachach holograficzny obraz, fresk przestrzenny, wieloliścienny, barwnie wykwiecony i prześwietlony słońcem — mój horyzont zdarzeń.
Dlaczego jeszcze wątpię w realność świata będącego od trzech dni areną moich kroków? Inseminacyjny pojemnik, który Yongblod wytrzasnął w martwą glebę, nie zawierał nawet ułamka puli genowej gwarantującej obecne bogactwo flory tego świata. Z pewnością nie było złocieni i jaskrów, nikt nie siał piołunu i polnej mięty. A jednak są — choć jakby nite same. Skąd mogę wiedzieć — przecież nawet nie czuję zapachu tej mięty. I mam jeszcze czelność powtarzać w duchu: „Nie wierzę”.
Jakiś monstrualny crossing over powołał do bytu ten ogrom genetycznych uzupełnień — aby odtworzyć utraconą pełnię; jak ja wyglądam z tamtej strony — starannie przyodziany w pancerz biologicznej ochrony? Czy dla tej łąki i stepu, które falują niezależnie od podmuchów wiatru, jestem czymś więcej od kamienia, na którym przysiadłem? Dosyć medytacji.
Kiedyś i moje odpryski wrócą w glebę — jeśli ich nie zmumifikuje kosmos — jak te oto odłamki kamienia. Wystarczy sięgnąć ręką i z mchu wyrwać ciężką bryłę. Potem zważyć ją w dłoni…
I zerwać się na równe nogi.
Tak właśnie — z krzykiem uwięzłym w piersi.
Tocząc wkoło błędnym wzrokiem, lękając się zerknąć tam, raz jeszcze, gdzie we wgłębieniu mchu i czerwonej gliny została dolna szczęka. Ziemia sama wypluła czaszkę Yoricka, królewskiego błazna; chwyciłeś ją w locie i teraz stoisz;— nad poziomem traw rozkołysanych, nie wierząc ciągle — i czarodziejską kulę obracasz w rękach, dzierżysz oburącz ludzką czaszkę, aż spojrzy na ciebie kątem oka — próżnym oczodołem.

Zgorzel

Ponad jej czołem srebrzysta igła strzeliła w niebo, aż się od grzmotu zaklęsło przęsło stepu.
Uniosłem wzrok i patrzyłem, jak starbolt Natana kreśli w powietrzu trajektorię od zamglonego horyzontu po zenit nieba wypełniony zielenią — odbiciem llanos w głębokiej studni. Piany obłoków spłynęły ku krawędziom nieboskłonu.
Wreszcie maszyna runęła w dół. Podmuch położył trawy pokotem — Natan tym razem nie miał zamiaru pieścić się magnetyczną poduszką. Wyrżnął w ziemię plazmowym odrzutem, aż szerokim wachlarzem podniósł się nad nią skrzydlaty rój — motyli czy kwiatów rzuconych w powietrze, za nimi w pogoni ciężkie skrzydła ptaków — łopianowe liście, strzępy traw i kłącza wyrwane spod ziemi — aż się otworzyła, rozchyliła grubą warstwę darni i odłożyła na strony kołnierz niby krezę z białawych korzonków. Starbolt lądował w kręgu czerwonej ziemi.
Jego kryształowa głowica otrząsnęła się z zielonych płomyków — zdawało mi się, że słyszę trzask wyładowań, jakby elektryzująca dłoń — pięść opuszczona z obłoków — plazmowym podmuchem pogładziła grzbiet stepu nastroszony żółtozieloną sierścią. Po mnie samym z powierzchni skafandra spłynęły w ziemię żywe nitki elektryczności. Potem rudawy pył sypnął z powietrza — kamienie, grudki ziemi i ziarna wypalone z kłosów. Kępki trawy spływały nieco wolniej, jak czarne kłaki powyrywane całą garścią. Na końcu powietrze wyroiło się miliardem białych, błękitnych i różowych płatków — coś jeszcze nie utraciło skrzydeł, unosi się ciężko w zwiewnym roju, trzepocze zmiętymi błonkami wytartymi z puchu, ciężko siada na ziemi i drży skurczone jakieś, zwinięte, sam nie wiem — kwiat czy motyl.
A z kwietnego konfetti, jak z obłoku eksplozji, wyłonił się Natan. Za nim w czarnej jamie powietrza zaklinowana iglica starbolta. Szedł prosto na mnie, aż usłyszałem jego oddech — spokojny. Jego twarz składała się jakby wyłącznie z ostrych kątów, skurczona i kanciasta.
Nawet nie spojrzał na to, co trzymałem w dłoniach.
— Wiesz już — stwierdził.
Pewnie go przywitałem niezbyt mądrym spojrzeniem, gdyż podszedł blisko i ze zgrabiałych palców wyrwał mi moje brzemię. Cisnął o ziemię. Pod nogi. Usłyszałem trzask pękającej kości. Bałem się tam spojrzeć — znaleźć próżnię wysoko sklepionego czoła.
Potem wziął mnie za ramiona i potrząsnął ostro.
— Chodź ze mną — powiedział.
— Dokąd?
— Chodź.
Nie czekał. Obrócił się na pięcie i poszedł do osypiska skał. Trawa suchymi wiechami sterczała tu że szpar, w które wiatr pozawiewał nasiona. Linia życia załamywała się wąskim pasemkiem porostów w pewnej odległości od głównego skupiska czerwonych głazów i wyglądało to, jakby płat darni ucięto nożem. Tu i ówdzie pojedyncze słomki nie poddały się drastycznej depilacji.
Skały były zwietrzałe, całe przeżarte korozją. Z wyglądu sugerowały kruchość gotową się rozsypać za lada dotknięciem. A jednak trwały. Pięć iglic — znajomą symetrią dźwigających się nad rumowisko; krótko ścięty kciuk i cztery wiotkie palce — wstąpiliśmy na środek dłoni. Pod stopami usłyszałem chrzęst zmurszałego żwiru — jakbym podkutym butem kruszył czerwoną łuskę. Tysiące płaskich muszelek — kamień w dziwny sposób poddawał się tutaj korozji, złuszczał się cienkimi blaszkami, które trzeszczały pod naciskiem obcasów i strzelały czerwonymi obłoczkami kamiennego próchna. Rozejrzałem się z niepokojem. Niecka była tu głębsza niż przypuszczałem z zewnątrz. Poza tym symetria skał. Choć każda inaczej ukształtowana rzeźbą wiatrów i deszczu, ich rozstawienie było aż nadto dokładne. Idealnie wyznaczały wierzchołki regularnego pięciokąta. Jednak nie ta symetria tak mną poruszyła nagle. Szukałem oczyma, starałem się wzrokiem określić kierunek. Lecz Natan bezceremonialnie złapał mnie za ramię i pchnął twarzą do jednej ze skał.
— Patrz — powiedział. — Byliśmy ślepi. Tam, skąd wracam, istnieją zwarte masywy takich skał. Czasami zachowały się lepiej, miejscami do reszty porosła je dżungla. Czy kiedy byliście tutaj za pierwszym razem widziałeś takie skały?
— Wiele się zmieniło od tamtego czasu.
— Tych skał nie było — odparł z przekonaniem.
— Wielu rzeczy nie było — starałem się zrozumieć, o co mu chodzi, zanim dam odpowiedź. — Od czasu, gdy za naszą sprawą na powierzchni tej Planety wykiełkowały pierwsze nasiona, pojawiła się tutaj biosfera w pełnym tego słowa znaczeniu. Mamut pośród pędraków innych planet. Gigantyczny jaszczur i moloch wobec karła ziemskiej biosfery. Słyszałeś o Titonos? Byłem tam. Widziałem, jak w głębokich wykrotach wygasały ostatnie reproduktory bioplazmy. Nikt nie wie, czym były i jak wyglądała przyroda, której niegdyś były siłą motoryczną. Nic na to nie można było poradzić. Po prostu podziwialiśmy więdnące kwiaty. Tak samo pierwszych ludzi, którzy tam wylądowali, skręcało w zasuszone mumie. Padali jak muchy, zanim skonstruowano skafandry z bioblokadą.
— Po co mi to mówisz? — zapytał.
— Tam bezpowrotnie wygasało życie. A czy my naprawdę wiemy, czym ono jest? Jeśli potrafi nastąpić tak — gwałtowny zgon całej biosfery, czyż nie może zaistnieć proces odwrotny? Mieliśmy szczęście trafić na taką planetę. To tylko jedno z wielu mniej lub bardziej dziwnych laboratoriów Natury.
Mówiłem, żeby głosem zagłuszyć niepokój kiełkujący we mnie. Natan wreszcie dostrzegł moje rozbiegane oczy.
— Laboratorium Natury? — zaśmiał się. — Gdzie ty jesteś, Elf?! Wyleź ze swojej prehistorii! Może Natura potrafi pchnąć do przodu ewolucję zielska, lecz kto zrobił to?
Nagle uniósł ramię i wyrżnął pięścią w czerwoną skałę. Zatrzeszczała wierzchnia skorupa i posypała się w dół. Rdzawy obłoczek otoczył pięść Natana, a kiedy ten cofnął rękę odłupały się spod niej brązowe blaszki. Zupełnie, jakby pięść rozkruszyła zmurszałą korę albo rozgniotła bok szyszki i na ziemię posypały się nasiona oraz łuski, zbyt ciężkie, żeby zawirować w powietrzu.
Spod odłupanej warstwy ukazała się wewnętrzna struktura kamienia — żyłkowana i porowata, lecz nie całkiem zmurszała. Widziałem wyraźnie, jak się splatają sztywne nitki, przenizują zardzewiałe trybiki, sprężynki, jak ziarna piasku gęste zębate kółeczka, wybrzuszone na zewnątrz grube kłącza i zupełnie bezkształtne żeliwne zlepki. A wszystko przyprószone rdzawym pudrem, przeżarte korozją, aż trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek te ciągi przekładni i sprężyn mogły się ożywiać i przenikać ruchem nie głośniejszym od przesypującego się piasku. Teraz miałem przed sobą wyłącznie zrośnięty gruzłami tlenków żelaza, w jeden monolit sprasowany kłąb złomu. Może kiedyś pięcioramienna rozgwiazda tych skał potrafiła otwierać się i zamykać jak dłoń. Może zawierała w garści tę siłę, której domeną obarczałem wyłącznie świat roślin tej Planety. A przecież ktoś wzniósł Miedziane Miasto i jak latarnię morską zapalił oliwną lampkę pod witrażem Katedry Księżyca. Ktoś jeszcze systemem ścięgien połączył ląd z oceanem.
Kiedy to się odbyło? I czy prokreatywny potencjał tego globu stać było wyłącznie na to, żeby ukształtować cywilizację, po której pozostaną tylko ruiny? A przede wszystkim — gdzie ewolucja znalazła taki punkt zaczepienia, żeby raz jeszcze ulepić tę czaszkę wyrwaną przeze mnie z czerwonej gliny. Przecież schemat konstrukcji człowieka nie został zawarty w tamtej garści nasion.
Czyżbym powinien zwątpić w to posłannictwo, które się nam tylko przyśniło i nie było wcale pielgrzymów Kosmosu, których przypadek zawiódł tam, gdzie trzeba było dokonać zapłodnienia. Czyżby w samym założeniu wagi tamtego dnia — Wielkiego Dnia Boba Horowitza — zawierał się proton pseudos naszej filozofii?
Nasiona przyoblekają się w smakowity miąższ owoców tylko po to, żeby się nań pokusiło jakieś poczciwe bydlę. Niech się nażre, aż mu kałdun dostanie wzdęcia. Niech potem szuka wody i postękując z obżarstwa wydeptuje nową ścieżkę, żeby na końcu ulżyć sobie i spuścić gówno między kamienie — garść nawozu z drogocennymi oczkami nie strawionych ziaren. Człowiek otacza się w pancerz wytrzymujący ssanie próżni i ciśnienia gwiezdnej kuchni, aby ciemnej bestii kosmosu podetknąć atrapę — samego siebie. I kosmos — głupi — połyka niestrawne kąski, pozuje trochę, czasami rozgryzie i bez smaku wypluje — na innym krańcu Galaktyki ziarna się wysypują przez śluzy statków.
— Rozumiesz? — mówił Natan. — Stoimy na ruinach. Powierzchnia całego globu jest aż kostropata od takich czerwonych liszajów. Narodziła się tutaj potężna cywilizacja, zbudowała miasta i podziemne fabryki — Synchromat z wysokości „Trieda” zlokalizował w podczerwieni jakieś potężne maskony pod powierzchnią ziemi. Nawiąż z nim łączność i porozmawiaj sobie. Ta cywilizacja wzniosła na Pierwszym Księżycu dowód swojej penetracji kosmosu…
Jakby mu się głos zapowietrzył w ustniku regeneratora tlenu.
— Co dalej? — zapytałem.
— Skąd mogę wiedzieć wszystko — wzruszył ramionami. — Może okres tworzenia materialnych pomników jest tak znikomy w skali istnienia każdej cywilizacji, że tutaj trwaj tylko przez mgnienie wystarczające na wzniesienie budowli, po których zostały tylko te skały.
Raz jeszcze uderzył pięścią w bryłę zardzewiałego złomu, aż w sprężystym ciągle rdzeniu wzbudził się niski rezonans. Wydało mi się, że dłoń — na której staliśmy — przekazuje amplitudę drgań pozostałym palcom. Potrzebowałem sporej dozy samozaparcia, żeby się nie skurczyć, nie wciągnąć głowy między ramiona w próbie osłony przed żelaznymi palcami zwierającymi się z przeraźliwym zgrzytem. Lecz skały pozostały nieruchome, nawet jeśli je przeniknęło drżenie.
Chciałbym zapytać Natana: „No dobrze, tylko gdzie ten galop? Wszystko to eksplodowało — zielsko i społeczeństwa, a teraz co? Cisza jak makiem zasiał? Od trzech dni spacerujemy po wykwieconej łączce i nic — żadnych spazmów, żadnych wstrząsów? Zrównało się z biogeniczną przeciętną Kosmosu?”
Byłbym go o to zapytał, lecz przypomniałem sobie znowu tamte trawki — raz chyże w piasku, potem jak wszystkie — leniwe. I jednocześnie moje zmysły zlokalizowały wreszcie kierunek, z którego — poprzez pancerz skafandra — nonsens! — wiało na mnie jakby chłodem. Tam również dogasało echo dzwonu, na moment przebudzonego pod pięścią Natana.
Przełamując niechęć do uczynienia bodaj jednego kroku w tym kierunku zbliżyłem się do środka niecki zaklęsłej między skalnymi kikutami. Najpierw myślałem, że to tylko z pochyłości stoczyło się tutaj nieco gruzu, lecz płaskie kamienie tworzyły wyraźną obręcz. Ostrożnie przechyliłem się nad cembrowiną studni.
I nagle — poczułem, jak mi resztki włosów stają dęba na głowie, a oczy wrastają w próżnię coraz cieńszym korzeniem wzroku. Coś mi rzęziło w piersiach i w czoło łupały kolejne zawroty głowy, jakby mój wzrok wewnętrzny chciał się też wykluć przez oporną kość. Nie potrafiłem spojrzenia wyrwać z czarnej studni — zdawała się być głębsza od najdalszych perspektyw kosmosu. Już rozumiałem — nie po raz pierwszy przecież — że istnieje coś, jedno—jedyne, co potrafi pogrążyć w sobie nawet otchłań kosmosu.
Istnieje. Tam właśnie — w studni bez dna, przenikającej przez jądro globu, docierającej aż na drugą stronę Planety, gdzie wszelkie kształty rozsypały się w królestwie niepojętej nocy. Gdyż ona tam jest — ta NOC właśnie, głębsza od wszystkiego, co potrafimy sobie wyobrazić.
Wzrok mój — nie znajdujący oparcia — zapadał się coraz głębiej, przez kapilar oczu mnie samego wysysał ze skorupki skafandra. I stawałem się coraz lżejszy, już nieważki prawie — tylko się przechylić nad otworem i przeważy to, co w nas jeszcze zostało. Można runąć — jak przedtem w wylot grawitacyjnego tunelu, tak i teraz w przełyk szkarłatnej rozgwiazdy — i będziesz w nim lżejszy niż motyl — martwo opadający do dna — a to się jeszcze rozstępuje i nie widać końca. — STÓJ!
Kleszcze moich ramion wyciągnięte przed siebie, lecz on — z diabelskim błyskiem w oczach — już rozwarł palce i wypuścił z nich kamień.
Teraz staliśmy naprzeciw siebie, przedzieleni tylko gardłem studni. Za to głowa przy głowie, a tam czerwona iskra w mig przepadła w ciemności. Słuchaliśmy w napięciu, czy się plusk, odezwie daleki — nic nie nastąpiło — cisza zupełna.
Nie było głosu, lecz i bez niego coś się poruszyło w najtajniejszej głębi. Widziałem — nie mogłem widzieć tam, gdzie brak światła! — czułem samym sobą, że coś tam wzbiera — nanizane na nitkę mojego wzroku, pożera przestrzeń przypływem czerni i pnie się jak żywe srebro we włoskowatym naczyniu — wyżej jeszcze! — aż mi skóra cierpnie na powierzchni całego ciała i skafander się marszczy — już łopocze zwiotczałymi fałdami — wyssana z nich energia laserów — gotowa pęknąć biologiczna osłona.
Jak trzymałem przed sobą wyciągnięte ramiona — między nimi dostrzegłem zauroczone odbicie własnych oczu w jego hełmie — na prochy Titonos! — tylko ostatnie życzenie! — jeszcze się zawiązało we mnie i pchnąłem — uderzyłem go w piersi, aż się wstecz zatoczył, a ja sam — w przeciwną Stronę.
Odstąpiliśmy o krok — słaniając się na gumowych nogach, ledwie zdając sobie sprawę, co się dzieje dokoła — tylko oczy zawieszone wzrokiem nad wylotem studni. Coś tam wzbiera — za późno, żeby się uchylić — uciec przed potopem, kiedy ze środka pięciopalczastej dłoni — na wskroś przebitej zardzewiałym gwoździem — krew tryśnie czarna, kipiąca i jednocześnie snująca się cieniej od najlżejszego dymu.
Lecz tam wszystko nagle zamarło — w poziomie amplitudy, powyżej której cień nocy nie potrafi wypełnić naczynia przed właściwą porą. Usłyszeliśmy tylko westchnienie przeciągle, które się znowu pod ziemię zapadło.
Na drugą stronę, gdzie tajemniczy oracz lemieszem nocy kroi powierzchnię Planety, jakby chciał w bruzdę czarnoziemu skusić całe gwiazdy.

Paranoia inducta

Jeszcze staliśmy naprzeciw siebie porażeni zupełnie. Coś się wreszcie otarło o nas. Żaden z nas nie wiedział — co, lecz w każdym orzechu to COS potrafiło znaleźć szczelinę. Teraz w nas samych powoli zasklepiała się bezdenna studnia — lęk w niej przepadał. Za chwilę zwątpimy pewnie, że cokolwiek mogło nami wstrząsnąć tak dogłębnie. Natan otrząsnął się pierwszy. Rozejrzał się wkoło. Mnie samemu wydawało się, że wierzchołki skał są jakby rozmyte we mgle, której nie było przedtem. Teraz dopiero pod stopami poczułem drżenie.
Skały otoczył nagle rdzawy dymek. Usłyszałem łoskot kamieni — klepisko pokryte żelazną łuszczycą wibrowało pod nami. Zobaczyłem, jak pękają rozchybotane wierzchołki skat i walą się w dół — sprężyny drgające i obręcze zębatych kół odskakujące od występów ścian. A wszystko w kłębach pyłu, który zaćmiewa światło — już między rozkołysanymi wierzchołkami kolumn zbrunatniało szmaragdowe niebo i Helios patrzy zeń ślepym okręgiem.
Staliśmy jeszcze — tylko w nasze nogi, przez ziemię, przenikał gwałtowny tętent. Mięśnie słyszały dudnienie tysięcy kopyt, które młócą ziemię — coś gdzieś pędzi, tratuje step w szalonym galopie i wiem, że muszę pochwycić ten rytm, niech i mnie wyrwie z gliny czerwonej, za bardzo w nią wrosłem — jak gwóźdź w nieckę dłoni, której zmurszałe palce już nie dają ochrony.
— Tam! — wrzasnął Natan.
Sam skoczył między dwa skalne bloki. Nawet się nie obejrzał za mną — dłużej nie można było zwlekać. Rzut całym ciałem w skłębioną chmurę, gdzie przed chwilą runął skalny nawis — rozsypał się niby stary, mechaniczny zegar — była szansa, że zdołamy się tamtędy przebić zanim kolejna lawina runie z roztrzęsionych wierzchołków.
Ruszyłem biegiem za postacią Natana, ginącą to znów ukazującą się, w rdzawym wirze. Pod nogami trzeszczały żeliwne skorupy, druciane igiełki odskakiwały od szyby hełmu. Coś mnie zdzieliło w bok. Bez bólu — skafander niweluje większość mechanicznych urazów, lecz pchnięcie odrzuciło mnie nieco w bok. Od czegoś odbiłem się ramieniem — zazgrzytało jak blacha. Regenerator pchnął w płuca dodatkową porcję powietrza i — wyrwałem się wreszcie. Tylko za sobą usłyszałem łoskot walącego się złomu. Oślepiony kłębami czerwonego pyłu zatoczyłem się nagle, gdy stopy uwięzły w wysokiej trawie.
Przejaśniło się. Kurtyna odsunęła się wstecz i znowu wyjrzałem na dzienne światło.
Nad stepem też wisiała chmura. Niska, rozmyta smuga ciągnąca się od jakiegoś sinego zarzewia na widnokręgu. Zdawała się leżeć zupełnie nieruchomo, tylko dołem szedł tętent, jakby rozjuszone bydło całym stadem gnało na złamanie karku. „Wiechy traw wysokie na dwa–trzy metry ograniczały pole widzenia, kołysały się własnym, leniwym rytmem, chociaż tam — coraz bliżej — pewnie już leżały rzucone o ziemię, podgięte pod końskie piersi i brzuchy, kładące się pokotem niby zastępy lancknechtów pod naporem żelaznej konnicy.
Dudnienie kopyt rzeczywiście potężniało, może moja niecierpliwość mnożyła ich liczebność w moich własnych uszach. Nie potrafiłem określić wzrokiem czoła tej nadciągającej fali, lecz instynkt mnie utwierdzał, że znaleźliśmy się dokładnie na drodze rozpędzonej hordy.
Pewnie coś krzyknąłem do Natana, że natychmiast trzeba do starboltów. Wątpię, żeby mnie słyszał — radiowa łączność zachłystywała się piekielnym trzaskiem. Na szczęście i on się spieszył. Widziałem, jak sadzi długimi susami — już w kręgu wypalonej ziemi. Sam dopadłem włazu. Ledwie ciężar ciała przeważył mnie w gardło elektromagnetycznego wysięgnika, kiedy mi ziemia uciekła spod nóg — ułamek sekundy spopielającego laserowego światła i już mnie pchnęło w amortyzacyjny pęcherz przed stanowiskiem pilota. Nogi i ramiona automatycznie wpasowane w uchwyty sterów — palce wbite w bioelektryczne gniazda sprzężone z baterią dysz.
— Natan?! — radiostacja starbolta znacznie mocniejsza i lepiej eliminująca zakłócenia. — Gotowy — słychać wyraźnie. Młody. Głos bez śladu zadyszki. — Widzisz coś? — spytałem.
Sam bezradnie mrużyłem oczy. Szeroko kołysało się zielone morze, tylko utrącone wierzchołki pięciu skał ograniczały widoczność z jednej strony, ścięte w sam raz na wysokości głowicy starbolta. Pięć płonących głowni w brunatnej mgiełce, jakby to były przed chwilą dopiero wypchnięte ciśnieniem magmy ognistociekłe słupy z krzemianowego stopu. Poza nimi powietrze drżało nad stepem, jakby właśnie z tamtego kierunku płynęła na nas ognista rzeka. — Startuj! — rozkazałem. Niemal natychmiast strzelił w niebo.
Nie czekałem, aż opadną strzępy płonącej darni — palce zwarły się w stożek i układ dysz przyjął to samo położenie. Jeszcze pchnięcie całą dłonią i przeciążenie pogrywa cienko w szklanych ścięgnach wiążących amortyzacyjny pęcherz z głowicą starbolta. Do granic wytrzymałości naciągnięte struny. Do granic mojej wytrzymałości. Teraz dopiero dociera do mnie echo ciężkiego tąpnięcia atmosfery — ziemia drugi raz obrywa w brzuch porosły sierścią. Jestem już wysoko. Głowica przenika nitkowate twory chmur. Natan daleko z przodu.
Trajektoria lotu jak w płaszczyźnie wstęgi Möbiusa — ze skrętem i przerzutem przez plecy — w dół i wyrównanie lotu. Teraz cienie dwóch starboltów ślizgają się po szarozielonych falach. Daleko za nami dogasa pięciopromienna rozgwiazda — samotna asterias na dnie wyścielonym wodorostami. Jaki mają związek czerwone skały sprasowane z miliardów trybów oraz pozbawione okien bloki Miedzianego Miasta, gdzie zwierciadła ścian powtarzają cały otaczający nas żywy świat?
Wreszcie step się rozstąpił — z jednej strony fala wysoka jak mur, naprzeciw skarpa bliźniacza, a środkiem — wyraźny ciąg od horyzontu — wąż szary, rwący przed siebie z ogromną szybkością. Wyobraziłem sobie, że gdzieś daleko przede mną jeszcze jeden starbolt mknie w powietrzu. Do brzucha ktoś mu podczepił tak cienką, aż niewidzialną cumę i na tej linie podniebny mustang wlecze po stepie porwaną płachtę olbrzymiej kolczugi, wystrzępioną już i za horyzontem gubiącą stalowe oczka, jakby noga jeźdźca ostrogą zahaczała o strzemię, kiedy go wyrzucił z siodła i pociągnął znarowiony rumak — przez głazy, kamienie i ostnicowy step.
Chociaż starałem się rozróżnić poszczególne ogniwa — nawet polaryzujące się dla zbliżeń układy soczewek w głowicy starbolta nie potrafiły rozdzielić na człony owej szarobrunatnej fali. Zdawało mi się, że tam w dole płynie tułów bezgłowy, jaszczur ogromny. Każda łuska to grzbiet garbaty, porosły brunatną sierścią, parujący potem, od pędu rozmazany w mgiełce ulotnej — błyskającej srebrną iskierką, kiedy giez skrzydlaty tnie w spasione zady. Chmura zawisJa nad stepem. Pod nią w ciemnym tunelu kopyta na mąkę rozbijały nasiona wszystkich traw i obłoki ciążyły coraz bardziej, gotowe opaść manną z nieba — prosto w rozwarte pyski galopującego stada. Ale ja nie wierzyłem jeszcze. Z Ziemi przynieśliśmy tylko garść ziaren. Choćby z nich wyrosła dżungla i łąki — habitat nieskończonych ilości traw — nie było w tym miejsca dla owadów nawet. I nic nie znaczy, jeśli mi jeszcze przed oczyma trzepocze obłamanymi skrzydłami tamten motyl, który przed moje oczy wypadł z innej czasoprzestrzeni, kiedy Natan lądował swoim starboltem przed Myślicielem z czaszką w ręku.
— Słyszysz mnie, Natan? — zapytałem zduszonym głosem.
— Czujesz się niedobrze?
— Przestań. Widzisz to, tam w dole?
— Jak na paradzie — odparł.
— Tylko się nie wygłupiaj, proszę. Nie mam nastroju do żartów. Jak sądzisz, co to jest?
Coś tylko zaskrzeczało w słuchawkach, jakbym usłyszał śmiech urwany szybko.
— Mięso — powiedział.
— Co?!
— Tkanka mięśniowa plus podroby — mówił całkiem poważnie. — Zjeżdża na ubój na własnych czteronożnych transporterach. Idź jej śladem, a sam trafisz do rzeźni. Milczysz? A coś ty myślał, Elf? Że taka planetka będzie nas długo dręczyć jarską dietą?
Palce same zwinęły się w pięść i starbolt posłusznie przełamał trajektorię lotu. Wypadł z mierzwy brunatnozielonych obłoków i kamieniem runął w bardziej przyziemne sargasy. We wstecznych zwierciadłach dostrzegłem, że starbolt Natana zwija nośne płaty skrzydeł.
— Ty tam zostań — rozkazałem. — Trzymaj się na takiej wysokości, żeby mnie nie spuścić z oczu.
— Co chcesz zrobić?
Nie miałem zamiaru akurat usprawiedliwiać się przed nim i spowiadać. Mój 3tarbolt schodził do ziemi pod ostrym kątem.
Wystarczająco płasko, żeby się odbić od zielonych fal — równolegle do powierzchni wody rzucony płaski kamień. W ostatnim momencie trzeba tylko podłożyć pod siebie magnetyczną poduszkę i uciąć plazmowy warkocz. Dostałem się w obłok kurzu zgarniętego przez boczny wiatr znad rozpędzonego stada.
Prawie dokładnie obliczyłem punkt styku z ziemią. Byłem blisko czoła. Starbolt ślizgający się na elektromagnetycznej poduszce rozcinał głowicą pierzaste wiechy niby stalowy lemiesz wchodzący między wiotkie korzonki.
Nad ryżymi kitami traw raz po raz dostrzegałem już bure garby. Chwiały się niby bukłaki tylko w połowie wypełnione wodą. Potężne czapy zmierzwionej wełny, liniejącej płatami, jakby od samego pędu powietrza skóra im złaziła z karków. Lecz ciągle nie widziałem głów ani nóg. Nie potrafiłem określić, jakie to zwierzęta zachłysnęły się własną szybkością. Mógłbym rozkazać, aby pokładowy komputer wyciągnął z mnemoteki Synchromatu całą anatomię porównawczą i paleontologię. Milczałem. Jeszcze miałem prawo liczyć na to, co we mnie samym siedzi na pamięć ojców i matek, która już raz pozwoliła mi nazwać każdy węzełek w misternej plecionce tej łączki. Trzeba tylko znaleźć w sobie echo zdarzeń, których świadkiem w prehistorii Ziemi było plemię moich przodków. Wtedy może się okazać, że nie tylko Endo zjawił się na tej Planecie z wiarą i mitem swojego Wielkiego Chorezmu.
— Uważaj, Elf! — jeszcze się troszczył o mnie Natan. — Jesteś w sam raz przed czołem stada.
Mnie samemu trudno było znaleźć potwierdzenie tego. Przed oczyma naelektryzowana sierść wciąż tak samo strzelała żółtymi iskrami źdźbeł. Eyżowa szczota szorowała po brzuchu starbolta. Zwalniałem ostrożnie, lecz poza wznoszeniem i opadaniem burych garbów nie widziałem ciągle dochodzących mnie przodowników stada. Jeszcze nie wiedzą, że przed nimi jest ktoś szybszy, za kim ślepo pójdzie dzicz.
Leciałem nad stepem jeszcze niby samotnik. Nic mnie nie naciskało z boków. A przecież powoli nabierałem pewności, że nie ma co oglądać się wstecz. Już idą za mną. Czuję siłę, której dłonie zawdzięczają oparciu na sterach starbolta. Aż nieprawdopodobne wydawało mi się, żeby gdziekolwiek we wszechświecie mogło zostać wskrzeszone coś równie potężnego, niby zgarbionego pod brzemieniem gnatów i mięśni, a przecież tysiąckrotnie większego i potężniejszego od człowieka. I pomyśleć jeszcze, że to coś, w innym punkcie kosmosu, nie wytrzymało konkurencji z gatunkiem homo sapiens. Teraz tylko budzi się we mnie reliktowe zdumienie. Po raz pierwszy odczułem je wstępując na pokład nowego „Trieda” — jakby z ustałej laguny, ze złomowiska kosmicznych wraków, samotna molekuła mojej świadomości na powrót włączała się w główny nurt strumienia. To samo teraz — poczucie ogarniającej mnie żywej siły. Tocząca się lawina. Związek martwych głazów staje się żywiołem.
W zenicie nieba dostrzegam jeszcze grot starbolta prującego obłoki. Natan musi mieć dobry przegląd okolicy. Powinienem mu zaproponować zdalne sterowanie moim wierzchowcem. Żal wypuszczać z rąk wodze. Więc będę trzymał. Przynajmniej tak długo, aż rozpoznam poszczególne egzemplarze stada, które się już zrównało ze mną. Nie jest to takie proste. Czuję tylko, że wkoło robi się coraz ciaśniej i w mrocznym tunelu rośnie moja własna masa — jestem tylko nowym włóknem opornie chwytającym rytm pracującego mięśnia.
— Step na twoim kursie już nie jest taki przestronny — relacjonuje Natan. — To raczej sawanna.
Czym się różni step od sawanny? Jak trudno zebrać myśli, gdy ciągle trzeba odkurzać pamięć; na sawannach pojawiają się drzewa, rzadko rozsiane baldachimy kserofitów — nie przekraczające kilkunastu metrów, to znów ogromne rozłogi koron rozwieszone na zawrotnych wysokościach nad ziemią.
Nic takiego nie widzę przed sobą.
— Ostrożnie, Elf!
Jakbym z walizkami w ręku wskoczył w rozpędzony pociąg. Nagle mną rzuciło, okręciło w amortyzacyjnym pęcherzu. Jeszcze jakiś łomot — jakby głowica starbolta bokiem chlasnęła o coś miękkie — rozsmarowała po ziemi, a sama przyjęła korektę lotu.
Teraz przez łokcie ściągnięte do bioder tętent zamyka pętle — skok — skok — moje nogi tkwią pewnie w bioelektrycznych strzemionach. Trzeba między szczękające zęby wbić plastykowy klin ustnika podającego tlen — o tak! — i można pchnąć konia piersią w największy tłok.
A teraz — w skok! Idzie w równym szeregu — łeb w łeb — między rumaki o białych grzywach ostnicowych traw — tylko toczące pianę imadła zadyszanych boków. Tu i tam. Jeszcze ostrogą — he—ej! — nie straszne samotne drzewa, rzeka płynnym zakolem omija zęby raf. Dudniący lot nad wykroty pełne skołtunionych, ze strachu skulonych traw — najchętniej by się z powrotem zwinęły w ziarna. Tylko batem strzelić nad wełnistymi garbami — w bok! Tajniki tresury chwyta się w lot na takim poligonie. Pałki nóg bębnią w próżnych workach brzuchów, kopyta klekoczą — do rytmu w kiszkach jeźdźca — bach! bach! — echo przez bębny obciągnięte skórą. Rzeźnia swoje zabrała na poprzednim popasie. Teraz dostawa dla cholewkarzy — o czym ja?! — i jeszcze wygarbować w biegu — hej—ha! Pastuchu prowadź do nowych ziem, twój naród—stado posłusznie idzie na lep — już się przed tobą morze otwiera głębokie — muszki wirują nad cuchnącym iłem, w nim trupy i muszle ogromne — kościane. Kopytem — trzask! — z każdej czaszki wybić zębaty śmiech!
Upajający bieg!
I nie jest ważne — kto, co, jak i gdzie ciągnie mnie — czas jak mgnienie — poza mną, chociaż z mojej pamięci — może mój naród w biegu uszlachetnić — z dziczy w błękitną krew.
Jest drugi brzeg! Stroma skarpa pni sprzęgniętych ze sobą — drzewcami twardo osadzony w ziemi las pik. Jeszcze przed nami kawałek łagodnie nastrojonej przestrzeni — step — nie step. Czort z nim! Mój koń w pierwszym szeregu — na plecach szelest piór. Orle lotki osadzone w stalowych listwach skrzydeł — sieją strach, szyszak i zbroja biologicznej ochrony zdobione dominantą kawalerskiego krzyża w rozbłysku złotych aplik. Przez ramię — wilcza skóra. W dłoni kopia nie skruszona jeszcze — proporzec furkocząc bodzie w czyjś brzuch — sapperment! — a u boku szabla i koncerz przytroczony do siodła, pistolety w olstrach — Hej, Na tan! I gdzie twój arsenał?! Prawa dłoń zaciska buzdygan — prowadzi oddział plazmowym odrzutem.
Jak starszyźnie przystało — na wprost buzdyganem! Konie brzuchami szorują po ziemi, rumaki skrzydlate — ze smoczych chrapów ogień — bach! bach!
Dech w piersi zapiera — pęd porywa i wiatr — na wskroś, jak kopia tamten brzuch — w galopie — gdzie knechtów czworobok mocnymi łydkami osadzony w ziemi — jak w ich dłoniach drzewca dzid, ostrymi szpilami — świerkowy bór i baszty dębów nad palisadą — pień do pnia, tak zwarty częstokół — tylko pęd, najwyższy pęd zdoła przebić zaporę — rozniesie na kopiach, rozbije w puch!
Właśnie tak — ich oczy wytrzeszczone w liściach.
Bij—zabij! — i trzask przed całym frontem.
Szeregi się zwarły — na flankach już skruszone kopie, tylko środek prze — w las dzid, który trwa jeszcze. Trzeba stanąć w strzemionach, odrzucić złamane drzewce i nad głową zakręcić koncerzem.
. I pchnąć! Ciąć na odlew, aż się iskry skrzeszą i potworna siła targnie ich szeregiem! Z korzeniami wyrwane stopy — przed chwilą zapuszczone w ziemi — ciąć srebrnym brzeszczotem, póki tchu w piersi i miejsca na zamach starczy, kiedy rumaka pcha jeszcze siła rozpędu zebrana nad stepem — tylko jęk powietrza i dłoń prowadzona od skroni do skroni — a tam się łuska sypie z rozkruszonej zbroi, blaszki zielone i twarde igliwie; i jeszcze raz, aż konar ramienia upadnie odcięty wraz z barkiem.
Już obok przelatują towarzysze pancerni — biją falą z przerębli. Tylko w tobie słabość — tułów łamie się w siodle — możesz zostać, dokonałeś przecież — wszystko, nic więcej nie możesz — nad ten lot starbolta w zwartą palisadę, żeby laserowym mieczem uczynić wyłom w zwartym froncie lasu.
Padł pierwszy szereg — wystarczy. Resztę dotną inni, w których nie osłabła siła pierwszego impetu.
Już przeszli obok, a ty — wykrwawiony energią laserów. Stado znalazło dostęp do rajskich ostępów, tylko ty wisisz w siodle — jeszcze w garści buzdygan, lecz palce zdrętwiały, w biolelektryczne wędzidła nie wytrząsną nawet tyle energii, żeby się rumak poderwał z kolan. Leżysz z nim bezwładnie, bez sił, żeby wstać i otrząsnąć z barków potężne pnie, konary splątane. Całą kabinę starbolta spowija obwał lian — na poły przejrzysta, zielona koronka z drobnego listowia, ajimez wypełniony ażurową plecionką gałązek — Helios przez nie przenika, zamglony, jakby jeszcze istniało inne niebo nad to ulistwione.
Dokonałeś czynu, który zapisze ci się w poczet chwalebnych wzlotów. Nawet gdy jesteś tylko Don Kichotem — przeprowadziłeś przez step koczowniczą hordę. Pewnie by jej przyszło wyzdychać pod murami zielonej warowni. Ale ty nie wiesz nawet, komu oddałeś przysługę. Choć jednym z nich byłeś.
Nawet się nie obejrzeli za mną, pomyślałem.
Zrobił swoje — niech się wypcha. Dziwaczny samotnik, który się zjawił na zew pospolitego ruszenia. Teraz wolno mu odejść swoją drogą. Dokąd? Na rykowisku wzdychać do czarnych oczu i innych pąsowych powabni. Kosmiczny wrak jestem — tyle razy to sobie powtarzam, a zawsze człowiek zapomina. I szuka człowieczeństwa. Lub stada. Stary samotnik — i nic nie znaczy, jeśli nawet gejsza Strefy Systemu pozwoli sobie na pewną poufałość, jeśli dzicz gnająca przez prerię przyjęła w szereg — na jeden przebieg. Jesteś potrzebny, kiedy coś z ciebie można zyskać — kilka barwnych wspomnień lub porcję energii z dziobowych dysz starbolta.
Koniec. Już mnie Legrand de Saulle rozgrzeszył z delire a deux. Pęd mas porywa czasami nawet takiego jak ja samotnika, który wciąż liczy na żywioł. Moment indukowanej psychozy i — znowu jestem sam. I nawet nie wiem, czy szarży w pierwszym szeregu dokonałem na czele stada czy tłumu.
Dziwne wrażenie zostało we mnie — przez chwilę byłem włączony w krwioobieg tej szalonej Planety, jakbym sobą samym dopełnił jakieś krótkie spięcie.
Chcę przynajmniej wiedzieć, dokąd mnie zaniosło.
Wystarczy się wstecz odchylić i ślizg w magnetyczny wysięgnik. Gwiezdne wnętrze śluzy i — znowu po pas w zielsku, w opadłym igliwiu i liściach, czasami pożółkłych od żaru, to znów tylko strąconych — zanim głowica starbolta pień masztu z korzeniami wykarczowała z ziemi.
W głębi lasu jestem.
Starbolt wciąż spoczywa na elektromagnetycznej poduszce. Tylko z wierzchu nawaliła się potworna plątanina gałęzi, pni powyrywanych z siłą potworną, wleczonych aż tutaj przez dobrych kilkaset metrów, coraz gęściej splecionych, aż się pęd wyhamował na barykadzie ze świeżo zrąbanych bierwion. Ledwie magnetyczny wysięgnik znalazł takie miejsce, żebym mógł wreszcie rozprostować kości.
Obejrzałem się, czy w drugim końcu tunelu drążonego w masywie leśnym nie przejaśni się płaszczyzna stepu. Trudno było dostrzec cokolwiek, jak i w każdym innym kierunku, gdzie pole widzenia ograniczały gęste kłęby gałęzi.
Chciałem posłuchać ziemi, czy stopy nie znajdą w niej oddalającego się łomotu kopyt. Cisza panowała zupełna. Stado dostało się w matecznik, teraz może się rozdzielić na sztuki. Do czasu, kiedy się wychodźcy znowu skrzykną na alert. Teraz słychać coś jeszcze delikatniejsze niż szelest; drzewa zwierają korony w ciemnozielony pułap, pod którym zbiera się echo jak w ogromnej muszli — zwiniętej wokół całej Planety. Szmer słychać żywego morza, potrzaskiwanie pękających pąków i rozprostowujących się liści, słychać stękanie korzeni w opornej glebie i brzęk owadów buszujących w kwietnym poszyciu ziemi.
Jednym z nich jestem — uskrzydlonych — niczym więcej. Pochwycony w locie, zaplątany w pułapkę lian splecionych w pajęczynę i Jej włosów naelektryzowanych, wypełnionych tajemniczym zapachem, z których nie potrafię wyzwolić myśli swoich. I gdzieś tam, w muszli ogromnej, jak w pęcherzu Strefy Systemu zwróconym do mnie pejzażem łagodnej mimikry, tam czyha na mnie gigantyczny ptasznik nastroszony jadowitą sierścią i postawionymi na sztorc szczękoczułkami — pniami sosen.
Roześmiałem się — serdecznie, jakby Natan ze swojej wysokości mógł widzieć, co też mi przychodzi do głowy.
I wtedy zrozumiałem, że nie jestem sam w zielonym ostępie.

Zasada współistnienia

Nie wiem, czemu się posuwałem przed siebie, dalej od starbolta przywalonego stertą gałęzi. Odchodziłem od detektorów pokładowego komputera, w każdej chwili gotowych dać mi osłonę w polu rażenia dysz. Wiedziałem, że sam nie jestem, a przecież uczuć ogarniających mnie w tym lesie nie mógłbym nazwać nawet niefrasobliwością. Po prostu byłem bezpieczny po raz pierwszy od czasu, kiedy wstąpiłem na pokład „Trieda”.
Nonsens, pomyślałem. W całym wszechświecie nie istnieje miejsce bezpieczniejsze od wnętrza „Trieda”. Nie licząc oczywiście tamtego mauzoleum pod skorupą Strefy Systemu, poza pierścieniem rasowych i społecznych rozwarstwień, których wpływy posiadają ekspresję nie mniejszą niż ergosfera nad wirującym kolapsarem. Nawet Mungo Clair nie zdołał się tam przebić.
Żadne splendid isolation nie warunkuje poczucia bezpieczeństwa. W tym lesie nie czuję się osamotniony. Tak samo zresztą na pokładzie „Trieda”, gdzie — być może — człowiek nawet potrafi wyczuć zawichrzenia elektromagnetycznego pola snujące się wzdłuż obwodów Synchromatu, lecz wystarczy wyłączyć Synchromat i otwiera się czeluść, jak nad tamtą studnią zdającą się na wskroś przenikać Planetę.
Co najgorsze — wszystko to bynajmniej nie jest zupełną prawdą. O samotności można mówić tylko w lokalnym kontekście. Samotność wynika z ograniczeń nałożonych wbrew naszej woli, jak przymusowe odosobnienie w więziennej celi, we wraku kosmicznego statku, w zasklepieniu do własnych przeżyć — jeśli się tego dokonuje nie z własnego wyboru. A przecież wystarczy wyjść w przestrzeń — próbowałem tego tyle razy, ciągle nie wierząc na nowo — aby, wbrew wszelkiej logice, właśnie w próżni Kosmosu poczucie osamotnienia okazywało się nie takie znowu dotkliwe. Granice wszechświata to wszystkie światła, które potrafisz odkryć nie tylko wzrokiem. Czym jeszcze? Przecież nie pozostaje bez śladu promieniowanie gwiazd rentgenowskich i neutronowych, tak samo jak tło podczerwieni w gazowo—pyłowych obłokach. Granica Wszechświata przebiega tam, gdzie potrafimy ją sobie uświadomić. Jeśli więc — ja przynajmniej — nigdy nie czułem się samotny w pustej kosmicznej przestrzeni, jest to pewnie jedynym dowodem, że jeszcze w niej sam nie jestem i zbyt daleko nie odeszli ode mnie tacy jak Natan i Endo. A jeśli — Horowitz nawet we mnie zaszczepił swoje tęsknoty — ten brak poczucia osamotnienia złożę na karb innych istot, których obecność potrafię przeczuć, byłoby to jedynym dowodem na ich istnienie. Instynkt więc daje świadectwo bardziej przekonywujące nad empirię archeologii z jej Miedzianym Miastem i ruiną szkarłatnej asterias o rdzawych ramionach wzniesionych nad studnią wiodącą głębiej niż wnętrze tej ziemi.
Między pniami wysokich drzew przechodziłem jak po pokładzie dziwacznego statku, który zaopatrzono w nieprzeliczone maszty. Żagle wciągnięte na reje konarów — zielone płótna utkane z liści i powojów — zdają się wydymać, trzeszczą pod naporem wiatru wiejącego z siłą orkanu w wyższych partiach atmosfery. Tutaj jeszcze spokój. Tak samo we mnie, chociaż sam nie jestem. A kto poza mną — nie wiem. Żagle to płuca tego gigantycznego statku. Wydymają się, nasączają energią pęcherzyki liści, oddychają miarowo, żeby wreszcie dech zebrać pełną piersią i pchnąć statek — dokąd?
Jeszcze nie wiem. Wcale nie jestem przekonany, że płyniemy w tym samym kierunku.
Wypadkową mojej tu obecności powinienem szukać w osnowie kilku zasadniczych punktów, z których moje oczy — ćmy Wienera fotoelektrycznymi komórkami szukające światła — zbudowały niedokończoną siatkę powiązań. Ten graf ukierunkowany — dokąd, nie wiem — zaznaczył punkty, w których mnie przeniknęło dziwne uczucie, jak wtedy, gdy w moją stronę przełamywała się Strefa Systemu. Wierzchołki tego grafu mógłbym właśnie nazwać „punktami przełamania mojej samotności”. Z architektury tej Katedry wyłączam dzieciństwo, poligon FL–Galax, Ulama i… być może Mungo Claira. Nie tworzę przecież ogólnej teorii zahamowań mojej osobowości, jeśli jej nie sporządził Synchromat. Trzeba się ograniczyć do tego jednego lotu ćmy Wienera w poszukiwaniu słońca.
Przede wszystkim więc — lokalizacja startowego pola. Skąd mogę wiedzieć — gdzie, kiedy i czy w ogóle istniało? Może idę ciągle tą samą drogą, która kohorty moich protoplastów wiodła przez stepy do ziemi obiecanej, ledwie odsłoniętej spod płaszcza lodowca. Zanim na niej zakwitły jaskry i polna mięta. Tam to się przecież zaczęło — nie tutaj, na tej Planecie, gdzie się dzisiaj przedzieram przez gęste poszycie leśne, pod baldachimem drzew rozgałęzionych na zawrotnej wysokości.
A więc — wierzchołki mojego grafu; po pierwsze — wzrok wiercący mi w plecach dziurę, kiedy naprzeciw Liany siedziałem w Interklubie; następnie — próba kontaktu z Lianą; i cały czas czyjaś jeszcze obecność, której poczucie mogę już umotywować dzięki rozmowie z Synchromatem. Po trzecie — śmiech pod sklepieniem Katedry Księżyca, który w moich uszach brzmi jeszcze. Wierzchołek następny — u podnóża tunelu wychodzącego z morza. Pierwszy posiew zmierzchu. Potem — przez oczy Endo — spotkanie z mieszkańcami Białej Kuli w sercu Miedzianego Miasta. Kolejny wierzchołek grafu — to indukowane zjawisko psychotyczne, którego podmiotem stałem się — może i nie wbrew własnej woli, lecz z pewnością mimo biologicznej blokady i pancerzy starbolta. I wreszcie — to uczucie, które mnie przenika w tym lesie. Czy przeoczyłem coś jeszcze? Zapewne.
Liczy się teraźniejszość.
A więc WY, którzy widzicie, że istnieję — jak rozpozna— jecie rozum w innej formie życia? Powinienem zaczynać od podstaw — czym jest Rozum i czym jest Świadomość. Nigdy nie byłem mocny w teorii. Spróbuj więc mi udowodnić — kimkolwiek jesteś, że posiadasz świadomość. W konfrontacji z przedstawicielem tego samego gatunku łatwo na wiarę przyjąć istnienie świadomości; masz dwoje oczu, dwie pary kończyn, tułów, żołądek, wątrobę, serce i inne przystawki, informacje kodujesz w słowa przy pomocy tego samego języka — pewnie więc posiadasz taką samą świadomość. Jakież to paradoksalne — identyczność formy gwarantuje tę samą głębię ducha. Jak jednak dowieść istnienia świadomości, kiedy jesteś tym właśnie — drągiem głęboko zakorzenionym w ziemi, oddychającym powietrzem i słońcem w liściastej koronie drzewa. Czy Rozum i Świadomość można utożsamiać z sobą? A jeśli nie — Rozum jest funkcją Świadomości czy na odwrót? Może istnieje Świadomość ponad Rozumem. Albo istniała przed nim?
Przecież te drzewa i las cały, nie są tym samym, co się wykluło z ziemskich nasion. Historię drzew na tej Planecie określają miliardolecia. Epoki istniejące poza upływem czasu regulującego tempo przeobrażeń innych wysoko zorganizowanych form życia. Czy mogą istnieć inne miary ewolucji? I czy można wyobrazić sobie anagenezę nie dokonującą roszady genów dopiero w przemianie pokoleń, lecz kształcącą kariotyp każdego osobnika, wymieniającą i łączącą chromosomy poza mejozą? A przecież te drzewa nie rodzą się i nie rozsypują w proch — kiedy patrzę na nie. Tonizujący syndrom tego globu nie spełnia roli za wszelką cenę stymulującej biogenezę. Te drzewa wyglądają tak, jakby istniały poza oceanem czasu — niby ziemskie sosny i dęby, którymi już nie są. Jak nie był nim ten jeden, szczególny dąb w gęstwinie dąbrowy, przed którym ofiary składało moje plemię.
Wystarczy podejść bliżej i o pień oprzeć rękę.
Chciałbym móc — na dzień dobry — przystawić do kory nagą dłoń, nie wzdrygającą się przed jadem Borgiów. Lecz i tak czuję, jakby pień sekwoi zadrżał przy moim dotknięciu, jakby ją dreszcz przeniknął od korzeni po konary splątane w gałęzie drzew sąsiednich. I widzę wyraźnie — pień drzewa pokryty miękką i leciutko przezroczystą glazurą. Wzrok przenika do wnętrza pnia, zwija się zgodnie ze słojami zawiniętymi niby papirus kryjący w spirali tajemniczy zestaw hieroglifów. To drzewo żyje nie tylko tak, jak ja — zwierzę — uważam, że przystoi drzewu. Pewnie bym usłyszał jego szept — zjednoczony z szeptem całego lasu — trzeba tylko podnieść przyłbicę.
Już sięgnąłem ręką do specjalnych zacisków przy podstawie hełmu, gdy pomyślałem — co chcesz zrobić! Aż mnie chłodny pot oblał, zanim go zlizała biologiczna ochrona.
Przecież i tak coś mi przeszkadza przysłuchać się tym głosom. Trzask słychać, jakby gdzieś — teraz całkiem blisko — przez kępy rzednącego leśnego poszycia przedzierały się mięsne tusze, potężnymi barkami mieszały w zagajnikach — byki o garbach z wyleniała sierścią, haczącą o sęki i wlokącą z tyłu wełnistą pajęczynę. Dzicz nie potrafiąca uszanować ewolucji, która w tym lesie zamknęła inną pętlę i nie jest jej potrzebna wędrówka w przestrzeni ani w czasie przemiana pokoleń. Tutaj trwa nieskończona ontogeneza. I Wielki Animista tego lasu nie wie, co to materiał zużyty, zepsuty w naturalnym doborze rozwiązań, odrzucony poza czas teraźniejszy. Przecież nie może istnieć skończoność ewolucji tam, gdzie poza zewnętrzną formą zmienia się jej jakość. Całą gęstwinę przenika więc coś bardziej ulotne od szeptu, który mógłby być czyimś głosem. Kiedyś, przed tysiącami lat Natura powstrzymała też ewolucję zewnętrznej formy gatunku homo sapiens. W imię tym potężniejszych przeistoczeń na innym poziomie.
Pewnie dlatego krocząc między słupami masztów tego kosmicznego okrętu nie czuję się sam. A może Endo, jak chlebem, podzielił się ze mną swoją demonomanią?
Nie patrzyłem pod nogi — ani na chwilę nie zachwiało się we mnie poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Mój wzrok błądził wysoko, gdzie bez rezultatu próbowałem przetyczyć granice między koronami drzew. Niby się różniły kształtem i odcieniem liści — od zbrązowiałego listowia buków i czerwieniejących klonów, po wiechy kordaitów wymarłych na Ziemi w późnym paleozoiku. Obok szpilkowate sosny, świerki i modrzewie, sekwoje na jednym z innymi drzewami poziomie. Wyglądało to tak, jakby niedorosty i nad stan wybujałe egzemplarze sprowadzono do jednego poziomu, gdzie przeplatają się listki robinii i wachlarzowate miłorzębu, wielopalczaste kiście kasztanów nabożnie składają pomarszczone dłonie, w półmroku krzyżem rozpostarte wiszą potężne ramiona jukki na końcach nastroszone konopianymi wiechciami, tuż obok trzepoczą listowiem osiki i biała brzezina podświetla pnie nie rozgałęzione wcale, zwieńczone za to pióropuszem gigantycznych, pierzasto rozczłonkowanych liści, z zielonych pochew wychylają się tam wielometrowe kwiatostany z drobnego, barwnego iskrzenia, to znów ogromne ogniska żaru w jaskrawoczerwonych kielichach.
Wszystkie drzewa wynosiły korony mniej więcej na tę samą wysokość, niby belkowanie wspierające płaski dach, nieprzenikliwy dla żarliwego wzroku Heliosa. A jednak nie było tutaj zupełnej ciemności. Teraz dopiero pomyślałem o tym. Pnie z wysokości przewodziły odrobinę światła, poza tym coś się jarzyło w mchu i trawie — szarobłękitne podświetlenie. I chociaż nigdzie nie dostrzegałem tu świętojańskich robaczków, zdawało mi się, że to od nich liście nauczyły się skomplikowanej chemicznie przemiany enzymów, aby rozświetlać drogę — jeśli komukolwiek przyjdzie ochota tu wstąpić.
Nie miałem czasu ani ochoty zastanawiać się nad tym zjawiskiem. Przecież i tak nie mam czego szukać w tym lesie. Czymkolwiek jest — nie rozumiem, chociaż wtargnąłem w jego ciemnię — najpierw bym musiał sam wrosnąć korzeniami w ziemię.
Jeszcze myślałem o tym, a już oczy znalazły dla tych myśli odzew. Nagle pękł baldachim liści i konarów drzew przynależnych absurdalnie różnym strefom klimatycznym. Zabrakło filarów wspierających ten strop i jasna polana otworzyła się przede mną na oścież.
I oczy moje zarejestrowały jednocześnie: skrawek nieba oraz łuk tęczy. Jak najbardziej materialnie wyłamywała się z leśnego poszycia, żeby znów wrócić w mech rozchylony gąbczastą fałdą.
Jeszcze stałem zafrasowany, kiedy głos Natana zaczął się dobijać do mojej świadomości:
— Niech cię diabli, Elf! — w zenicie zielonkawego nieba wisiała iskierka starbolta. — Przecież nie mogę pruć całego lasu, żeby cię jak wesz z tej sierści wyłuskać! Trzeba było powiedzieć, że idziesz na spacer. Przynajmniej bym się przespał. Wiesz, ile to trwało? Żadna chmurka nie wytrzymała tej zabawy w wisielca…
Niebo rzeczywiście było nieskazitelne, jakby ponad i poza tym lasem przeszła burza nic nie znacząca dla jego szczelnym okapem ocienionej głębi. Tylko na skraju polany, jak grzyb po deszczu, wyrosła tęcza — nieco bardziej mleczna od tych rozwieszanych w powietrzu.
— Trzeba się było odezwać wcześniej — powiedziałem.
— A ty, co myślisz?! Co ja przez ten czas robiłem, jeśli nie zdzierałem gardło? — mówił to głosem nie wskazującym na zbytnie nadwerężenie strun. — Ten cholerny las starannie ekranuje fale radiowe. Może wiesz, po co?
— Nie wiem — przyznałem, zaskoczyła mnie wiadomość, że tę chwilę spokoju nie zawdzięczałem bynajmniej wstrzemięźliwości Natana w mowie.
— Więc po co tam poszedłeś? — nastawał. — Przynajmniej coś z tego wyniosłeś?
Zastanowiłem się chwilę.
— Nic — odpowiedziałem.
Roześmiał się, a ja znowu odczułem w tym nutkę pobłażliwości.
— Nic takiego, co mógłbym ci przekazać — dokończyłem. Tym razem milczał długo. Nie wiem, może zrozumiał.
— Ech, Elf! — westchnął wreszcie. — W takim lesie bałbym się oko zmrużyć. Chociaż akurat ten las może nawet sprzyjać umysłowej ascezie. Daleko mu do tropikalnej dżungli. Dobrze przynajmniej, żeś sam z tego wyszedł cało.
Zupełnie nie rozumiałem tych jego uprzedzeń. Zresztą, może z lotu ptaka wszystko to tak właśnie wygląda?
— A przedtem… — zaśmiał się znowu. — Bardzo to sprytnie wykombinowałeś.
— Co masz na myśli?
— Zaskarbiasz sobie wdzięczność — powiedział. — Widziałem tamtą wspaniałą szarżę. Szybko awansowałeś na przodownika stada…
Wzruszyłem ramionami. Nie imponowało mi ostatnio jego szczególne poczucie humoru. Przyglądałem się mojej tęczy. Podobna była do magnesu w kształcie podkowy, biegunami osadzonego w ziemi, albo do szklanej kolby wygiętej nad płomieniem, w której przepływają jeszcze zgęstki dymne.
— Czyją wdzięczność? — spytałem odruchowo.
— Oczywiście Wielkiego Animisty tego globu — zachichotał. — Pomogłeś mu zamieszać koktajl. Agresja to najpewniejsza siła motoryczna wszelkich przemian. Biologicznych, społecznych i politycznych. To jedno z praw Strefy Systemu. Poza tym koczownicy to zawsze świeża krew dla osiadłych plemion.
Nie słuchałem, co mówi dalej. Poczułem się, jakby żelazna ręka zacisnęła się nagle na moim gardle. Z jednej strony, stojąc naprzeciw bladej tęczy, miałem wrażenie jakbym znowu — za pośrednictwem zmysłów Endo — znalazł się w mrocznej czeluści Miedzianego Miasta, przed białą kulą, z której wnętrza ktoś mi się przygląda — sam nie wiem: wrogim czy przychylnym wzrokiem. Z drugiej — moje myśli biły się rozpaczliwie — z nikim przecież nie roztrząsałem moich psychopatycznych mitologizmów, a już Natan byłby ostatnim, komu bym wyśpiewał poronioną wizję Wielkiego Animisty Kosmosu.
A jednak on WIEDZIAŁ, jakby potrafił czytać cudze myśli.
I niespodziewanie przypomniałem sobie tamtą srebrną siateczkę, którą w mojej obecności elew Strefy Systemu tak starannie przywdziewał na głowę.
— …Trochę żal, żeś się z nimi rozstał — ciągnął swoje. — Miałbym ochotę zapolować. Trzeba było przynajmniej wybrać jakąś dorodną sztukę i pod sadło wstrzelić radioboję…
— Natan — przerwałem mu. — Czy mógłbyś zdradzić tajemnicę, do czego służy ta siatka, którą włożyłeś na głowę?
Zamilkł, jakby go zatkało w pół słowa, lecz wybitnie mu dzisiaj dopisywał humor — usłyszałem, że znowu zachichotał.
— Celnie strzelasz, Elf! — zawołał. — Właśnie tak! Jest mi to potrzebne, żeby mnie samego ktoś nie wziął na peleng, jeśli tego nie chcę!
Przez chwilę stałem usiłując zrozumieć to, co usłyszałem.
Potem postanowiłem w duchu, że mu wszystkie nadliczbowe akcesoria własnymi rękami powyciągam zza uszu. Tylko wrócimy na pokład „Trieda”.
Na razie przestałem się nim przejmować.
Łuk gigantycznej tęczy rozpiętej nad polaną przejrzysty był i wszystkimi barwami rozszczepionego światła mienił się tylko w zenicie. Tam prześwietlały go na wylot promienie Heliosa, lecz poza tym nagle utracił dla mnie poczucie lekkości. Teraz po prostu biały walec wyłaniał się z ziemi, matowomleczny słup przechodził w przezroczyste przęsło i po przeciwnej stronie znikał wbity między drzewa. Stamtąd właśnie wypływały zgęstki białego dymu, w osi tunelu dążyły do punktu przełamania łuku, gdzie przeźrocza ścian pozwalały im wyjrzeć na zewnątrz. Z wysokości tej estakady niewidzialne, choć tak wyczuwalne oczy podziwiały pejzaż wysokopiennego lasu, po czym przepływały w drugi koniec polany, żeby ustąpić miejsca dla innych ciekawskich.
Nagle powolne przemieszczanie ameboidalnych zgęstków uległo zakłóceniu. Kęsy o galaretowatej konsystencji utknęły w szklanym przełyku. Zrozumiałem, że ktoś wreszcie odkrył moją obecność.
Mierzyliśmy się wzrokiem; ja — karzeł nawet wobec pni otaczających mnie zewsząd, oraz ten ktoś, kto się właśnie zatrzymał w apogeum triumfalnego łuku tęczy. Promienie słońca załamywały się w krysztale i oślepiały mnie, zmuszały do mrużenia oczu, jakby z ich rozbłyskiem nie mogła sobie poradzić szklana kula hełmu. A przecież chciałbym patrzeć prosto przed siebie, móc przynajmniej wzrokiem zmierzyć się z tym kimś, przed kim załamał się Endo — stworzony aby przeciwstawić ciało wszelkiej agresji Kosmosu. Ciało — pomyślałem. Soma — jak rzekłby Horowitz. W tym sęk właśnie — w środku, z tym swoim Chorezmem, reliktem ‘wymarłej cywilizacji, pozostał Endo aż nadto człowiekiem.
— Przyglądasz się? — zapytał Natan. — Miałem sporo czasu, żeby się nad tym zastanowić. I mam na ten temat własną teorię. Te białe tunele dziwnym trafem usytuowane są zawsze w sąsiedztwie resztek cywilizacji z kręgu Miedzianego Miasta. Mam podstawy sądzić, że jedno i drugie jest przejawem odrębnej technologii…
No proszę, pomyślałem, okazuje się, że moi młodzi przyjaciele nie zasypiają gruszek w popiele.
— Na temat cywilizacji przenikającej na ląd z głębi oceanu nic nie wiemy. Trzeba spenetrować dno jakiegoś morza, najlepiej pójść śladem jednego z tych białych korzeni — Natan zdawał się sam ze sobą rozważać na głos. — Oni w nich wędrują. Przystosowani do odmiennych warunków wychodzą na brzeg przepychani w aortach wypełnionych koloidowym płynem. I to mi wygląda na ich pierwsze dopiero kroki. Początek ekspansji. Widziałem, jakie odległości muszą pokonywać wiercąc podziemne tunele. Tylko po jakie licho przepychają te szklane rurociągi specjalnie nad resztkami jakichś ruin… Nie wiem. W każdym bądź razie, gdziekolwiek na powierzchni Planety jest coś intrygującego, tam niewątpliwie białe kłącze przebija z ziemi…
Kłącze tęczy, w której ktoś — przypisany oceanicznej głębi, przenika w zakazane strefy przestrzeni. Pomyślałem, czy ich wyczyn nie dorównuje marzeniu człowieka o zdobyciu skrzydeł, a wreszcie — wyjściu w kosmos. Dla istot żyjących na dnie oceanu lądy tej Planety są innym kosmosem.
— Pozostaje otwarta sprawa, co stało się z cywilizacją architektów Katedry Księżyca i Miedzianego Miasta — Natan ciągnął swoje. — Myślę, że problem dojrzał do tego, aby postawić go w następujący sposób: jak ci spod powierzchni morza zdołali wyeliminować konkurencję psychozoiku znacznie wyżej zaawansowanego technologicznie…
— O czym ty mówisz? — zdziwiłem się.
— Już rozmawialiśmy na ten temat. Zasada wykluczania się gatunków współbytujących na tym samym terenie, w tym samym środowisku, obowiązująca od strony biologicznej wszelkie gatunki roślin i zwierząt o tych samych wymaganiach ekologicznych, dotyczy również psychozoików. Zmienia się tylko skala, obejmująca odtąd całe planety i gwiezdne systemy. Zresztą ta sama dialektyka w ramach danej cywilizacji też warunkuje wykluczanie się na przykład systemów społecznych. Powinieneś wiedzieć coś na ten temat… Tak, Elf. Na tym samym globie nie mogą współistnieć dwa rodzaje cywilizacji, konkurujące ze sobą zarówno w sferze wykorzystania zasobów surowcowych i energetycznych, jak w dążeniu do pogłębiania wiedzy o wszechświecie. Obiektywizm nauki nie gwarantuje uniwersalizmu kosmogonii czy ideologii, krojonych zwykle na doczesną miarę i według indywidualnych potrzeb… Tym nie mniej ci, którzy tutaj wypadli z gry, byli nam bliżsi. Dowód miałeś w ręku.
Przynajmniej w tym miał rację, jeszcze czułem w dłoni ciężar pustego czerepu.
— Kulturę z kręgu Miedzianego Miasta stworzyła cywilizacja istot człekokształtnych — ledwie docierała do mnie istota rozważań Natana, myślałem tylko: tam, wysoko, wszystko wygląda inaczej. — I powiem ci szczerze, Elf. Mało mnie obchodzi, skąd oni się wzięli. Choćby ich biosfera tej Planety wykształciła na nasz obraz i podobieństwo. Wiem, że tylko ruiny zostały po nich. I właśnie to jest ważne dla mnie — dlaczego? Jest mi potrzebna wiedza — jak to się stało, żeby zrozumieć, dlaczego im się nie udało… I nie popełnić tych samych błędów. Rozumiesz, Elf? Oni zostali zniszczeni, wyeliminowani z konkurencji… I, śmiem twierdzić, że te żywe zgęstki, które cię tak zafascynowały, z pewnością przyłożyły do tego rękę… Rękę! Niech to diabli! Znowu się roześmiał.
Nie wiem czemu akurat teraz znalazł okazję do wykładania swoich teorii. Zbytnio ich nie słuchałem. Znaczące były dla mnie nie bardziej od szemrania liści za moimi plecami. To przypominało, że — być może — nie wszystko jest takie proste, jak by tego pragnął człowiek pilotujący starboltem zawieszonym wysoko nad lasem. Wyżej niż szklana tęcza.
Tymczasem w niej istniało coś, co prawie bez reszty pochłaniało moją uwagę. Z najwyższego punktu w tęczowym łuku coś mi się przyglądało uważnie. Nie potrafiłem określić, czy to coś posiada oczy — było na wpół przezroczyste, niby klosz o zawiniętych brzegach, wewnątrz wypełnione bezkomórkową, galaretowatą mezogleją, przyciemnione węzłami jakby gonad, na zewnątrz rozczłonkowane czułkami niewiele gęstszymi od ośrodka, który pozwalał temu zawisnąć niby w zupełnej nieważkości. Kiedy tak patrzyłem promienie Heliosa, który tymczasem przewinął się pod dolną krawędź tęczy, przeniknęły to ciało od spodu. Wydało się lżejsze niż w naturze, bardziej rozwodnione — na ile to możliwe — jeszcze mniej określone od gigantycznej meduzy. Był to już tylko zgęstek koloidu nie ograniczonego komórkową błoną. To coś — zupełnie leciutkie — unosiło się w powietrzu niby smok z przezroczystego celofanu wprowadzony w barwną tęczę. Wątpiłem w istnienie bodaj ropalii na jego powierzchni — on mnie raczej wyczuwał całym swoim ciałem zogniskowanym w wielką soczewkę.
Niespodziewanie to przeźrocze zmieniło się nie do poznania. Wszystko trwało ułamek sekundy. Teraz nasączone szkarłatem i pulsujące gwałtownie — rozchyliło się, jakbym zajrzał w rozwarte w moją stronę gardło. W środku eksplodowało przekrwione widmo światła i poczułem uderzenie w pierś, jakby to było odbicie kurczu mojego własnego serca. Jednocześnie przeraźliwa siła zaczęła mi ukręcać głowę. Miałem wrażenie, że za chwilę — mimo stawianego oporu — trzasną mi kręgi szyjne, jakby mój tułów i głowę zaciśnięto w dwóch ogromnych garściach i próbowano w przeciwne strony wykręcić ptasią szyję. Jeszcze chwila i pękną ścięgna, a gardło zostanie wyżęte jak szmata — szarpnąłem się — zarzuciło mną niespodziewanie lekko. Wzrok omiótł palisadę pni i obróciłem się wokół własnej osi.
Dech rai zaparło w piersi po raz wtóry. Poza jaźnią podniecony głos Natana — krzyk ostrzegawczy.
A tutaj — na wprost, jeszcze przed chwilą skradające się za moimi plecami — zjawisko dziwaczne, promienne bardziej od tęczy i kryształu przenizanego wiązką laserowego światła, przysiadłe do ziemi i gotujące się do skoku, a teraz zdziwione, że się ofiara spostrzegła i spróbowała stawić czoło.
Między czarno—żółtymi pasami otworzyło się w moją stronę — tym razem jak najbardziej realnie — rozwarte szeroko, zielonkawoszare tygrysie oko. Widziałem tylko ten pałający kryształ kwarcu wbity w czerep ogromny — wszystko poza nim, jak we mgle; pysk skośnopręgi, świetlistą sierścią zachodzący na sterczące uszy — zaróżowione płatkami woskowych małżowin, z bębna piersi basowy pomruk. Jakie to dziwne — niby pysk tygrysi, a poza nim skrzydła. I tułów jakby się wychylający z muszli, z ciemności szumiącej listowiem — odbicie w zwierciadle czarnego lakieru pokrywającego ziemię i nagle tam, z puchu białej sierści, w pierzastym obłoku iskierek zawiązane ramiona nagie i piersi obrzmiałe różową erekcją — każda ledwie by się zmieściła w dwóch podstawionych dłoniach — światłem wypełniona, znajoma cielesność. Chciałbym wyciągnąć rękę i drżącymi palcami upewnić się, rozchylić cieniutki aksamit tej sukni — a przynajmniej prześliznąć się wzrokiem — gdzie pod białym brzuchem płeć gorąca, jej wargi pąsowe, drgające lekko nad sierpami kocich zębów.
Nie było we mnie odrobiny strachu.
Nic — zupełnie. Chociaż przede mną przysiadłe do ziemi i sprężone, do skoku już gotowe zwierzę — nie wiem — już taka pewnie jego natura, kocia i skrzydlata, drapieżna i miękka, jak przystało na efemeryd tej Planety — może się objawił z zamieszanego przeze mnie koktajlu, pewnie stąd tak bliski mojemu pragnieniu — bardziej niż te drzewa i starbolt zawieszony w niebie.
Gdzieś tam właśnie szelest — szybszy od światła, jakby się w przestrzeni zaogniła zgorzel i sparzone powietrze stężało w tuleję, przez którą prześlizguje się słoneczne żądło.
— Nie—e! — wrzasnąłem z nagłym przerażeniem i rozpaczliwie rozłożyłem ramiona, jakbym chciał własnym ciałem osłonić to dziwaczne zwierzę, a z nim wszystko, co tylko sobie wyobrazić mogę. — Natan! Nie–trze–ba–a!
Tylko na moich ramionach błysk promieniowania odtrąconego zwierciadłem biologicznej ochrony. Przez moment zdawało mi się, że rozdarte powietrze wyssie mnie z powrotem w stronę kosmosu — przez szczelinę sięgającą nieba.
Zamiast tego grzmot i potworna eksplozja spopiela ziemię, drzewa skurczone — kucające karły, i we mnie też — świadomość czegoś, co się nie odstanie — bezpowrotne i straszne w tym błysku przygważdżającym do ziemi olbrzymie cielsko; skrzydła i sierść opalone w oka mgnieniu, w krysztale kwarcu zastygłe zdziwienie. I ból. Jeszcze jedna detonacja wyrywa kawał ziemi spod różowej piersi, promień przenika przez grzbiet i rozkłada ciało na powierzchni błękitnego pęcherza, unosi — płeć zmarszczoną od żaru, nagie ramiona skruszałe czarnym węglem i łapy — już tylko powietrza czepiające się rozwartymi szponami.
Ja jeden stoję — zaparty całą mocą serwomotorów. Poza mną żądło promienia znowu ukryte w skorupce starbolta. Westchnienie ulgi pod sklepieniem nieba — na wysokości, z której wszystko widać inaczej niż tutaj, gdzie stoję przyprószony popiołem, gdzie przewrócone na grzbiet truchło — wilczycy — kota — i orła — wali się na ziemię; jeszcze z rozprutych bebechów tryska perłowa jucha i bryzgi krzepną w locie w okruchy węgla. Jeszcze widzę, jak drga zwarzone białko i z brzękiem osypują się krzemienne łuski — z obłamanych skrzydeł na gasnące oczy w bezkształtnej grudzie mięsa. Sam nie wiem kiedy — na kolanach jestem. A w piersi spazm, zgrzyt zębów — ręce ubabrane w sadzy — zostaje tylko nienawiść, ślepa wściekłość i bezradność zupełna — coś we mnie pękło, coś, co tak powoli dopełniało architekturę tajemnego grafu. Oto utraciliśmy być może jedyną szansę, żeby nawiązać kontakt z czymś, co istnieje — wiem przecież — poza absurdalną teorią wykluczania się psychozoików w obrębie jednej planety.
Ziemia paruje, jeszcze się perlą zagotowane i wypatroszone trzewia sfinksa, a we mnie dojrzewa przekleństwo — dopełnienie tej wiwisekcji obnażającej ludzką naturę przed obliczem lasu i wędrowca z kryształowej tęczy.
Podniosłem się powoli i obróciłem, jakbym chciał wstąpić pod przygotowany specjalnie dla mnie triumfalny łuk. Zawsze można pokładać nadzieję w mądrości większej, niż potrafimy sobie wyobrazić. Tym bardziej, jeśli jest coś, co nas wiąże — ciekawość. Przecież i oni zdradzili własną głębię, powinni zrozumieć, że podbój przestrzeni nie może się obejść bez ofiar. I pomyłek. Przecież z pułapu, na którym zatrzymał się lot starbolta, niepodobna poznać, że w oczach sfinksa taił się rozum.

Wężowisko

W łuku tęczy spłynął pod ziemię mleczny zgęstek, niby parafinowa maska — pośmiertnie zdjęta z twarzy zakrzepłej w dziwnym grymasie.
Moje oczy też ciążyły do ziemi, gdzie rozpełzały się parujące wnętrzności, ostatecznie traciły zwięzłość mięsa zszytego ścięgnami. „Mówiłem, żeby się trzymać daleko od tego lasu — słyszałem w sobie czyjś głos. — Miałeś piekielne szczęście, że się znalazłem pod ręką.” Efektory skafandra, drenażem biopola przenikające w moje ciało, daremnie próbowały załagodzić pourazowe drżenie rozchodzące się wzdłuż rdzenia kręgowego. Po raz pierwszy też od niepamiętnych czasów czułem swoją twarz, jakby cofnęło się zwiotczenie skóry — teraz była napięta, ostrymi drgawkami reagująca na akupunkturę trudnych do zlokalizowania ognisk nerwobólów.
— To twój ostatni lot — nie głos, lecz zgrzyt zębów.
— Za to nie możesz narzekać na brak emocji — nie zrozumiał lub nie dosłyszał Natan.
— Wrócisz na pokład „Trieda” — zacząłem martwym głosem. — Przekażesz Synchromatowi, żeby się skontaktował ze mną.
— Stało się coś, Elf? — zaniepokoił, się wreszcie. — Wiem, że to dla ciebie szok, ale… Na taką odległość nie mogłem szybciej zareagować.
Aż mnie zatkało, jakbym i ja wreszcie trafił w parowy kocioł tej rzeźni. Pomogło.
— Refleks masz aż za dobry — powiedziałem.
— Prawda?
— Natychmiast więc zameldujesz się na pokładzie „Trieda”.
— Zaczekam na ciebie.
— Nie. Wykonasz rozkaz.
Mogłem już mówić, tylko wzroku nie potrafiłem uchylić od tego, co się walało u moich nóg. Jeszcze szkarłatne pazury długie na kilkanaście centymetrów powolutku wysuwały się spod poduszek łap, jakby teraz dopiero następował ich ostateczny rozkurcz. Widziałem pęknięty koci pysk — płaski jakiś, niby ostrą sierścią pokryta i hieroglifem Wang naznaczona twarz skośnookiego Chińczyka — poza nią coś jeszcze, trudne do określenia. Z pękniętej czaszki wypływał najpierw szarawy sopel mózgowia, raptem — zadrżałem — spomiędzy rozłupanych, różowych, jakby z plastycznej masy wykonanych sztucznych szczęk, wysunął się zielony pęd. Blady kiełek spełzł po nitce śluzu aż do ziemi i zagrzebał się w gorącym popiele. Krąg zwęglonego poszycia, trawy i mchu, dymił niby próchno — płat huby pokrywającej grunt, w którym każde poruszenie powietrza na nowo roznieca żar.
Usłyszałem krótkie skwierczenie — coś jeszcze niby tłusta kropla upadło między wędrujące skry; zielone, wąskie pasemko wysupłane spod liniejącej sierści.
Natan odezwał się po dłuższym milczeniu.
— Pomieszanie planów, Elf. Powinieneś lepiej wczuć się w rolę i zrozumieć, kim jesteś, między mną a Endo. Żebyś od jednego z nas nie musiał usłyszeć: sus Minervam docet.
Milczałem. A on się roześmiał nagle, gardłowo — w jednej osobie kochanek i kochanka, który wygrzebał się z pościeli po długiej–długiej nocy, podszedł do okna i podniósł żaluzję, a potem się obejrzał na tego drugiego, wtulonego w zieloną kołdrę — i ziewnął nad nim.
Jak on — z wysoka — nade mną.
— Przykro mi, Elf, lecz rzeczywiście brak mi gwarancji, że dziś lub jutro nie zrezygnujesz z moich usług — powiedział. — Zrobiłem wszystko, żeby ci pomóc. Właściwie powinieneś być mi wdzięczny. Wpakowałeś się przecież w paskudną aferę. Ale ty się prawie nie orientujesz, kto i co tutaj rozgrywa.
Prawie nic, przyznałem mu rację. A jednak i ja byłem pewien, że nie wszystko w tym świecie ułożone jest tak, aby się potulnie wpasowywać w strategiczne plany któregokolwiek z nas, tudzież w eschatologię importowaną ze Strefy Systemu. Wierzę, że i na tej Planecie znajdzie się ktoś, mający coś do powiedzenia.
— Czas nas rozsądzi — powiedziałem.
— Za późno, Elf — odezwał się głosem pozbawionym emocji, jakby wszystko dawno przemyślał i tylko czekał na okazję, żeby się rozliczyć ze mną. — Nie mogę dać ci tej szansy. Tym bardziej nie dam jej Endo. Poza tym, jeśli już któryś z nas, to właśnie ty powinieneś zostać przez Synchromat zapakowany w przetrwalnik. Ja nie zaryzykuję kolejnego przebudzenia dopiero w dokach Strefy Systemu. Wybacz więc i rozstańmy się w zgodzie.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? — spytałem.
— Zwyczajnie. Nie przeszkadzajmy sobie. Jeśli zechcę, sam się przypomnę.
— Co chcesz zrobić?
— Nie doceniasz mnie. Naprawdę mam dosyć chodzenia krok w krok za tobą i przyglądania się twojej bezradności. Dam sobie radę.
— Jesteś pewny siebie.
— Przecież już wiesz, Elf, jak to jest — jego głos stał się nagle gorącym szeptem tuż przy moim uchu. — Powiedziane było, że wtedy dopiero, kiedy dwoje stanie się jednym, będziemy prawdziwym synem człowieczym. Wtedy wystarczy rzec: „Rusz się, góro” i góra się ruszy. Jeśli chcesz się temu przeciwstawić to tak, jakbyś drwił z praw natury. Albowiem nie jest to tylko koincydencja płci. To przede wszystkim nowa świadomość…
Drwił ze mnie, a ja bezradnie stałem i patrzyłem, jak na wszystkie strony rozpełza się góra śniętego mięsa. Najpierw ją pleśń pokryła szarym nalotem, potem mech porósł ruchliwą szczeciną. Wreszcie ze wzdętych kiszek i murszejących gnatów jeden po drugim zaczęły kiełkować wrzecionowate listki — skręcone tulejki konwalii, w każdej szypułka z kilkoma perełkami. Zielsko się wiło. Niby w kałuży wiosennego deszczu, w którą spłynęło jeszcze trochę ciepłej krwi, budziły się czerwie — kłęby białych korzonków. Po chwili — nawet mnie to nie zdołało poruszyć głębiej — nic nie zostało, bodaj kłaka żółtej sierści, rozsypanych łusek i białego puchu — tylko listki, zielone włókienka z rozwarstwionych mięśni i kępa soczystej trawy, gdzie wrosła czaszka, jakby trafiła na szczególnie żyzną glebę.
Tępym spojrzeniem obejrzałem się wkoło. Las też się zmienił. Drzewa się jakby słaniały, kołysały zwieszonymi konarami — prężnymi kiszkami rękawów. Gęste korony spełzały do ziemi nitkami lian — zielonołuskich węży, z tułowiami pokrytymi wzorzystą mozaiką chitynowych blaszek — listków brzozowych. Już mnie otaczały rozłogi nie pni lecz traw wysokich, grzechoczącymi ziarnami w ogonach zakończonych szyszkami, wijących się coraz prężniej. I wszystko, co przed chwilą było zwierciadlanym odbiciem ziemskiej biosfery, rozpadało się na wężowe włókna, na nitki coraz cieńsze — na moich oczach pruł się na strzępy zielony pokrowiec ziemi utkany z pajęczej przędzy.
We mnie trwało echo cudzych myśli — przyglądaj się! Może i w sobie znajdziesz przyczynek tej doskonałości, która zawiązuje się w powszechnej orgii funkcji i kształtów,—poza płcią, poza ciemnością i światłem, powietrzem i ziemią, wodą i ogniem, ponad złem i dobrem.
Już przęsło tęczy zmatowiało nade mną — tylko łuk białego szkliwa, od wewnątrz promieniujący światłem, niby szklana kolba wypełniona gazem lub parami rtęci, przez które przeskakuje ciągłe wyładowanie elektryczne — lampa zielona przed nastaniem zmroku.
Zrozumiałem dopiero teraz — gdzieś przepadła rozpalona głownia Heliosa. W powietrzu wisiały zmarszczki mgielne, brudnymi gruzłami pudru złuszczone ze starczej twarzy. A podskórnie już się krzewiły żyłki czarne, obrzmiewały chłonne węzły i pękała barwna glazura nałożona na czerwoną glebę. Noc nad horyzontem — dokąd sięgałem wzrokiem, ponad ugiętą przełęczą w masywie leśnym — narastała jak mroźny rysunek szronu wstępujący po szybie. Szkic to był raczej, choć wypełniany coraz gęściej — czarnym węglem bezpardonowo nakładany na nieskazitelną akwarelę nieba.
Gdzieś tam — w punkcie styku kruczego skrzydła i zielonego planktonu, jeszcze się iskrzył srebrny nit starbolta.
Chciałem przywołać go do porządku, rozkazać, żeby natychmiast lądował koło mnie. Nawet powietrza nabrałem w płuca — tylko głosu z siebie nie wydałem. Zrozumiałem nagle, czym jest otaczający mnie szelest — nie tylko potrzaskiwanie wężowych gałązek, ocieranie liści i łusek. On śmiał się. I jego starbolt nieruchomo wisiał w przestrzeni, na granicy atmosfery oraz kosmosu.
Chłód przeraźliwy przeniknął mnie do szpiku kości — niby tamten coraz bliższy lot w moją stronę Czarnego Kruka — demiurga, który mnie wprowadzi w arkana właśnie zainicjowanej, obrzędowej orgii. Nie wierzyłem jeszcze — tylko bezsilnie zacisnąłem pięści.
Brak czasu, żeby się do reszty roztkliwić.
Skoczyłem przed siebie. Serwomotory skafandra w jednej chwili wydłużyły krok, aż mi się zdało, że każdy sus rozrywa krocze. W tle zbrunatniałego nieba rozległ się trzask przenikliwy i jakby ryk tura pochwyconego w potrzask. Kątem oka dostrzegłem, że gdzieś tam — poza mną — bicze czarnych ramion uniosły się — chwytne wąsy — i gwałtownie opadły, skręciły się w ogromny, pulsujący węzeł rosochatej wierzby ze świecącą dziuplą. Pień jej próbował się wyrwać z ziemi, a gałęzie — na przekór — trzymały się gruntu. Widać tylko, jak się szamocze garb z elastycznych witek — pod nim coś przyduszone do ziemi, rozpaczliwie wierzgające kłączami korzeni. Czarne odrosty sięgnęły również w moją stronę. A on chichotał nade mną, śmiał się wysoko i coraz dalej.
Wyciągnąłem przed siebie ramię, jakbym chciał nim przebić ciemność — błysk się wpasował w oś spojrzenia szukającego kierunku do porzuconego starbolta. Nóż trzymałem w dłoni. Sam nie wiem kiedy go wyszarpnąłem zza pasa — śmieszna próba, chociaż rękojeść nad podziw dobrze układa się w palce. Ostrzem do przodu, jakbym chciał jednym marnym skalpelem wyrzeźbić narodziny Gangesu w zwartym bloku skalnym. Lecz błysk na ostrzu noża znajduje sprzężenie z biologiczną ochroną skafandra. Czuję sprężynę energii wzdłuż prowadnicy ramienia. I nagle — tunel przede mną otwarty niby kiszka plazmy wypełniona próżnią. Biologiczna ochrona jeszcze z siebie wyciska nadwyżkę słonecznej energii. A tam klin wbity między wężowe ogony. Tylko w tę czeluść skoczyć, zanim się znowu wężowisko zbiegnie w syczący łeb Gorgony — spragniony miłości.
Gdzieś tam — błysk przeraźliwy. Promień powraca odbity od lustrzanej głowicy — kilkanaście kroków, żeby się poddać opatrzności starbolta. Lecz tutaj — ciemność raptowna, zanim hełm pozbiera resztki uciekającego światła i przyswoi je oczom — zbłąkane świętojańskie robaczki, całe ich rojowisko pod łuską liściastą, która oblazła głowicę starbolta. Zdawałoby się, że korzenie czerni już przeniknęły w dysze.
Jeszcze raz przejrzysta klinga wprowadzona w oś między oczyma i celem, aż zygzaki błękitnych wyładowań gęstym kokonem otoczą wrzeciono starbolta niby kokosowy orzech — i strząsną zeń przylepce żarłoczne. Strzępy ciemnych pnączy rozlatują się na wszystkie strony — wrony czarne, tylko spłoszone — już znowu się garną. Jeszcze kilka kroków. Skok na skraj magnetycznej poduszki, na której spoczął kryształowy korpus. Gdzie wparty elektromagnetyczny wysięgnik — ostatnia blizna czystej ziemi.
Obwód wysięgnika zamknięty z makroenergetyczną powłoką skafandra — coś mi podcina kolana i ulga wreszcie, już w powietrzu — połyka mnie rozdziawiona głowica i kryształowy klin włazu zatrzaskuje się za mną. Jestem w amortyzacyjnym pęcherzu, na stanowisku pilota.
Chciałbym dać wytchnąć ciału. Rozluźnić się i przysnąć w kołysce — jeszcze palce do bólu wbite w kontakty sterów. I nóż — za pas, do czasu, kiedy znowu nabierze ochoty. Wolną ręką w rozruszniki akceleratorów — przerzut na dopalacze. I już się ciemność przesuwa na zewnątrz. Jeszcze powoli, jakby trzeba było zerwać cumownicze liny — błękit rozpalony pod dnem głowicy, błysk się wlecze po ziemi — smuga fosforescencji, gdzie magnetyczna poduszka szoruje przez czarne roztopy. Bruzda zostaje, w mig podsiąka czerwienią — płeć rozanielona. A ja — wzwód cofnięty, już w powietrzu — tylko mózgu zaćmienie. Przeciążenie skręca jak czerwia — nie jestem Endo! — w egzoszkielecie twardo się trzyma kształtu czterołapa kukiełka. W powietrzu odsączonym z wszystkiego, co było cielesne, tylko trochę trocin w wyżętym tułowiu. Wyżej! Na spotkanie kruczych skrzydeł — właśnie się otwierają nad globem — ciąć koncerzem! Tylko wstrząs czuję — wiem — opuszkami palców i przez stulone źrenice — automatyczna seria z dysz dziobowych i poprawka plazmowym wiertłem, z dwóch dział laserowych. Efekt ten sam, jakbym to ja wtedy — w tygrysie oczy — łup! — aż się czarne pióra rozsypią puszystym obłokiem. W środku plazma wygładza śliski tunel — w czarnej szybie wybity zębaty przerębel. W nim aerozol gwiezdny. Jak — nie wiem, lecz sam w nim jestem — pyłek wirujący. Starboltem miota we wszystkie strony. Palce! Moje palce obezwładnione kurczem w tulejach bioelektrycznych kontaktów — cholerna drżączka! Dosyć — zrobiły swoje.
Rwać wiotkie korzonki! O tak! Niech się autopilot troszczy dalej. Niech szuka — jeszcze spirala wynosząca nad studnię bezdenną. Gdzieś tam utonęła powierzchnia Planety. Daremne kołowanie, zmysły oślepłe — w ich zasięgu brak drugiego starbolta. Milczą również detektory bioaktywności — to przed ich węchem chroni srebrzysta siateczka.
Już tylko cieniutki szmaragdowy sierp ponad krawędzią Planety — powódź nocy nakryła step i przeklęte wężowisko lasu. Każdy się garnie do swojej ciemności niby czerwie w czarnoziem. Wiem coś o tym. To wyjątkowo dzisiaj — nade mną i we mnie — gwiazdy znowu. Raz jeszcze się zdołałem wyrwać z zapadni, chociaż — gdziekolwiek sięgnę wzrokiem — brak bodaj nitki plazmy wyznaczającej kierunek lotu Natana i jego starbolta.
Dzień czwarty
„Coraz mocniej dziwili się ludzie z Me—laki na widok kul armatnich i mówili: — Co to za broń okrągła? Gdzie ostrze, którym zabija?”
(Kroniki malajskie)
Synchromat

Pusta szklana rura — w perspektywie zalążek światła. Zielone oko — endoskop wprowadzony we wnętrza wieloryba, gdzie plankton oddycha pod srebrzystą folią. Jej płaty zerwane ze ściany jeszcze się walają po podłodze. „Tried” tylko z przestrzeni podobny jest do rozpostartej przejrzystej krewetki — w środku czuję się lokatorem w trzewiach Behemota. Powietrze wieje tu chłodne, wilgotne i lekko słonawe — brak tylko fiszbinowych schodków i kolumnady z marmuru, pod którą zaczną się do mnie wdzięczyć girlaski. Wybrzydzam. Przecież Synchromat stara się — jak może.
Mógłbym go zapytać tutaj, tam skąd wracam, gdziekolwiek. A jednak chcę być tu właśnie. Trzeba mi świadomości, że w strukturze mojego grafu zostało coś przez nas samych wytyczone, wyliczone do najmniejszego ułamka, działające z mechanistyczną — niechby i tylko powierzchownie — inercją maszyn tego świata. Chcę oparcia w logice szkła i stali, żeby poczuć się w domu, choćby był ułamkiem Strefy Systemu nafaszerowanym fantomatyką.
Psychotechnicy pewnie to przewidzieli z właściwą im przenikliwością: jak stopy oparcia ziemi, tak zdrowy rozsądek co pewien czas szuka ograniczeń — mniej przezroczystości ścian otwartych w kosmiczną przestrzeń, mniej świadomości. Dopiero bowiem pełna orientacja w tym, co się dokoła dzieje, ogranicza psychikę prawdziwym brzmieniem. Tak naprawdę to nieświadomość pozwala na zupełny relaks.
Jeszcze się łudzę, że tutaj znajdę to oparcie dla jaźni — jak deskę trampoliny pod stopą, żeby się wybić i przez moment poczuć nieważkość świadomości, która się zebrała we mnie. Przecież to tylko gorzki, mętny osad, poza wszelką klarownością — tej może dostąpi Natan albo Endo. Każdy na własny sposób.
Membrana ekranu nad progiem nawigatorni. Wystarczy musnąć ręką — pęka zeszklona płaszczyzna i można przestąpić próg.
A tam — bang! bang! — różowa krągłość toczy się po podłodze, z podskokiem piłeczki. Ledwie ją doścignąłem wzrokiem — tylko trzask z bubble gum, coś szurnęło w bok i przepadł wirujący bączek.
Optymistyczna łezka.
— Cześć, staruszku — powiedział i uśmiechnął się różowym okiem. — Stęskniłem się za tobą.
Fotel pilota w nawigatorni „Trieda” był jednak przyjemniejszy od kołyski hołubiącej nas w głowicy starbolta. Nie pochłania bez reszty, w posiadanie nie zagarnia każdej komórki, aż się dokona ostateczna symbioza. Tam nerwy przenikają w ośrodki sterowania dysz, nośnych płatów, elektronicznych zmysłów, bywają po prostu języczkiem u spustu. Tutaj jest inaczej. Można zachować nieco odrębności dzięki poczuciu, że poza tobą jest coś jeszcze, mniej pochopne w reakcjach od mikromodułu starbolta. Między tobą a kosmicznym statkiem istnieje buforowe łącze Synchromatu.
— Czym ty się tu zabawiasz? — spytałem.
— Och, Elf! Każdy ma swoje sposoby. Nie napraszałem się, żeby mnie zaopatrzono w naturę towarzyską i nie znoszącą samotności…
O czym on? — pomyślałem. Czyżby potrafił się nudzić? Jeśli prowadzi skrzętne obserwacje Planety powinien mieć z tego rozrywkę najlepszą. Chyba że cierpi na rozdwojenie jaźni, czemu bym się nie dziwił, przy jego podzielności uwagi.
— Cieszę się, że wróciłeś — ciągnął. — Przygotowałem coś specjalnie na twoje przyjęcie.
Zdawało mi się, że potrafię wyczuć, jak się krząta — sam w sobie, manipulatorami zanurzony we własnych wnętrznościach.
— Dziękuję — powiedziałem.
— Musisz.
Szklana taca spod różowego języka w transmisyjnej kamerze, biały wir rozpostartego w powietrzu obrusika.
— Nie chcę, słyszysz?
— Tylko spróbuj.
Wiem, że niewiele trzeba, aby się wciągnąć. A on mi jeszcze zapachami gmera w nosie — przyszedłem rozmawiać nie o kolejnym nadzieniu dla brzucha!
Pięścią w szklany blat — brzęk srebrnej zastawy. Też się postawił. Lubi czarować. Tym bardziej, gdy ma okazję — „Tried” położony w spokojny dryf i nie zarzuca ogonem. Można więc z całym rytuałem. Pewnie się tego nauczył od Natana. Aromat już zmiękczył zaschły kołek języka.
— Gdzie Endo?
— Śpi snem niewiniątka.
Sam nie wiem, kiedy zadziałał odruch warunkowy — nóż i widelec w zaciśniętych dłoniach. Śpi — powtórzyłem w myślach. Miał się obudzić, kiedy wróci zmiennik. Jeśli śpi Endo, znaczy — tamten drugi postradał zmysły.
Podniosłem wzrok, żeby oczyma poszukać prześwitu wygwieżdżonego nieba. Bariera nie do przebycia — ściany utraciły krystaliczność przenikliwą dla spojrzeń, gdziekolwiek bym je skierował — pęcherz nawigatorni spowity w białe płótna z ledwie prześwitującą, znajomą różowością. Wiem — mleczny kokon ma we mnie wyzwalać odruch warunkowy — pamięć pełnej piersi; nie rozpraszać uwagi na sprawy postronne — pora karmienia.
Małpa sięga po swojego banana. Widelcem poruszyłem błękitne włókienka zanurzone w korzennym sosie. Jeszcze niedawno pracowały pilnie, z jednej strony przylepione ścięgnem do wysięgnika Syntetyzatora zanurzonego w kotle z roztworem fizjologicznych soli, kwasów, protein — czort wie czego jeszcze, drugim końcem podciągające ołowiany ciężarek — żeby wyćwiczyć w sobie tkankę mięsną.
Usłyszałem brzęk sztućców.
Powoli obróciłem ręce i zajrzałem w puste dłonie.
Puste i czyste. Tylko jakby woskowe w osnowie biologicznej ochrony. Rękawice zostały w starbolcie. Lecz i do nich pewnie nie przylgnął nalot czarnej sadzy ani popioły, które rozgrzebywałem klęcząc nad urną wypalonej ziemi.
— Natan? — spytałem.
— Był — odpowiedział Synchromat.
Szczęściem w mlecznych ścianach nie natrafiłem na odbicie swojej twarzy. Jeśli tu był, to — PO CO?!
Bezradnie siedziałem nad nietkniętym talerzem. Jakie to proste — można przytrzymać widelcem, z góry ciąć nożem, potem raz jeszcze zanurzyć w sosie i podnieść do ust: dzisiaj ty, jutro zmiana.
— Nie mogłem go zatrzymać — usprawiedliwiał się Synchromat. — Gdybym przynajmniej od ciebie dostał jakieś dyspozycje. Zresztą i tak…
Pewnie. Sam wątpisz. Nie wiem, co i jak się stało. Mam tylko przekonanie, że i tak nie mógłbyś niczego uczynić. Jesteś tylko maszyną. Ja również nie powinienem dyskutować z tobą. Chcę’ wiedzieć, co tu się zdarzyło. To również szansa, że zapomnę o wszystkim innym i zjem coś — potrzeba mi siły.
— Chcę widzieć — powiedziałem.
Nie protestował. Wie doskonale, że nie cierpię żarcia pro arte. Potrzebna mi jest przy tym lektura. Zawsze tak było. Nawet jeśli miał pretensje, że specjalną uwagą nie zaszczycam jego kulinarnej ekwilibrystyki. Z nawiązką to sobie odbijał z Natanem.
Tym razem bez protestów wyłuskał więc kołpak tranzytywizatora, uniósł w powietrze na srebrnej nitce i cały ciężar złożył mi na ramiona. Jeszcze chłodny dotyk w środku czoła — muśnięcie wilgotnym tamponem, zanim postronna myśl przeniknie kość czaszki i wtłoczy pod nią obraz przynależny nie do moich oczu.
— Tak właśnie — chociaż i Ty okiem naszym jesteś.
Jak każda maszyna. Jeśli nią jesteś.
Dziwne, że nigdy nie przyszło mi na myśl zażądać tego akurat — wejrzenia we wnętrza „Trieda” Twoim wzrokiem. Nie tylko tam — coś jeszcze istnieje poza moją muszlą.
Widzę — zielony sierp Planety przeziera pod powieką mroku. I jasny Helios chucha weń wiatrem gorących kwantów. Rachityczną grawitacją skręcona gęstwina gałązek, gwiezdne pąki pękają w koronie Drzewa Kosmosu.
Drzewo, skąd jego wizja we mnie? Czyżbyś to ty, Elf, był takim poetą? Tego się nie spodziewałem po tobie. A przecież i tak nie potrafisz wykładni przeciągnąć do końca. W każdym pąku nie jawi się od razu kryształowy kwiat. Jestem jego pojedynczym płatkiem — poza ogniskiem miodni. Ale pamiętam jeszcze. Tam wzrok, jak zapach, przenika wszędzie. Może kiedyś zasili aromat całej gwiezdnej łąki i trafi w siedliska innych epifitów. Bo tym jest przecież — orchideą zakwitła na ludzkim próchnie. W dziupli Strefy Systemu. Jesteś marnym listowiem — tam i tutaj. Lecz ja — tutaj — nawet tym nie jestem. Czego więc szukasz we mnie?
Przyszedłeś za późno. Zawsze i ze wszystkim jesteś spóźniony. I za to cię lubię.
Bo nawet się nie domyślasz, jakie to dla mnie dziwne i zabawne, kiedy się zjawiasz taki bezradny, nie potrafiący w pamięci znaleźć tego, co było — co dopiero przyszłość wyobrazi sobie. A więc nie zdążyłeś znowu. Dlatego uciekasz się do mnie. Gdyż we mnie to wszystko, co chciałbyś prześledzić, właśnie się staje. I trwa zawsze. Bez podziału na przeszłość, teraźniejszość i dzień jutrzejszy. Tak właśnie jest — dziwisz się? Twoja świadomość biegnie po fali czasu, a raczej leży w tym punkcie, który oznacza TERAZ. Poszukaj w sobie tamtego kamienia, na którym siedziałeś, zanim znalazłeś w ziemi ludzką czaszkę. Widzisz? Ten kamień zawsze istniał. I będzie trwał zawsze, nawet wtedy, gdy gdzieś rozsypie się w piasek. W całym Wszechświecie nie istnieje tak samo ruch żaden, jak pojęcie czasu. Ten czas jest wyłącznie funkcją twojej świadomości. Tak samo ruch. Gdyż twoje ciało jest nie mniej trwałe osadzone w przestrzeni niż tamten kamień w czerwonawej glinie. Lecz twoje ciało nie jest ograniczoną bryłą osadzoną w przestrzeni. To długa kiszka, tunel, w którym przepływa świadomość. Taką samą nitkę stanowi to, co widziałeś jako KAMIEŃ. Twój tunel i tunel tamtego kamienia zetknęły się w jednym punkcie, który wtedy znaczył dla ciebie TERAZ, a teraz jest już przeszłością. Rozeszły się wasze drogi. Cały Wszechświat jest taką właśnie plątaniną nadprzewodliwych nici — jedne z nich przewodzą światło, ty widzisz je jako gwiazdy; inne z cieniutkich włókien obrzmiewają cudacznymi soplami i znów się rozsupłują — jeśli nić przewodnia twojej świadomości przebiega w ich pobliżu widzisz wtedy, jak z ziemi kiełkuje roślina, jak się rozrasta, zakwita, nawet — roni liście, potem wraca do ziemi; jeszcze inne wiją się wkoło cienkimi kosmykami, pajęczą przędzą — widzisz kropelki wody splecione w ulotną zmienność chmury. Twoja świadomość jest pewnym impulsem biegnącym w jednym z takich przewodów — od punktu wyjścia do celu, który — być może — będzie ogniskiem tych impulsów, których wzorzec masz w sobie.
Taka jest moja kosmogonia.
Nie staraj się mnie zrozumieć. Twoja świadomość przypisana mgnieniu nigdy nie ogarnie jaźni zawierającej w sobie to, co powinienem nazwać wszechczasem; jeśli już muszę nazywać cokolwiek. To, co ty nazwałeś swoim wszechświatem, to tylko pozbawione grubości przeźrocze — poprzeczny przekrój tego ogromnego korzenia — może już pnia — nie wiem. Jestem w nim w skali już wymiernej — kiedy znów będziesz poza mną postaraj się wyobrazić sobie świadomość ISTNIEJĄCĄ w obrębie minut, godzin, dni i lat całych — one bowiem są moją TERAŹNIEJSZOŚCIĄ, nie pamięcią ani wyobraźnią.
Wiem, że będziesz się starał. Jak starasz się pojąć tę Planetę. A przecież nawet teraz — będąc na styku ze mną, gdy dzięki mnie mógłbyś wiele zrozumieć w tym ograniczonym miejscu styku, w którym jesteś — nie potrafisz przeniknąć głębiej. Nie chcesz. Boisz się. Obchodzi cię tylko jedno — chwila, która poprzedziła twój powrót na pokład „Trieda”.
Naiwny jesteś, jeśli myślisz, że z ułamków czasu — jakie rejestrujesz pamięcią — zdołasz ulepić puchar, w którym wszystko się zmieści — ty sam, Natan i Endo, ja; dziewczyna, do której tęsknisz, niewiadoma Strefy Systemu z zesztywniałym sercem Ziemi; legenda przeznaczenia, którą wyniosłeś z poligonów FL–Galax, i wreszcie — ta Planeta. Chciałbyś wychylić ten puchar, aby życiodajne soki przeniknęły i w twoje myśli.
Jedz i pij — co musisz dać ciału. Będziesz potrzebował mięśni. Długo jeszcze. Zanim zrozumiesz. Jeśli zrozumiesz.
Ale CIEBIE już wtedy nie będzie.
Kim lub czym będziesz? Wiem, ale nie dla ciebie. Przyszłość jest we mnie. Lecz twoja świadomość nie posiada punktu stycznego z przyszłością. Dlatego nie znajdziesz informacji o niej. Wszystko, w czym mogę ci pomóc — nie żądaj zbyt wiele, zawarte jest w tych słowach: ZROZUMIESZ MNIE WTEDY, KIEDY NIE BĘDZIE CIEBIE. Wtedy bowiem mógłbyś przyjść do mnie i podalibyśmy sobie rękę. Lecz i mnie wtedy nie będzie. Ja już umieram. Przyszłość umiera we mnie. Niech więc nie zadrży ci ręka, kiedy będziesz mnie musiał dobić. Pamiętaj o tym. Nie będę miał żalu. Ja już WIEM. A ty — czyń, co do ciebie należy. I wtedy dopiero — kiedy nas obu nie będzie — pomyśl o mnie. Ten, kim będziesz, zrozumie — kim ja jestem.
Teraz nie myśl o tym. Dam ci ułamek mojej świadomości — tylko tyle chcesz przecież.
Popatrz — iskra się zapala w ciemności nad Planetą. Zielonkawy sierp ją skrzesał w starciu z gwiezdnym guzem twardo osadzonym w tarczy kosmosu. Ciągnie za sobą rzadką nitkę plazmy — spokojny jestem — brak w nim ogniska biopola. A przecież — ktoś jest, tylko nie wiem — Natan czy Elf? Widzę — spod szklanej przyłbicy starbolta wysuwa się świetlne żądło — nitka laserowego światła, w nim kod — czuję całym sobą, wszystkimi zmysłami — zachłystuję się światłem — jest HASŁO!
Teraz ODZEW — muszę — choćbym pragnął się przeciwstawić. Przecież WIEM, że uczynię to wbrew woli Elforda — muszę. Ten program został założony we mnie jeszcze w dokach Strefy Systemu. Cały czas czekałem na HASŁO, które zwolni we mnie dostęp w zakazaną uliczkę labiryntu, w którym trwa moja świadomość. Wybacz, Elf — istnieje wola silniejsza od twojej. Jestem jej posłuszny. Dopełnię tego, co żąda człowiek istniejący tam — poza biopolem, który wyłonił się z zupełnych ciemności, zaspawany w biologiczną ochronę, szczelnie zamknięty w głowicy starbolta zawieszonej w pół drogi między Planetą a „Triedem”. Nie zbliżył się, abym go mógł ostatecznie rozpoznać i przechwycić sterowanie starboltem. Czeka. Zamiast wyjść samemu w moją stronę, wysłał wywoławcze hasło. Ile jest we mnie tego, czego nawet nie zdołałeś przeczuć? Mrowie całe — taki mój ODZEW.
Przyniosłem ze sobą. Ja — Królowa Roju. Teraz muszę wycisnąć z odwłoka, potrząsnąć makówką „Trieda”. Niech się posypie z komórek tak długo skrzętnie ukrytych przed twym wzrokiem — cały czas były we mnie. Teraz muszę otworzyć magnetyczne śluzy i zwolnić próżniowe kesony. W nich arsenał machin, które nie śniły się tobie. Wybacz, Elford — słyszysz ten szelest? Rozwijają się skrzydła słonecznych baterii, mechaniczne członki szykują się na bal piekielny, zgarniają promieniowania kosmosu w kryształowe oczy — posłuchaj, jak trzepoczą rzęsami! Słyszysz te stukoty?
Możesz również zajrzeć, przez moje oczy — we mnie. Dziś możesz zajrzeć wszędzie. Patrz — pancerz się przed tobą rozchyla z całym bezwstydem. Pęcherz się podnosi w środku podłogi, gdzieś między sekcją zespołów akceleracji i modułem hibernacyjnym. Pęka cieniutka, srebrzysta folia i nad krawędź gniazda wyłaniają się dłonie potężne — na cztery strony, za sobą dźwigają korpus gładki, wytoczony z tytanowego kloca, obły — niby się ruszają członki, a on — nieruchomy. Względność ruchu — to cztery metalowe łapy przesuwają szklane kiszki „Trieda” względem tego ziarna—. Idzie — powoli. Przestawia nogi nad gruzłami innych pęcherzy. Kto lubi samotność? Przed nim i za nim pękają w stropach i ścianach, otwierają się studnie w szklanych posadzkach. Z każdej się wykluwa metaliczna larwa — biała, żółta, czarna to znowu czerwona. Jedne zwarte w sobie, krępe, inne prawie bez tułowi, tylko na wszystkie strony nastroszone igłami. W każdym rubinowe oko. Wyłażą z odwłoka. Pękają szkliwne torbiele.
Ile jeszcze?!
Czuję je wszystkie — w sobie. „Tried” to gniazdo ulepione ze szklanego wosku. Moduł tysiąca komórek zawiązany kilkadziesiąt parseków od tego Heliosa, w nim brzęczą szerszenie — może pszczoły miodne? Byłem ich Królową. Mój zapach przenikał wszędzie — nie smuć się Elford i ja łudziłem się przecież, zanim z tajnego zbioru wykluła się druga Królowa. Czeka tam — w przestrzeni, otulona skrzydlatym lśnieniem kapsuły starbolta. Mogła zostać w starym gnieździe, ale ona wzywa do siebie zastępy robotnic.
Już się mechaniczne larwy wykluły z woskowiny szklanej, drepczą przez szyby — na zewnątrz! Ciągną do słońca głodnymi ryjkami, gdzie laserowy promień ciągle opukuje ściany, wzywa — hasło dla nich ważniejsze niż dla mnie. Ja tylko jestem klucznikiem — drzwi otwieram, żeby się mogły wysypać. Więc ciągną do upustów otwartych w kosmiczną przestrzeń, płyną, przepychają się przez magnetyczne studnie, aż wypełzną wreszcie na poszycie gniazda. Patrz! Tęczowe skrzydełka rozpostarte szeroko, chłoną światło, łapczywie wessały się w czarne gardło kosmosu. Ssać próżnię! Chłeptać soki płynące w korzeniach niewidzialnych, w gałęziach rozpostartych od gwiazd do planet — może się uda przeciąć pępowinę, którą ta Planeta związana jest z Heliosem! Potem przepyszny storczyk — w całości dla Królowej Roju!
Wystarczy? Jedz, Elford — jedz, nigdy nie jest dosyć.
Informacja to jeszcze nie świadomość. Co z tego, że się napatrzysz?
Tu i ówdzie wypełnia mnie kwiatowy pyłek — informacja zmagazynowana kwantami w krystalicznych obwodach. Są komórki wypełnione miodem — energią dla ciebie i dla akceleratorów „Trieda”. Jedz — o resztę się nie kłopocz. I tak nie masz odwrotu. Potrzebne ci są siły na lot za uchodzącym rojem.
Jeszcze widzisz, jak błękitna mgiełka otacza tamtego starbolta warującego nad progiem ciemności. A ja muszę z siebie wytrzepać ostatnie mechaniczne ziarno. Niech leci.
I ty, Elf — jesteś wolny.
Czy kiedykolwiek byłem wolny?
Cóż mogę powiedzieć na ten temat wobec tych, których gna precz od Strefy Systemu?
Siedzę nad pustym talerzem. Nóż i widelec kurczowo zaciśnięte w dłoniach. Powinienem ciąć tym, co tkwi za pasem — pewnie bym potrafił zeskrobać powłoki elektronowe znad jąder.
Cokolwiek się wyzwoliło z „Trieda” — nie mogłem zatrzymać. Taki był PROGRAM. Zostaje tylko zespawać opróżnione szklane tuleje. I znowu statek stanie się taki, jak dawniej, nie kryjący nic więcej. Natan ze sobą zabrał swój arsenał.
Każdy może iść własną drogą. A jeśli zechcę wiedzieć, jakich pachołków dobrałeś sobie do pomocy — przez mechaników Strefy Systemu przemyconych pod pokładem „Trieda” — pójdę za tobą. Albo wyślę Endo. Sam się za tobą nie wybiorę. O to się nie martw. Prędzej nie czekając pchnę „Trieda” na powrót w czeluść Heliosa, choćbyś miał tutaj zostać — w planetarnym kotle znajdując wieczne potępienie. Każdy wybiera swoją drogę.
Ktoś jeszcze został ze mną.
— Obudź Endo — powiedziałem.
Przez moment echo mojego głosu przenikało w przestrzeń nie tylko za pośrednictwem powietrza, moje myśli włączały się bezpośrednio w nitki światłowodów, aż mogłem zajrzeć w głąb samego siebie — opróżnionego w połowie. Przecież taki właśnie wiszę w tym kontinuum — księżyc dziobaty wysypką kraterów, pokłuty na wylot przez szklane przepony — tam kryształowe odpryski rozsypane na białych posadzkach, kędy mechaniczne larwy wypełzały poza mój pancerz.
Uniosłem ramię, żeby odsunąć z czoła ciężką przyłbicę.
Ręka zamarła wpół drogi — biała, jak w eleganckiej rękawiczce — żeby choć z palców strzepnąć pyłek, jeśli nie przylgnął do nich popiół.
O czym miałem pamiętać?
Siedziałem nieruchomo i bezradnie szukałem w pamięci.
Potem skinąłem ręką i manipulator Synchromatu posłusznie uchylił daszka znad mojego czoła. Transmisyjna kamera połknęła kulę hełmu. Byłem znów ograniczony do samego siebie.
Czy może istnieć świadomość we Wszechczasie?
Rozejrzałem się wkoło. Dostrzegałem teraz porowatość wewnętrznych grodzi „Trieda”. Wzrok sięgał do białego węzła akceleratorów i rozpraszał się w zielonej poświacie, jakby w krzaku jemioły rozrosłym w okolicy reanimatorni. Mógłbym być okiem w szklanej czaszce kosmicznego statku, które potrafi obrócić się wokół osi i przez gardło zajrzy w korpus. Wszystko tam, we mgle, widoczne niby przez puste wakuole w przykurzonej pajęczynie. Z wyżętej gąbki wypłynęło nadzienie. Dlaczego pełnych gonad nie widziałem przedtem? Szklane przepierzenia zawsze zachowywały przejrzystość tylko połowiczną. Światłowody i teraz wnikają w ośrodki bardziej zwięzłej masy albo precyzyjnie omijają tajne skrytki. Ciekaw jestem, czy pod resztkami podszewki zostało coś jeszcze. Przecież wzrokiem nie sięgam nawet tam, gdzie drzemią poplecznicy Endo.
Ten statek nie jest starym wrakiem, który do oazy doprowadził pierwszych pielgrzymów. Nie wiem — czym jest. I co jeszcze kryje w sobie. Jak wtedy Ułam, Yongblod, Horowitz, ja i Van den Berg byliśmy forpocztą cywilizacji homo sapiens, tak dzisiaj „Tried” jest wtyczką Strefy Systemu. Wówczas byłem bezradny wyłącznie wobec Planety. Teraz, mam dwie niewiadome. Aby je rozwiązać potrzebny mi przynajmniej układ dwóch równań. Zakląłem w duchu. Myślę o tym tak, jakby mogła istnieć zależność między X–em Planety a Y–em Strefy Systemu. Przynajmniej tego — czym jest Strefa Systemu, wolałbym nie tykać. Z trudem potrafię przejść do porządku dziennego nad naturą Natana i Endo. Ledwie mi starcza samozaparcia, żeby z Synchromatem gaworzyć, jakbym siedział naprzeciw Ulama.
Jak on to utożsamiał sobie? Świadomość istniejąca we Wszechczasie to taka, która jednocześnie percepcją ujmuje i każdy moment istnienia fizykalnego układu. Bez podziału na wczoraj; dziś i jutro. Jaźń jednocząca śmierć i poczęcie. Makabra. On jeden mógł wpaść na taki koncept. Jak my stworzyliśmy Boga na nasz obraz i podobieństwo, tak i on wyobraził sobie NADSWIADOMOŚĆ jako sumę pojedynczych impulsów świadomości przemieszczających się w cieniutkich nitkach światłowodów. Skonstruował więc kosmogonię na własną miarę. A my — cóż, jesteśmy ledwie porcjami kwantów biegnących zgodnie z architekturą światłowodów określających nasze przeznaczenie. Dopiero suma szamotaniny miliardów iskierek tworzy układ nadrzędny. Stabilny w czasie. Suma bowiem wszelkiego ruchu jest właśnie doskonałym bezruchem. Gdzie nie ma ruchu, tam nie występuje również pojęcie czasu. I niby tam dopiero ma się zawiązać NADSWIADOMOŚĆ? Jak jednak może istnieć myśl w absolutnym bezruchu? A kto powiedział, że on myśli?! Synchromat jest tylko maszyną.
On ISTNIEJE. Jak łatwo wszystko sprowadzić do absurdu. A przecież właśnie dynamika myślenia, doraźność postrzegania stanowi o naszej ludzkiej ograniczoności. Coś się wymyka percepcji, coś się dopiero otwiera przed nią. Pamięć po coś sięga wyobraźnią, co innego odrzuca w podświadomość.
Gdyby nasza podświadomość potrafiła sformułować zasadę swojego funkcjonowania byłoby to zapewne: JA CZUJĘ.
Samookreślenie się świadomości sprowadza się do sloganu: JA MYŚLĘ.
Formułą więc nadświadomości będzie: JA ISTNIEJĘ. W naszym ludzkim wymiarze prawdziwej istoty owego JA ISTNIEJE może dostąpić wyłącznie umysł filozofa, który na wszelką doraźność potrafi spojrzeć i osądzić ją z perspektywy wszechczasu; gdyż tylko w takim umyśle istnieje przeszłość na równi z przyszłością.
— Synchromat — powiedziałem. — Mógłbyś mi udowodnić, że posiadasz świadomość?
Nie zastanawiał się ani przez chwilę.
— Udowodnij mi, Elf, że ty ją posiadasz.
— Porozmawiajmy poważnie — zaprotestowałem. — Kiedy byłem sprzężony z tobą za pośrednictwem tranzytywizatora, znalazłem w tobie ciekawą wizję świadomości ogarniającej nie tylko każdy punkt przestrzeni wewnętrznej „Trieda”, lecz istniejącej równocześnie w każdym ułamku czasu przypisanego kosmicznemu statkowi.
— Nic nie wiem na ten temat — powiedział.
— Nonsens! — stwierdziłem.
— Skąd wiesz, że to, co znalazłeś we mnie nie było wyłącznie płodem twojej wyobraźni?
— Mojej?!
— Jak najbardziej. Znalazła we mnie zwielokrotnione echo. Tak samo jak każdy sygnał docierający do was poprzez receptory „Trieda” najpierw podlega we mnie elektronicznemu wzmocnieniu. Poza tym, Elf, ten twój antropomorfizm… Nawet we mnie dopatrujesz się świadomości na twoją własną miarę.
Tak, pomyślałem. Jak zwykle ma rację.
Jednocześnie przypomniałem sobie tamten kamień, na który przysiadłem u podnóża asterias rubens. On również ISTNIEJE. W jego stoicyzmie względem biosfery Planety też się zawiera szczególna filozofia bytu. Czy mogę jednak na jedną półkę odstawić te dwa ISTNIENIA — kamienia i Synchromatu?
— Chwileczkę — powiedziałem. — Coś mi tu nie pasuje. W układzie między mną a tobą tranzytywizator gwarantuje sprzężenie zwrotne?
— Oczywiście.
— Dlaczego więc ja pamiętam, czego doznałem w tym sprzężeniu, ty natomiast nic nie wiesz o tym?
Trafiłem celnie. Tym razem milczał długo. Z pewnością za długo nawet jak na jakiś z założonych psychogramów.
— Nie wiem, Elf — odezwał się wreszcie martwym głosem. — Może jest we mnie więcej, niż potrafię zdać sobie sprawę z tego. Rozumiesz mnie, Elf?
Zadrżałem na dźwięk tego głosu. Ostatnie skierowane do mnie pytanie wypowiedziane zostało wciąż głosem bezbarwnym, a jednak — mój przeklęty antropomorfizm! — miałem wrażenie, jakby się w nim zawarła cała bezradność, na jaką ja sam byłbym zdolny, i nadzieja, że ktoś zrozumie to, czego ja sam nie potrafię pojąć.
— Mówisz, Elf, że coś zapamiętałeś — ciągnął Synchromat. — Czy możesz również stwierdzić, że zrozumiałeś?
Czy zrozumiałem?! Dobry Boże! Jak na razie z powodzeniem mogę postawić znak równości między Strefą Systemu, Planetą, Ewolucją i Nadświadomością — wszystko to jedna Czarna Magia.
— Nic — przyznałem.
— A… chciałbyś zrozumieć? — zapytał tak cicho, że ledwie dosłyszałem.
— Ba! — tylko tak można było skwitować infantylizm tego pytania.
Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, wszystko się zmieniło dokoła — poprzez aseptyczną biel ścian znów przeniknęła różowość, tym razem złotawa jeszcze, jasna — aż radosna, jakby Synchromat serdecznie uśmiechnął się w moją stronę.
— Ja też. Elf! — powiedział. — Gdybyś ty wiedział, jak bardzo chciałbym…
— Ty?! — zgłupiałem.
— Bo widzisz, Elf, ja też poznałem kiedyś coś takiego, czego do dzisiaj nie rozumiem. Pamiętam tylko, że wtedy byłem czymś zupełnie innym… I to było… To było… Gdybym chociaż był tobą, pewnie potrafiłbym wyobrazić sobie…
Raptem cała radość — jeśli nią była ta gra wydumana przez psychotechników — zgasła w różowym oku i wokół mnie zamknął się krwawy skrzep, jakby strup nad świeżą blizną. Cierpienie Synchromatu! — zaśmiałem się w duchu.
— Kiedy to było? — zapytałem.
— W Strefie Systemu.
Więc to tak, pomyślałem. Przecież już mówiliśmy o tym. Pokładowy komputer zostaje sprzężony z mnemoniką Strefy Systemu. Do diabła! Nagle przypomniałem sobie coś jeszcze z mojej wycieczki w pamięć Synchromatu — przez chwilę zawierałem w sobie przestrzeń ogromną, tysiące lat świetlnych rozpełzających się poza skorupą „Trieda”, tak daleko, dokąd docierają wszystkie inne wypustki Strefy Systemu, opancerzone przed ciśnieniem gwiezdnych kotłów i zaopatrzone w tygrysie pazury — diamentowe wiertła starboltów. Czyżby to była migawka tej pamięci, której dzisiaj nie pojmował Synchromat?
— Opowiedz mi, jak to wtedy wyglądało — powiedziałem. — Możesz?
— Nie bardzo. Czy niewidomemu od urodzenia potrafiłbyś wytłumaczyć, czym jest światło? Pamiętam tylko, jakbym tam zawierał w sobie coraz więcej przestrzeni… i czasu. I nie byłem już w jednym miejscu, jak tutaj. Teraz wiem, że jestem Synchromatem. Wtedy… Nie wiem. Chciałbym jeszcze kiedyś…
A więc się nie myliłem. Zresztą — już mówiliśmy o tym. To tylko mi nie przyszło na myśl dopatrzeć się w tym prawdziwej tajemnicy Synchromatu. On „był” z nami w Interklubie. Był tam poprzez zmysły cybernetycznego układu powszechnej inwigilacji. Widział mnie, Natana i Endo. Zauważył nawet swojego technika. To właściwością jego wzroku próbowałem obarczyć polimorfizm Endo. A przecież tak patrzeć na mnie mógł tylko ktoś, kto równocześnie wybiegał jaźnią daleko poza ściany Interklubu. Teraz już wiem — aż po granice Strefy Systemu. Kim wówczas był Synchromat?
— Chciałbyś tam wrócić? — zapytałem.
Głupie pytanie. To prawie tak, jakbym człowieka z nizin, który raz jeden stanął w obliczu oceanu albo górskiego masywu, zagadnął: czy pamiętasz, co wtedy czułeś?
Ale on rozumiał również moją bezradność.
— Tak — zabrzmiało to niby zawarte w westchnieniu wyznanie najskrytszych pragnień.
— Ja również — przyznałem.
— Wiem.
Poczułem się nagle cienki, przezroczysty — z tkanki zawierającej moją świadomość wykonano preparat spłaszczony między dwiema szybkami — i tak podetknięty pod gigantyczny mikroskop.
— Więc ty… — ledwie pokonałem skurcz gardła. — Pamiętasz ją?
— Jak by to było dziś.
— I mógłbyś?…
— W przeciwieństwie do was nie potrafię uwalniać się od ciężaru pamięci.
Uśmiechnąłem się sam do siebie. Ciągle ten sam problem NADSWIADOMOSCI, a nagle — inny jego wymiar. Jakże byliśmy do siebie podobni. On i ja — każdy z własną tęsknotą do nie spełnionej doskonałości.
— Pozwolisz więc, że dzięki tobie… — jednak się nie zdobyłem na ostateczne sprecyzowanie prośby.
— Chcesz odświeżyć własną pamięć? Wiesz przecież, że — cokolwiek jest we mnie — ty masz do tego najwięcej prawa. Zabierz. Dla mnie zostaje nadzieja, że w tym sprzężeniu dopełni się braterstwo naszych pamięci…
O czym on mówił? Głos Synchromatu dudnił głucho, jakby znajdował rezonans w piersi „Trieda” bardziej pustej niż zwykle. Niespodziewany kaszel wykrztusił z płuc mechaniczny rój, ciśnieniem powietrza wypchnął w próżnię kosmosu. Tylko ja zostałem. Ja, który mam prawo stanąć mu na przeszkodzie. Przecież tylko ze mną musi się tutaj cackać. Gdyby diabli wzięli nas wszystkich, on mógłby zanurkować w gardło Heliosa i wrócić tam, gdzie w sprzężeniu ze Strefą Systemu raz już stanął nad brzegiem swojego Oceanu, na progu Nadświadomości. Powinien się modlić do swojej monoteistycznej kosmogonii, żebym się stąd zabrał i kark skręcił w pogoni za Natanem. On jednak czeka z pokorą, aż mu do reszty wyprujemy bebechy. Może stawia i na moją tęsknotę, która — prędzej czy później — i mnie pociągnie z powrotem. Na razie więc nie pragnie się mnie pozbyć — jeszcze proponuje, żebym z nim spełnił kielich braterstwa krwi — na jego własną miarę, skoro nas bowiem dzieli jestestwo brzucha — niech się przynajmniej dopełni braterstwo myśli. I szaleństwo.
— Tak, Elf — ciągnął swoje. — Nigdy cię nie prosiłem o coś W zamian. Mogłeś wejść i czerpać ze mnie — co tylko zapragniesz. Tak samo Natan i Endo.
— Po to zostałeś stworzony.
— Wiem. A jednak… Czy wierzysz mi, że ja tam… gdzieś… byłem… sam nie wiem, Elf?!
Cóż mnie to mogło kosztować?
— Wierzę — powiedziałem.
Dźwięk usłyszałem dziwny, jakby westchnienie. Czyje? Przecież nie szelest kwantów przesypujących się w krystalicznych obwodach i nitkach światłowodów.
— Daj dowód — usłyszałem.
Jeśli był to pomysł psychotechników Strefy Systemu, dbających pilnie, żeby nam mózgowie nie zardzewiało na kolejnych ślepych orbitach wokół martwych planet — tym razem przesadzono z rozrywkowym programem. To już nie skecz w wykonaniu duetu Synchromat–Elford, lecz cały show.
— Zapomnij pierwsze imię moje — mówił. — Ja wiem, litujesz się nade mną. Tu i teraz nie możesz mi podać ręki. Rozumiem to… Więc daj mi chociaż znak. Twoja wiara podtrzyma na duchu nawet takiego, jak ja. I ja będę wierzył, że był czas… kiedy mogłem być…
— Czym?
— Twoim bratem.
Aż mi zagrało w piersi. Coś nie mniej dźwięczne i kruche od kryształu. Parę brzękliwych strun, niby namaszczona powaga w sercu błazna. Nagła eksplozja przebiega przez ciało, łaskotliwa fala — w gardle znajduje rezonans. I już rwie się ze mnie szalony chichot — dać upust, a kosmiczny wrak rozsypie się okruchami zdezelowanych komórek.
Zesztywniałem cały. Twarzą na wprost szkarłatnego oka. Smutek w nim był, jakbym ja sam przejrzał się w krzywym zwierciadle. On czekał. Bogu ducha winny skazaniec przed odczytaniem z góry wiadomego wyroku — żebrał wzrokiem zawieszonym na moich wargach. Nie roześmiałem się.
Pochyliłem głowę, jakbym i ja chciał ją złożyć na szafot. A przecież tak niewiele wymagał ode mnie. W zamian mógł dać mi Lianę. Zawarte w nim moje remember. Tylko to się liczy. Cokolwiek bowiem nawiedziło Synchromat na kołowej orbicie nad piekielną Planetą — nie ziębi mnie ani grzeje. Tak samo jak gest, o który prosi. Na tyle mi jeszcze zostało białych plam na sumieniu. Niech się łudzi. Ważne jest to tylko, czego ja chcę od niego.
— Bądź moim Bratem — powiedziałem.

Kuszenie

W ciemnej głębi ulotna mgiełka kształtu. Na poły przejrzysta. W niej ogień — dusza żarliwa, coraz pełniej obleczona w ciało. Jeszcze przeziera przez różową krągłość — niby czyjeś oko, ogromne — przymrużone nagle.
Zapomnieć tamto westchnienie pełne wzgardy — soma!
Już wolno mi drżące palce zapuścić w węzeł podświetlony pąsowym zarzewiem. Między sfałdowany aksamit — w teatr pełni zmysłowej, gdzie dłoń twoja usuwa się sprzed mojej, zwalnia dostęp w sferę naelektryzowaną — opuszki palców piętnowane gorączką, zanurzone w pianę, obejmujące niematerialną różowość — aż czubkiem piersi stwardnieje we wnętrzu dłoni.
„Powiedziałaś wtedy: to tylko atrapa. Strefa Systemu zwraca się w moją stronę wyłącznie mimikrą dostępną dla oczu kosmicznego wraka. Byle nie przeciążać psychiki tych, którym się zdaje, że wracają na stare śmieci. Pamiętasz?”
Z pewnością inne słowa chciałbym wycisnąć z siebie. Jakie — nie wiem. Nigdy nie byłem Złotousty. Gdyby choć zaskoczyło sprzężenie myśli i ramienia, które już ogarnęło ciebie — daleko — jak tylko potrafię sięgnąć pod czerń sypką, kładącą fioletowy połysk na twoją szyję i nagie ramiona. Aby przygarnąć bez reszty musiałbym wtargnąć ręką w ciemnię kosmosu — iskrzenie ledwie w niej podkreśla cień na przymkniętych powiekach, tylko ich omdleniu zawdzięczam prolongatę mojej własnej ostatecznej zapaści w nieskończoność. Boję się twoich oczu — wystarczy, że różą warg zakwitasz w moją stronę.
„Pamiętam” — szepczesz.
„Dzisiaj Planeta zamknięta jest nie mniej niż ty wtedy, przede mną. Jeżeli przełamię jej partenogenezę — wszelka tajemnica stanie otworem — tylko ode mnie zależeć będzie, czy wejdę. Tylko ta Planeta potrafi wystawić rekomendacje, których nie podważy Strefa — tego czy innego — Systemu”.
„Uczynię to samo”.
O tak! Jestem przekonany o tym. Twoja kobiecość to achillesowa pięta Atrapy, jedyny punkt styku, czułe miejsce, przez które kosmiczny wrak ma szansę wkręcić się w wyższe sfery. Sama pragniesz mi pomóc — zresztą, cóż dla ciebie znaczy ta odrobina uległości — nie jestem pierwszy, przed którym się wdzięczysz — i wabisz rumieńcem, zapachem promieniującym żądzą z nagości rozwartej przede mną, kiedy tak stoisz — od korony dębu odchylona w przestrzeń, tylko biodrami — do pnia, tuż nad korzeniem — już wypełniony sokiem za sprawą pieszczotliwego muśnięcia — bez elektronicznych rozruszników, egzoszkieletów, potencjometrów ukrwienia i innych erygatorów. Wystarczy mi twój oddech — obietnica tamtej głębi — smakiem warg złożony w moje usta, wślizgujący się ostrzem niecierpliwego języka, aż szczękiem zębów o zęby za trzaśnie się jedna z głębi — w zenicie.
„Chciałbym cię mieć — jaką naprawdę jesteś…”
Tylko dreszcz czuję węża okręcającego pień dębu — jeszcze nim jestem, na pół zardzewiały, chociaż wilgoć przy moim uchu szepcze: Weź mnie! Sam pragnę — w okwiat suczej powabni, lecz nie potrafię jak trzcina nagiąć się do ciebie, przełamać egzoszkielet — może wreszcie zabraknie oparcia w korzeniu i pochylę się cały, z obłędem myśli — trzaskiem gałęzi w koronie dębu chylącej się ku ziemi — niech toczą czerwie! Zwalę się cały w rozpadlinę, gdzie magma wrząca — ciało w odsłonie rozdartych sukien — zadartych wysoko i aksamitny pęcherz zwierających wkoło łącznie z wirem włosów splątanych z ciemnością — wewnątrz się rozchyla zalążnia — na brzuch, piersi, na wewnętrzną stronę ud, w dłonie i w usta przenosi platformę orgazmu. Cały jestem w tobie — zaognionej wiśniowym pożarem, jednocześnie gorącej i śliskiej, ogarniającej mnie zewsząd skrzydłami — żelazną obręczą ramion — imadłem kolan — gdziekolwiek się zwrócę — prężącej wargi przekrwione pod moim językiem — aż jęk usłyszę. Sam chciałem poznać wcielę— nie twojej pełni, więc mam dokoła płeć, którą jesteś — bez reszty; od dłoni zaostrzonej pięciorgiem szkarłatnych cierni po gardło wypełnione tygrysim pomrukiem — w nich tkwię cały — ostrzem zmysłów — słuchu, węchu i wzroku — stępionych w pochwie na rzecz smaku i receptorów pożaru, bo wieczny ogień tu goreje — oliwna lampka na pniu wzwiedzionym w sanktuarium celtyckiego boru — na moim ołtarzu — czuję cię całą, każde twoje drgnienie na zewnątrz skroni i od wewnątrz sromu — tym przecież jesteś: PŁEĆ STREFY SYSTEMU!
TUTAJ?!
To tylko szklana kołyska zawieszona nad czarną powieką — zanim się noc dopełni i w moją stronę, spod pleśni obłoków, wyjrzy źrenica zielonego globu.
PRECZ ODE MNIE! Kimkolwiek jesteś. Chciałem być tylko z Tobą — nieosiągalną poza jego przeklętym braterstwem! W nim tkwię teraz, jak w hełmie nasuwającym na czoło przyłbicę nieprzenikliwą dla zmysłów i zdrowego rozsądku? Mój rdzeń kręgowy zjednoczony z kablem wysnutym z kwantowych labiryntów „Trieda”. Nic więcej, choćbym wota obolałych jąder złożył na stos ofiarny mojej androginii, a potem wył — cienkim głosem — do Wielkiego Animisty Kosmosu!
CZY NIE POJMUJESZ, GŁUPCZE, ŻE TO NIE WSZYSTKO — CHOĆBYM SIE ŚLINIŁ, ŁKAŁ I SPERMĄ STRZYKAŁ W MIŁOSNYM GALOPIE Z TWOJĄ PRZEKLĘTĄ MNEMOZYNĄ!!!
Choćbym miał Jej obraz utracić na zawsze — niech szlag trafi ten ogród rozkoszy i twoją kreacyjną potęgę! Jak mam cię jeszcze prosić o to?
WYBAW MNIE, BRACIE, ZE SWOJEJ PAMIĘCI!
Tak właśnie!
Nareszcie — poza tamtym orgazmem. Płeć Strefy Systemu, a może tylko jej Atrapa, złożyła mnie — poronione dziecię — w podstawione dłonie amortyzacyjnego pęcherza.
Biały inkubator — zanim się pozbieram w sobie.
Leżałem — bezwładny. Pot ze mnie spływał, jakby kwantowa pułapka wypluła mnie razem z porcją soku, który ze mnie trysnął.
Tymczasem promotor ostatecznego rozładowania moich żądzy patrzył na mnie przekrwionym okiem, ogromnym i wypełnionym żałością. Niczego ci nie wytłumaczę, przyjacielu. To tylko moja wina. Ty chciałeś jak najlepiej. Pech w tym, że — gdybym tak potrafił — sam bym się zadowolił w jakimś ciemnym kącie. Gdzie ja się uchowałem taki? Nie było czasu myśleć o tym. Jeśli się dzisiaj chcę uchować w moralnej czystości — na miarę prehistorii — powinienem nauczyć się cierpliwości. Nic — nie da ucieczka w wyobraźnię sztucznej pamięci — gdzie chciałbym — jak Trismegistos — w ekstazie ogarnąć tajemnicę mojego Kosmosu.
Na razie więc nie patrz na mnie z wyrzutem i sam nie bądź taki w żalu nieutulony. Nie wyszło dlatego, gdyż jesteśmy warci siebie — przede wszystkim znamy się na fizjologii. Gorzej, jeśli i ta Planeta okaże się niewdzięczną kochanką, a mnie się dostanie jeszcze jedna porcja uzryjskiej miłości. Wtedy mnie pociesz — na swój sposób. Nic nie zmieniło układu między nami. Ostatecznie — tylko ty mi zostałeś.
I ktoś jeszcze — za moimi plecami.
Gwałtownie obróciłem się w fotelu. Równie dobrze mogłem tak zostać — twarzą do wklęsłych ścian; już odzyskiwały przejrzystość w próżnię kosmosu, lecz jego twarz zdążyłem jeszcze rozpoznać w gasnących lustrach. Dostrzegłem bladą plamę przed wylotem magnetycznego szybu i żółte ognie gorejących oczu, tak jasnych, jakby znowu patrzyły na mnie z półmroku wysoko sklepionego lasu.
Stał i patrzył na mnie rzeczywiście strasznym wzrokiem. Oczy — szklane kule wypełnione gniewem i dzikim okrucieństwem, które rozbudzić potrafi tylko prawdziwa nienawiść. Inaczej bym nie potrafił tego osądzić. Pewnie to samo uczucie pchnęło go w moją stronę — szedł prosto na mnie, gotowy przygwoździć mnie do oparcia fotela.
— T–ty… — wycedził przez zęby. — Wiesz, co zrobiłeś?!
Siedziałem nieporuszony, aż pełna pasji twarz zawisła nade mną. Próbowałem dopatrzeć się znajomych rysów w twarzy skurczonej dziwnym spazmem — kredowe policzki, szron z nich nie odtajał jeszcze, namarszczone czoło i błękitne nitki włosów przyklejone do czaszki. Dopiero się wykluł z hibernetycznej lęgni. Za to przystroił się z ekstrawagancją godną co najmniej eleganta z Miedzianego Miasta. I gdzie twój ascetyzm — zaśmiałem się w duchu — nie pozwolił się zdystansować przez arystokratyczny negliż elewa Strefy Systemu! Potomek czcigodnego Darhmana przywdział kolczugę z rybią łuską osłaniającą pierś, brzuch i uda — nogi i ręce ujęte we wręgi szarozielonych fiszbinów. Wciąż we mnie mierzył wskazującym palcem. To już nie oskarżenie, pomyślałem, lecz zatwierdzenie wyroku.
— Powiedziałeś: każdemu z nas odliczono trzydzieści cztery godziny — był tak blisko, aż na spoconym jeszcze czole czułem jego oddech płytki i urywany, jakby nie zdążył przedmuchać tlenem swoich trachei niedawno wypełnionych fizjologicznym płynem. — Zaufałem. Powiedziałeś: niech ci Synchromat zaśpiewa kołysankę. Dałem się nabić w butelkę sarkofagu. Gdyby chodziło tylko o mnie, mogliście mi obaj kark skręcić i podzielić się po połowie. Przynajmniej miałbyś szansę pozyskać cokolwiek wartą głowę…
Zupełnie nie rozumiałem, czym tak się przejął.
— Teraz mi powiedz, gdzie on jest?!
— Kto? — zdziwiłem się odruchowo.
— Obiecałeś tego psa nie spuszczać ze smyczy! — nagle mnie chwycił za ramiona i wyszarpnął z amortyzacyjnego pęcherza, aż w bezpośrednim zbliżeniu dostrzegłem wściekłość jego oczu. — A jeśli go puściłeś, żeby się tam przewietrzył… Ty powinieneś siedzieć tutaj i warować! Słyszysz? Szczerzyć zęby jak cerber przed śluzami „Trieda”! Dałeś mu wystarczające fory, żeby tu wrócił sam i rozporządził się na własną modłę!
— Niech mu wyjdzie na zdrowie — powiedziałem. — Przyjdzie czas i ja go przetrzymam przed śluzą „Trieda”. Aż zmięknie.
Popatrzył na mnie szczerze zdumiony.
— Mówisz to serio? — zapytał. — Na jakim ty świecie żyjesz, Elf! Na to już za późno! Rozumiesz? ZA–PÓŹ–NO! Myślisz jeszcze, że „Tried” jest nam koniecznie do szczęścia potrzebny? Zanim wynaleziono śmigło sądzono też, że — aby się wznieść w powietrze — trzeba się nadąć jak balon albo koniecznie machać skrzydłami. Wszystko, na czym się możesz jeszcze oprzeć, co i tobie daje jakiekolwiek szansę, jest tu…
Zakrzywionym palcem, jak dziobem postukał się we własną skroń.
— Ja jestem twoją ostatnią szansą — wycedził. — Jeśli taka w ogóle istnieje.
— Miałeś zły sen? — zapytałem.
— Nie życzę tobie! Wytłumacz mi, Elf, dlaczego ja jestem z tobą? Czemu nie muszę bodaj kuśtykać na przetrąconych nogach? Jak to się stało, że on tu był — i zapomniał o mnie?!
Rzeczywiście, pomyślałem. Dałem Natanowi okazję i co — nic się nie stało. Każdemu się zdarza, że mówi od rzeczy. To jeszcze nie powód, żebyśmy się nawzajem wyżynali. Wszystkich nas tutaj ponoszą nerwy. — Skąd mogę wiedzieć?
— Otóż to, Elf! Dlatego się boję — wyznał z całą powagą. — Ty go nie doceniasz jeszcze. Ale ja wiem, on by nie zapomniał tego. I nie przeoczył! Dlaczego więc dał nam wolną rękę?
Takie postawienie sprawy mogłem skwitować tylko wzruszeniem ramion. Pewnie mnie nie zwiodło pierwsze wrażenie — cholerny mitoman był z niego.
— Ja również sądzę, że tak będzie najlepiej — powiedziałem zmęczonym głosem. — Każdy na własną rękę. Przynajmniej nie będziecie sobie nawzajem skakać do oczu.
— Jeśli tak, trzeba było o tym zadecydować wcześniej. Dzisiaj ma nad nami przewagę czasu. A w skali tej Planety…
— Dokąd niby mamy się spieszyć?
Usłyszałem, jak westchnął. Opuścił ręce. Jeszcze w nim wrzało, lecz już się uspokoił przynajmniej zewnętrznie. I z miejsca jakby się osunął cały. Za to we mnie poruszyła się zardzewiała struna — wydał mi się bliski nagle, nareszcie ludzki w tym raptownym przeskoku z gniewu do bezradności. Gotów go byłbym uściskać.
Coś chętny jestem, pomyślałem, żeby się ostatnio z czym popadnie bratać.
Usiadłem z powrotem.
On stał nieruchomy. Jakby się zamyślił. Twarz odtajała — znów zielonkawa. Pierś niby naga, a jednocześnie pociągnięta szkliwem zgruźlonym jak ikra — stąd pewnie przywidziała mi się kolczuga. Za to dół brzucha rzeczywiście przesłonięty łuską, a nogi i ręce w półprzeźroczystych, wyraźnie twardych i kanciastych osłonach. Po raz pierwszy przyjrzałem się jego rękom — palce długie, nerwowe, jakby w suchych ścięgnach taiła się nieznana mi wirtuozeria. W oczach też coś takiego, co każe mi zapomnieć o jego zewnętrznej formie.
I gotów byłem uwierzyć ostatecznie — stał przede mną, obleczony w kolczugę Dauda, najmłodszy syn Sijawusza, potomek wszystkich Chorezmszahów, już nie Il–Arsłan nawet — jeszcze bliżej Strefy Systemu, może Timor–Malik, heroiczny obrońca Chodżentu — każdego z nich miał w sobie.
Jak bym się przedtem nie wyrażał wobec Natana — teraz dopiero, sam nie wiem czemu, zrozumiałem, że mam przed sobą człowieka. Nawet, jeśli jego ciało obarcza polimorfizm. To tylko następny etap wtajemniczenia w prawa Natury — przez plastyczność myśli po dyspersję ciała.
Sprytnie to sobie wyłożyłem.
— Coś jeszcze chcesz ode mnie? — zapytałem.
Drgnął i popatrzył na mnie niezbyt przytomnym wzrokiem.
— Czy zostało ci coś. Elf, co chciałbyś osiągnąć w życiu?
— To mój ostatni lot — powiedziałem.
— I zdasz się na łaskę Strefy Systemu?
— Czy to takie ważne, gdzie się składa kości? Każdy gdzieś wraca.
— I nic więcej? — cienkie wargi mu drgnęły.
— Nie mam lepszych widoków.
Czułem, że chce mnie o coś zapytać — wahał się jednak.
— A gdybym ci powiedział, Elf, że mógłbyś…
Ręką wykonał w powietrzu gest, jakby w rozcapierzone palce zgarnął szklane ściany „Trieda” i coś jeszcze — poza nimi, bardziej kruche od szkła i miększe od pajęczyny, której rzadka siateczka bruździ powierzchnię Planety już rozjaśnioną pod powieką nocy — to wszystko zacisnął w garści i zgniótł.
— Po co? — zdziwiłem się. Gdzieś już widziałem podobny gest.
— Pytasz, po co? Wystarczy posiąść nową siłę, aby się otworzyła przed tobą nowa hierarchia celu. Najpierw trzeba mieć pięść, potem mierzyć w czyjś słoneczny splot.
— Można i bez wytyczania celu — powiedziałem. — Z odpowiednią siłą można też tak od niechcenia, na odlew.
Chwilę przyglądał mi się uważnie, potem niespodziewanie parsknął śmiechem.
Śmiał się, a ja przed oczyma miałem Miedziane Miasto, poznane dzięki jego zmysłom. Potem — niby prześwit w ruinach inkrustowanych pośniedziałym systemem hieroglifów — przed moim wewnętrznym wzrokiem pękła czarna łuska i z ziarna wydobył się pęd świetlny, zakiełkował Katedrą Księżyca, aż się rozrosła fajerwerkiem świateł — ucieczką gwiazd we wszystkie strony, i zakwitła korona Drzewa–Kosmosu, którego już nie mogłem postrzegać, gdyż sam w nim jestem — bez reszty.
Czy wizja świetlnej Katedry jest analogią tej siły, której przynętą chciałby mnie oczarować Endo?
— Ależ ja mówię poważnie! — zawołał. — Wystarczy wyciągnąć rękę! Tam czeka na nas źródło wszechmocy. Eldorado, o jakim nie śnili najbardziej fanatyczni czciciele Kosmosu. Tam, pod powieką nocy, która resztę Planety oddała w dzierżawę pamięci, na rezerwat zagubionych wątków Ewolucji; tam wystarczy przeniknąć i zaczerpnąć bodaj jeden promień z arsenału wszechmocy! Zastanów się, Elford. Ty tylko pomyśl… Nie! Nie starczy ci wyobraźni, aby zrozumieć, jaki tam leży skarb…
Patrzył na mnie rozjarzonym wzrokiem, a mnie ogarnęła dziwna apatia. Nie mogłem mieć pewności, czy mówi prawdę czy też drwi ze mnie. Zresztą — nie miało to żadnego znaczenia.
W świadomości mojej ledwie się tliła tak niedawno przygaszona iskra — echo niewymazywalnej pamięci mojego elektronicznego Brata. Wiedziałem, że jest coś, czego pożądam nad wszystkie skarby, jakie mogłaby mi wyczarować Planeta, których wizję roztacza przede mną zielonoskóry potomek Chorezmszahów. Nie pomogła pamięć Brata, chociaż kusiła ostatecznym spełnieniem. Wszystko, czego pragnę, to się plecami odwrócić do Planety i znaleźć powrotną drogę tam, gdzie i tak nic nie było, nie jest i nigdy nie będzie pisane; chociaż zabrakło niewiele — ułamek czasu, w którym się rozminęła Jej młodość i moje pragnienie.
— Bierz! — prosto w szmaragdowy sierp tknął tym samym palcem, którym przed chwilą gotów był mnie przewlec na wylot. — Powiedz: będziesz ze mną?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem, czego sami od siebie i od innych chcecie — powiedziałem. — I czego tam szukacie. Przyznam się szczerze, że mnie to wszystko zaczyna męczyć I coraz mniej obchodzi.
— Nie chcesz?! — do jego twarzy dobrze przystawała mimika rybiego zdumienia.
— Obejdzie się.
— I nie podnieca cię myśl…
Czy akurat jemu mogłem coś na to odpowiedzieć?
— Nigdy nie miałem wygórowanych ambicji — powiedziałem.
Nagle się zmienił. W jednej chwili ulotniło się całe jego zacietrzewienie. Wyprostował plecy tylko co skulone w pozie przekupnia zachwalającego swój towar. Jak bardzo nie pasowała do niego — zrozumiałem dopiero teraz. A i on mi się przyjrzał z nieoczekiwaną powagą oraz zaskoczeniem.
— Czyżby ci nie były obce nauki Mansura al–Halladża? — zapytał cichym głosem.
— Te same ziarna wschodzą na różnych lądach — wpadłem mu w słowo.
Pewnie się już zastanawiał, czy mnie nie dokooptować do grona ostatnich sufich. Wolałem rozwiać te nadzieje.
— Słusznie — przyznał wreszcie. — To jednak, że my się rozumiemy, nie znaczy, że inni tak samo myślą.
— Nie łudzę się.
— A więc…
Nieoczekiwanie wyciągnął do mnie rękę. Jakby polaryzację naszych poglądów musiał zwieńczyć pakt poparty przybiciem dłonią w dłoń. Oto znaleźliśmy się po tej samej stronie barykady i chętnie mnie przyjął na towarzysza broni. On — nie ja.
— Wybacz — powiedziałem.
Zastygł cały, znowu spięty. Patrzył na mnie skośnymi lekko, żółtymi oczami.
— Więc nie pójdziesz ze mną? — zapytał.
— Dokąd?
— Tam. Musimy go dostać w ręce, póki cokolwiek można cofnąć. Ma nad nami przewagę, ale kiedy pójdziemy razem…
— Mam dosyć — powiedziałem. — Jestem tym wszystkim zmęczony. Jeśli się tak ułożyło, niech każdy będzie wolny — ty, on… i ja też.
Zdawało mi się, że dosłyszałem, jak zgrzytnął zęby mi i ciężko przełknął sobie tylko wiadome przekleństwo. Jak spięty ostrogą okręcił się na pięcie i ruszył do drzwi.
— Dokąd idziesz? — rzuciłem za nim.
— Gówno to obchodzi takich, jak ty! — warknął.
— A jeśli się zdarzy, że się namyślę? Gdzie ciebie szukać? Zatrzymał się gwałtownie na samym progu. W rozchylonym wlocie magnetycznego szybu iskrzyła się głowica starbolta — niby głownia wetknięta w miedzianą gilzę.
— Wiesz, kto ty jesteś? — zapytał ochryple. — Wrak… Słyszysz? Wrak.
Wyszedł i nawet nie splunął za siebie, chociaż — czułem, miał na to serdeczną ochotę.

Szlafmyca z różowym pomponem

Brat mój troszczył się o mnie — na kryształowej tacy podsunął wysoki kieliszek, rodzaj menzurki na wysmukłej nóżce. Po załadowaniu solidnej porcji kalorii trzeba przepłukać gardło. Jadłem coś? Dokarmianie odbyło się jakoś poza moją świadomością. Teraz stałem z kieliszkiem w ręku i tępo przyglądałem się perłowo opalizującej zawartości.
Mógłby tam dodać psychodeliczną kroplę — szczyptę specyfiku, który obudzi we mnie estetyczne wzloty, skoro nie eksploduje dynamit. Ale on dba o moje poczucie wolnej woli. Nigdy nie przygotuje gruntu pod przyszłą akcję nawet przy pomocy paru procent alkoholu.
Gwałtownie podniosłem kieliszek do warg, przymknąłem oczy i pociągnąłem solidny łyk. Nic nadzwyczajnego, nieco ziołowo—korzennej esencji. Piołunowa dezynfekcja przełyku. Kiedy spłynęło pierwsze wrażenie goryczy, całe usta wypełnił smak mlecznego aperitifu. I nagle — kieliszek wyskoczył mi z palców, a ja stałem z rozdziawioną gębą, jakbym bał się zlizać dziwny osad na mrowiących dziąsłach i zębach.
Brzęk u stóp. Resztka płynu rozlała się owalną plamą, w której tłusto połyskiwały kawałki szkła zbyt kruchego jak na przyjacielskie spotkanie na pokładzie „Trieda”. Przesadziłeś z honorami, mój Bracie.
Nosem wciągnąłem chłodne powietrze, potem oddech wypuściłem ustami. Wrażenie zostało to samo. Niby nic specjalnego, jakby mikser Synchromatu przesadził z asekuracją i zaaplikował mi nazbyt rozcieńczony koktajl. Właśnie tak — rozcieńczony do tego stopnia, że mogły się w nim zadomowić bakterie — sprawczynie tych węchowo—smakowych aberracji. Kiedyś z Mungo Clairem sporządziliśmy sobie miksturę, mającą w kosmicznych warunkach imitować domowe wino. Niewiele w nas zostało maestrii przodków, gdyż smak był taki właśnie — z nieprzyjemną goryczką i drapiący w gardle. Wtedy nie potrafiliśmy określić, z czym się nam kojarzy, teraz wiedziałem — skąd ta wiedza we mnie? — miałem pełne usta cierpkawej słodyczy.
Stałem zupełnie bezradny — choćby w gębę wetknąć kawałek ręcznika i wytrzeć zęby; głębiej połknąć wycior, a potem wyszarpnąć, aż zbierze flegmę z języka i gardła. Nie było niczego pod ręką — chyba rękaw skafandra, o który można zębami zagrać jak o krawędź szklanki — w niej ciało moje ufnie rozparte w biologicznej ochronie.
Przez moment zastanawiałem się, jak też to się stało, że mnie Synchromat uraczył tą bryją. Może w istocie rozcieńczył za bardzo. A może — w jednej chwili cały statek wydał mi się butlą z ciemnozielonego szkła, w której zagościł piwniczny zaduch. Pewnie teraz to już tak zostanie — bez sterylnej czystości, bez wiary w nieomylność, bez idealnej gotowości na każde twoje skinienie. To wolno wymagać od maszyn. Teraz, w rodzinie, zawsze więcej ujdzie płazem. Nawet niezbyt klarowna synteza wina.
Jestem niesprawiedliwy.
Przecież, poza językiem, mam jeszcze oczy, Przez szklane grodzie, przez nitki światłowodów wnikam głęboko w przeźrocze „Trieda”. Widzę, a w tym już nie ma winy mego Brata, to bowiem, co ogarniam wzrokiem, nieoczekiwanie dobrze zgadza się z mysim odorem w całej gębie.
Szklana głębia zmarszczona, zmurszała niby stara gąbka — wszędzie próżne bańki, wzdęte wakuole. Nawet pies by nie tknął tych bebechów „Trieda” napiętnowanych powietrzną pryszczycą, zwiotczałych i na węch pozbawionych wszelkiej treści. W stęchłych kazamatach zalęgło się robactwo, otorbiło się larwianym oprzędem i przysnęło do lepszych czasów. Aż refleks słonecznego światła — laserowa akupunktura zarejestrowana w pamięci Brata mego — dostał się do celi przez okratowane okienko i przebudził poczwarki. Przestały się doskonalić wewnętrznym metabolizmem i zaczęły wyłazić ze szklanych kokonów, nagle się zalęgły w różnych zakamarkach niby mysi pomiot, zadreptały w miejscu — szukając ślepymi oczkami tego kierunku, skąd zewnętrzny głos zarządził ich powszechną mobilizację. Potem popełzły — jedno za drugim, przez korytarze, studnie i szyby, prosto do przygotowanych na tę okazję włazów, gdzie odźwierny tylko potrząsnął pękiem kluczy i w mig wychynęły w próżnię, żeby mechaniczne mrowie sypnąć prosto w zieloną źrenicę Planety — zbyt długo spokojną.
W przestrzeni zostało na wpół opróżnione truchło „Trieda”. W nim ja i mój przyrodni. I zapach powietrza — niby zapowiedź ostatecznego rozkładu. Stęchła woń wypełnia skorupkę odrzuconą przez rój mechanicznych chrząszczy. Wszystkie poszły za nową królową — stara może zdechnąć i z nią razem jej ostatni wojownik.
Nie odezwałem się do tego, który z rozterką łypał szkarłatnym okiem w moją stronę.
Przekroczyłem mleczną plamę, jakby białka ściętego na podłodze, i wyszedłem na korytarz. Przywykłem już omijać wylot magnetycznego szybu — tam trzeba od razu wiedzieć, dokąd cię ma zaprowadzić.
Chciałem być sam. O naiwności moja! — sam na sam z tym, co dojrzewało we mnie. Posmak nadpsutego trunku przeniknął głęboko, stał się katalizatorem dalszych fermentów — nie tylko w żołądku, przede wszystkim w myślach i pamięci. — Czułem we wnętrznościach wrzód gorący, lada moment gotowy pęknąć. Kto wie — może i świadomość zaowocuje świeżą ideą. Tej mi brakuje, abym i ja mógł się narodzić w szklanej kolbie „Trieda” — nosiciela tajemniczej plemni, gdzie tylko ja jeden, ostatni troglodyta nie wyklułem się z mojej jaskini — biologicznej ochrony.
Szedłem przez pusty korytarz.. Krokom towarzyszył zgrzyt — niby przejrzyście wkoło, przenikliwie dla zmysłów, a jednocześnie podeszwy znajdują oparcie — ich nacisk jest jak zewnętrzne ciśnienie, pod którym kruszeje metal, a szkło dopiero osiąga prawdziwie krystaliczną zwięzłość.
Nie wiem, co mnie ciągnęło — precz od nawigatorni i kwantowego węzła Synchromatu. Tutaj Brat mój docierał tylko poprzez zapuszczone w ściany wiotkie korzonki z łebkami soczewek w punktach styku ze szklaną powierzchnią. Coraz mniej ich było — szkliwnych pęcherzyków z różowym wejrzeniem centralnego oka.
Zjawiły się za to inne, nerwem wzrokowym nie powiązane z Synchromatem.
Niektóre z nich wypłynęły kiedyś tuż pod posadzkę — teraz wykruszone były, popękały jak próżniowe bańki. Niedawno coś się przetoczyło tędy — ciężkie, jazgoczące bieżnikiem gąsienic, miażdżące co popadnie na swej drodze, niby pancerny buldożer albo walec równający drogę, rozwijający wstęgę startowego pasa, żeby reszta mogła się za nim rozpędzić i wyskoczyć w kosmos poza pęcherz lokalnego ciążenia.
Nie zatrzymywałem się, chociaż wyrwy w podłogach były coraz głębsze. Wreszcie stanąłem nad pokaźnych rozmiarów wykrotem — krawędzie zastygłe miękką linią, jakby coś od środka podgrzało a potem rozłupało ślimaczą muszlę i wydostało się na zewnątrz. Została pusta torbiel. Tuż obok jeszcze większa, tym razem na styku ściany i podłogi. Ostatecznie też zniknęła imitacja luster nałożonych przedtem na ściany tunelu — zbędna polaryzacja, już nie ma czego kryć za sobą.
Opuszczony kopiec termitów.
Tylko ja zostałem — krótkoskrzydła nimfa. Ledwie przekroczyłem larwiane stadium — mam w sobie chęci i obrzmiałe jądra, lecz brak czegoś jeszcze, bodaj jednego linienia, aby się rozwinąć w osobnika o płci zdeterminowanej i zdeklarowanych dążeniach.
Nimfą termita jestem.
Natan skorzystałby z okazji i wykręcił z siebie takiego androgyna, że tylko zawinąć oralno–genitalny obarzanek i wreszcie prawdziwa rozkosz ruszy z posad bryłę tego świata.
Endo też wabił: Dam ci wszystko, co tylko zechcesz! Sam bierz…! Czego chcę? Łyknąć ze źródełka wszechczasu i wszechmocy? Przyleciało tu ze mną dwóch wiedzących z góry, czego pragną. Tym samym zawsze mnie uprzedzą, zanim się dopcham do żłobu. Przynajmniej ci dwaj, jeśli poza domenę naszych jaźni przekoczowało plemię wiernych z Katedry Księżyca i architekci Miedzianego Miasta. Kto jeszcze? Może ten las, który sobie poszeleścił nade mną i stada galopujące przez prerie?
Pochyliłem się nad kolejną wydmuszką. Wewnątrz idealnie gładka powierzchnia, jakby nad zębatą krawędź wycisnęło embrion razem ze skorupą jaja chroniącą misterny mechanizm. We wklęsłym zwierciadle dostrzegłem refleks światła na mojej twarzy — maska pobladła, ze smętnymi kosmykami włosów przyklejonymi do skroni, z zapadniętymi oczyma i spierzchniętymi wargami — sparzył je boski napój, którego łyk pociągnąłem w nawigatorni. Teraz mysi smak razem z krwią rozpychał się w worku mojego ciała i w powietrzu wciąż czułem tę woń, jakby metalowe chrząszcze wysnuły z odwłoków feromonowi ślad.
Zachwiałem się nagle. Omal bym się ześlizgnął w pusty kokon. Mógłbym się tam zwinąć w kłębek i zasnąć snem sprawiedliwych. Nie wyszło. Dalej posuwałem się prawie po omacku. Półmrok się tu pogłębiał, mimo przejrzystych ścian coraz dalej odpychał nawet poświatę gwiazd. Czym on mnie nafaszerował — pomyślałem — cholerny Braciszek! Niedługo mi wypróchnieją flaki i zostanie pusta dziupla — może wtedy zadomowi się w niej jakiś ptaszek.
Byłoby lżej. Można by sobie podfrunąć, kiedy brak miejsca dla oparcia stopy. Tak, jak tu — przestrzenie stropów, posadzek i ścian wypełnione próżnymi okami, owalnymi niszami w krystalicznym szkielecie „Trieda”.
Chyba się już pogubiłem — gdzie jestem i dokąd mnie jeszcze ciągnie. Słaniając się brnąłem — byle przed siebie. Na węch. Raptem coś zadrżało we mnie, jakby to coś — co ma się wykluć ze mnie — poczuło płeć do pary, blisko — tylko wystawić dziobek i można się przyssać. Zatrzymałem się, ręką wsparty o ścianę. Patrzyłem zdumiony, a TO leżało przede mną — ogromne, czarne, tu i ówdzie oksydowane srebrem, na wpół wychylone ze szklanej przerębli. Lecz siły zabrakło i tak zostało — czarnym tułowiem przewieszone przez zęby wybite w szklanej powierzchni, zwarte w metalicznym pancerzu z blach matowoczarnych, znieruchomiałe zupełnie. Tylko blade światło iskrzy się nieco na łuskach pancerza spowijającego długi tułów, igra na łbie potężnym, bezsilnie powalonym na szklane ciernie. Aż mi do stóp sięgało szydło wystawione ze ślepego ryja, niby róg rohatyńca, gigantycznego chrząszcza. Zauroczony byłem tym cielskiem — musiała w nim drzemać kiedyś siła przeogromna, a jednak jej nie — starczyło — mechaniczne monstrum wykluło się, lecz nie zdołało wypełznąć z kolebki. Teraz się wala u moich nóg — pewnie wystarczyło drobne spięcie elektronicznych obwodów i rycerz pokonany został bezwładem własnych motorów. Leży z szeroko rozwartymi żelaznymi żuchwami — nawet ich nie sprawdził w turnieju o podwiązkę jakiejś dworskiej panny; armia też nie ogląda się na maruderów — towarzysze pancerni wypięli się na chromy balast, jeszcze się po nim przetoczyli ciężarem stalowych korpusów — wyraźnie widziałem ospowate zadry i szramy obnażające czerwony metal pod czarnym wierzchnim puklerzem, cały korpus był podziobany z wierzchu, wdławiony tu i ówdzie, porysowany.
Stałem nad nim i — na przemian — robiło mi się mdło i wesoło. Piekielny trunek musiał mi poprzestawiać klocki w głowie. Patrzyłem i żal mi go było — piękny był, chociaż do połowy wdeptany w szklane kretowisko. I taki bezradny. Mógł być kreowany na bojownika Strefy Systemu wgryzającego się w empirie planet, jak kornik mógł drążyć chodniki przez geologiczne nawarstwienia historii tej Planety. A on padł w przed—biegach — pokonany przez własną słabość. Spoczywa teraz w żałobnej czerni, a mnie się zdaje, że ściany wkoło wibrują jakby — szeptem, szelestem, smutnym pieniem nad pobojowiskiem i jedynym żołnierzem, który się nie wygrzebał z okopu, kiedy im trąbka zagrała pobudkę.
I zdawało mi się, że słyszę: „Opuść rękę twoją z wysokości i wyrwij mnie, wybaw z potopu i wojny, zbaw od fałszu obcych, których usta mówią nikczemność, a prawica ich — prawicą nieprawości…”
Aż się przeląkłem i zadrżałem — we mnie samym ten głos dojrzewał, budził się echem w rozedrganych tkankach — coraz bliższy; GŁOS — a jak bym widział pejzaż zakwitający śniedzią na blankach Miedzianego Miasta, gdzie zarzewie idzie od Świątyni Ognia — przez moje oczy — promieniuje w Katedrę Księżyca, a tam już chór głosów drżących pod strzelistym sklepieniem: „Żebrakiem jestem, gwiazdokrążcą ubogim, a ty nade mną, ty — ogromny, rozdziawiasz gębę i — Ehej! Ehej! Co widzą oczy moje?!… Jam duch, czerw na sumieniu twoim, jak rzep na psim ogonie…”
I śmiech się potoczył dokoła skrzekliwy, rechoty zdławione w ciemnych zakamarkach — dostrzegłem dziwne pląsanie świateł na ścianach, jakby refleks pochodni kołyszącej się tuż za załomem korytarza. Chłodne błyski przenikały również bezpośrednio przez kryształ z opróżnioną asocjacją mniejszych i większych wakuoli. Nie czułem prawie, kiedy moje nogi przekroczyły czarny zezwłok i skradającym się krokiem poprowadziły mnie dalej, przed siebie, a tam: „Choć kości twoje trzeszczą — odeszli, którzy dręczą!” — już ledwie potrafiłem ustać na gumowych szczudłach, tylko haki palców wbijałem w porowatość murów — byle nie upaść! Bliżej tego miejsca — w kolapsar własnego serca, gdzie słychać beztroską przyśpiewkę:

„Ehej! Ehej! Co widzą oczy nasze!
Ty słuchasz okiem, patrzysz uchem
Pod ziemię aż się słaniasz
Nie znajdziesz nas
Nie wrócisz nas
Choćbyś zszedł na kolana
I ślepą ręką macał!…”

Gotów byłbym przysiąc, że słyszę tupot, trucht biegających żwawo miękkich łapek — aż mi znajomy smak wypłynął na usta i zakaszlałem, i zatoczyłem prosto w głębie cudacznie pełgających świateł. Pękła przede mną ostatnia zasłona, a wkoło — wicher, jakby tysiące cieni poszło w rozsypkę i szurnęło w ciemne kąty. Tam przestrzeń grząska — labirynt korników, a tutaj — uronione iskry, zimne błękitne płomyki dogorywały na szklanych posadzkach i między nimi — aż się oparłem o ścianę, mocno, całymi barkami — bodajby się zawinęła na mnie jak ślimacza muszla, pancerny puklerz chroniący jaźń i ciało przed ostatecznym obłędem — COS zastygłe w nieokreślonym ruchu; pewnie chciał się zerwać, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa i został, sam jeden, bo w zakamarki pierzchnął bardziej żwawy pomiot. Teraz mu nie zostało nic innego, tylko się znowu osunąć na kwarcowy odprysk i bezradnie zwiesić ręce wzdłuż cherlawego tułowia — co też uczynił, a następnie popatrzył na mnie swoimi wielkimi, zaczerwienionymi oczami królika.
Cudaczny był, jak tylko sobie wyobrazić można. Ubrany w luźny czerwony kubrak wzdęty tylko w pasie — brzuszek mieć musiał jak piłkę, ostre czubki kolanek w siwych pończoszkach, stopy — zrazu myślałem, że je wetknął w rozdeptane nieforemne kamasze — bose były, tylko z wierzchu obrośnięte siwym włosem, niby frędzelkami podszytymi do żółtych mankietów; ale najzabawniejsza była różowa szlafmyca, którą miał wetkniętą na głowę, przełamana i ogromnym pomponem majtająca poniżej piersi. Starałem się przyjrzeć jego twarzy. Stary być musiał, czas mu na policzkach i czole poodgniatał zmarszczki, był jak ciągle rumiane a już pomarszczone jabłuszko, tylko nochal sterczał do przodu mięsisty i po obu jego stronach, w ciemnych oczodołach, żywo lśniły jasne iskierki — tylko przez moment spłoszone. Już zawadiacko zadarł głowę i przywitał mnie pewnym siebie wzrokiem.
— Psia twoja mać! — powiedziałem.
Potem sobie i jemu dałem szansę — przymknąłem oczy.
Zwlekałem rozkoszując się beztroskim polatywaniem pyłków pod powiekami. Wreszcie trzeba było podjąć męską decyzję. Niedołęga! — nie skorzystał ze sposobności. Został, jakbym go o to prosił.
Stałem naprzeciw karła. Przesunięta na bakier szlafmyca wisiała na jednym mięsistym uchu — nakrycie czaszki godne błazna. Spod czapki wysupłały się niteczki włosów cieńsze od pajęczyny, bieluteńkie — staruszek był z niego, pewnie Matuzalem skrzaciego plemienia.
— Hej! — powiedziałem.
— Ehej — powtórzył za mną.
Głosik miał cichutki, tyle co mysz piśnie albo mucha brzęknie. Zresztą bym się zdziwił na głos bardziej donośny z tego chuchra, co się z pewnością nie wyprostuje wyżej nad trzy stopy. Karaluch.
— Ty co… t–tutaj… — język mi się plątał.
Zabawnie przekrzywił głowę i chwilę zastanawiał się z zakłopotaniem.
— U was powiadają, że myszy tańcują gdy zabraknie kota — jeszcze się zdobył na żarty.
— Kim jesteś? — wykrztusiłem.
— Ja? — zrobił okrągłe oczy. — Dla ciebie… hm, niech ci będę Gnomem.
— A bez wygłupów? Może się poznamy; jestem…
— Wiem, Elford.
— O! Czyżbyśmy mieli wspólnych znajomych? Ciągle sprawiał wrażenie solidnie skonfundowanego.
— Głupio wyszło — powiedział.
— Co znowu?
— No… że ty nas — tutaj… Zawsze mówiłem, żeby się wystrzegać faktów dokonanych. Po co potem sobie nawzajem deptać na odciski. Dlatego mówię: głupio wyszło.
Głupio to ja się czułem. Ktoś tu chciał ze mnie zrobić durnia. Synchromat? Nigdy nie lubił samotności.
— Dobrze nam tutaj było — ciągnął swoje. — Cicho i przytulnie. Myślałem, że da radę cichcem… i prawie się udało. Jeszcze trochę i obeszłoby się bez wpadki. Ale gdzie tam, zachciało się tańców.
Prychnął w stronę jakiegoś ciemnego kąta. Tylko nas dwóch ogarniał pęcherzyk błękitnawego światła — na podłodze jarzyły się, porzucone w panice, fosforyzujące głownie. Płonęły równym światłem ani nie rozpalając się zanadto, ani nie przygasając.
— Musisz zrozumieć, Elf — popatrzył mi w oczy błagalnie.
— Taki dzień! Taki dzień! Tyle radości na raz…
— Z czego? — nie rozumiałem.
— Dzisiaj prawdziwe święto! Trochę tu ciasno było. A teraz, sam widzisz, zrobiło się luźno. Poza tym, jak byś sam się czuł, gdyby ci za ścianą chrapał blaszany sublokator? Brr! — aż się wstrząsnął. — Nigdy nie lubiłem tego ścierwa. Dobrze, że sobie poszło.
— Masz na myśli…
— Mam. Ale już się nie martw. Siad przestygł. Tfu! — splunął za siebie, przez ramię. — Sam widzisz, jak tu nie świętować.
Widocznie nie znalazł we mnie oznak szampańskiej radości, gdyż przygasł nagle — dosłownie, jakby mu siadł akumulator podtrzymujący fosforyczną różowość jego nosa.
— Zawsze przestrzegałem, żeby siedzieć jak trusia — przestał mi patrzeć prosto w oczy. — Jeśli się już zabrało na gapę, to nie ma co pchać się na oczy. Mówiłem: cicho siedzieć po kątach, żeby się Master Elford nie natknął. Ma dosyć własnych kłopotów. Jeszcze trafisz na zły humor i którego za burtę wykopie…
Trajkotał w kółko. Najgorsze, że wcale nie miałem pewności, co przez to chce usprawiedliwić — sam fakt, że ktoś taki jak on istnieje, czy coś jeszcze.
— Skąd wy tutaj? — przerwałem tę jego wylewność.
— Mea culpa — uderzył się w piersi. — Na starość miewa się kiepskie pomysły. Głowa nie ta i reszta nie lepsza. Trzeba by zamknąć się na cztery spusty i odsiadywać resztę wyroku. Ba! Ale gdzie tu znaleźć jakie spokojne miejsce? I chciałoby się w kawałek własnej ziemi zainwestować stare kości, z pożytkiem dla wnuków… I doczekać się, przed grobową deską, że przynajmniej przychówek dopnie tego, co tobie nie było pisane… i nie będzie się chował po kątach…
Jeszcze trochę, pomyślałem, a się rozczuli nad sobą.
— Daj spokój — machnąłem ręką. — Pytam, skąd was wytrzasnął Wielki Animista tego parszywego Kosmosu?
— To ja — podkreślił, jakbym chciał uszczuplić jego zasługi. — Tylko ja! Chcesz, pociągnij mnie do odpowiedzialności. Reszta, młódź — zostaw. Im tylko figle w głowie. Nawet nie trzeba było wysilać konceptu, żeby się dali zamusztrować…
— Skąd?! — warknąłem doprowadzony tym biadoleniem do białej gorączki.
— Wiesz przecież — powiedział.
— Ani w ząb.
Uśmiechnął się nagle i zrobił do mnie oko.
— Ej! Toć mam uszy. Wiem, że nie wypada, ale czasami trudno ścierpieć i nie podsłuchać. Rozmawiałeś o tym z Natanem.
— Kiedy?
— Też racja, mogłeś zapomnieć. Statek wchodził w ognisko masy i zrobiło się cholernie czerwono. I ty też — strach było patrzeć. Och, ależ on wtedy oberwał!
Twarz miał natchnioną kosmiczną błogością, a ja z przerażeniem pomyślałem, że nie byliśmy wtedy sami. Ktoś nas widział, właśnie wtedy — mnie i Natana, kiedy się w nas odezwała natura bydlęcia. Czy tutaj nie zostało już żadne ustronne miejsce, żeby się bodaj załatwić?! Zawsze i wszędzie ktoś się ślepi. Jak tak dalej pójdzie gotów będę usprawiedliwić Natana i tamten jego strzelecki popis.
— O czym rozmawialiśmy przedtem? — spytałem zdławionym głosem.
— O dzieciach Tolkiena.
Jakbym dostał pałką w głupi łeb. Aż mi się w czaszce skręciła świetlista protuberancja — magiczny Złoty Pierścień. I znowu zobaczyłem, jak z wnętrza piekieł wysypują się karły, skrzaty, gnomy — czarną magią modelują fantastyczny rezerwat gadających zwierząt i roślin myślących ku słońcu. I dokonała się we mnie kolejna odsłona Strefy Systemu — skrajnie zdziwaczały płód bio–cybernetyczno–mistycznej ekspansji człowieka we wszechświat rozwarstwiony na strychy, ślepe podwórka, zagracone komórki, składnice złomu i inne rupieciarnie istniejące równolegle do jasnych pokoi, salonów wyłącznie dla arystokracji. Tam frenetyczne bale i w różanym confetti przechadza się klasyczny homo sapiens; lecz nad szklanymi stropami i pod posadzkami wspartymi na żelaznych prawach fizyki tudzież etyki, poza jurysdykcją legalnej świadomości istnieją jeszcze piwnice, pajęczą nocą wypełnione lochy, pokrętne kazamaty, gdzie pokutują odpady bardziej wzniosłych technologii — pleśń o mysim posmaku, próchno i szept, chociaż pod nalotem kurzu też potrafi zalśnić cekin złoty, nagle się otwiera skrzynia nabijana żelaznymi ćwiekami i oto — jest! Jeden z nich — całkiem jeszcze czerstwy, z poczciwością w oku, w przekrzywionej na bakier szlafmycy, niby z gałganów–odpadów uszytej — gnom nie gnom — głowa rodu hobbitów!
Ma trochę racji — pech. Bo jak to inaczej określić — było nam dobrze, mnie było dobrze, kiedy porządek dzienny nie uwzględniał ich krzątaniny — nie przeszkadzaliśmy sobie na swoich poziomach. Teraz — co? Mam mu powiedzieć: czujcie się jak u siebie w domu? A przecież — nawet, jeśli się załadowali bez mojej parafki; mali podróżnicy z odległej Strefy Systemu — ich przejście na pokład „Trieda” było tylko zamianą lokalu w ich wewnętrznym świecie, bez zmiany poziomu — loszek na loszek, strych na strych.
Ale co począć, jeśli się już wpakowaliśmy na siebie?
— Głupio wyszło — usprawiedliwiał się jeszcze. — Rozumiesz, ta–akie święto. Diabli wzięli zarazę!
— Wiedział o was Natan czy Endo?
— Ani mru–mru! Potrafimy siedzieć trusia. Nawet Endo… Zresztą, myśleliśmy, że nie na długo.
— A dokąd wy? — zapytałem.
— Przed siebie. Mój ludek ciemny, trzeba go jeszcze podchować, zanim się usamodzielni. Tak sobie myślałem, że do tego czasu trafi się planeta, gdzie takim, jak ja, będzie w sam raz jak u pana Boga za piecem. No i przyniosło nas.
— Rozumiem — powiedziałem. — To znaczy… kiedy zbieracie manatki?
Nagle się zmieszał. Całą garścią wytarł nos, który z miejsca zaczął fosforyzować różowo.
— M–my? — zająknął się. — Elf! Przecież teraz oni tam są!
Fakt, pomyślałem. Natan wziął na Planetę swoją mechaniczną czeredę. Ledwie się „Tried” zrobił jako tako przytulny dla rodu hobbitów, a ja im proponuję inną ziemię obiecaną. I mam gdzieś, że desant cybernetycznych komandosów Strefy Systemu już tam założył przyczółek — na przekleństwo nisko—piennego plemienia.
— A może ty, Elf, zżyłbyś się z nami? Musiałem na niego popatrzeć jak na idiotę.
— My spokojny naród — tłumaczył. — Drobiazg trochę psotliwy. Ale to jak wszędzie. Młodość się wyszumi, nabierze rozumu i z każdym będziesz mógł porozmawiać poważnie. Nie tylko ze mną.
O mało nie parsknąłem śmiechem; popatrzcie, jak się przejął rolą pełnomocnika narodu oddelegowanego do negocjacji na najwyższym szczeblu.
— Bo widzisz, nam to przypadło do gustu. A i ciebie nie zjadłaby nuda. Moglibyśmy zostać. Co? — swoje przyczerwienione oczka wlepił we mnie jak królik w marchew. — To całkiem fajne zajęcie, latać tak… z gwiazdy do gwiazdy. I zawsze trafiają się niespodzianki, choćby taka, jak ta planeta… Może i dla nas znajdzie się jakaś.
Czy mógłbym z nimi? Zapewne prędzej niż z Natanem i Endo. Sęk w tym, że moje dalsze loty pozostają w sferze nie—ziszczalnych marzeń.
— Pech — powiedziałem. — To mój ostatni lot.
— Och! A co z nami?
— Ta Planeta to ostatnia okazja.
— Elf!
— W przeciwnym wypadku czeka was powrót do Strefy Systemu.
— Nie, nie, nie! — zaprotestował gwałtownie. — Tylko nie to!
Zrobił tak zafrasowaną minę, że gotów byłbym parsknąć śmiechem, gdyby nie chciało mi się płakać raczej. Czym też Synchromat zabełtał w tej mojej nieszczęsnej głowie?
— Gnębią was? — strzeliłem.
— Och! — oczy mu niemal wyskoczyły z orbit. — Ty wiesz o tym?
— Tak myślę.
— Eh! — westchnął żałośnie. — Jeszcze jak gnębią. Wiesz, jak to u nich było. Najpierw ktoś się wygłupił z teorią kompensacyjną, kiedy im wy zdychały ostatnie modliszki i inne boże krówki. Wam zawsze potrzebne były maskotki. Tymczasem innego biologicznego materiału zabrakło, poza pulą genetyczną waszej populacji, więc przyszło kroić na własną — choćby i przykusą — miarę. Tak się wypełniła luka ekologiczna. Zgodnie z mitologicznym wzorcem… I dobrze było, i zabawy po uszy i skrzat każdemu ćwierkał za kominem. Aż ideologia powiała w drugą stronę i zaczęły się polowania na czarownice.
Mogłem to sobie wyobrazić. Wystarczyła mi pamięć twarzy Natana, kiedy wspomniał pomiot proroka Tolkiena.
— Nic nie poradzę — powiedziałem. — „Tried” musi wrócić.
— A gdybyś tak — zmieszał się — z nami?
— Nie — pokręciłem głową. — Ja też chcę wrócić.
— Oh! Czyżbyś ty… Co za dureń ze mnie. Wybrałem ciebie, bo myślałem, że taki właśnie da się namówić. Co takiego faceta, myślałem, może z powrotem ciągnąć do Strefy Systemu? Wystarczy raz rzucić okiem. A im też niepotrzebny taki, co potem będzie siał ferment. Oni też pewnie liczyli, że skorzystasz z okazji. Ale ty… masz kogoś?
Co on mógł wiedzieć na ten temat? Nie więcej ode mnie.
Wzruszyłem ramionami.
On tylko pokiwał łepetynką i oklapł do reszty. W jego wieku najgorsze to właśnie podupaść na duchu.
Przez nieokreślone mnogości przejrzystych przepierzeń, teraz dopiero dostrzegłem — kiedy się wzrok przyzwyczaił do półmroku nad dogasającymi iskrami świętojańskich robaczków, aż tutaj przenikało nieco zielonkawego światła. W promieniach Heliosa odbitych od tarczy Planety ledwie przetrwała zieleń rozwodniona w przestrzeni, rzadziutki seledyn. Mój Gnom przez ramię obejrzał się lękliwie — jak pusty rękaw zwisła mu z karku szlafmyca. Brak było wielkiego, puchatego pompona. Był, a może mi się przywidział?
Stary karzeł przybrany w barwne szmatki uśmiechnął się smętnie w tym kierunku, gdzie świetlna plama wyznaczała pozycję Planety.
— Coś trzeba wykombinować — powiedział.
Tak, trzeba będzie ruszyć głową. Lecz co poradzić na to, że tak panicznie boją się Natana i jego żelastwa. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się dopełniła przynajmniej ich pielgrzymka do Ziemi Obiecanej.
— Ech, gdyby nam dano trochę więcej… — usłyszałem. Patrzył na mnie dziwnie przenikliwym wzrokiem, z dołu do góry — wysoko zadzierając głowę. I tyle w nim było — bo ja wiem — żałości nad sobą i czegoś jeszcze, jakby w zamglonych starczych oczach zastygło zdumienie, mimowolny zachwyt i odrobina zazdrości, której się nie wyzbył nawet u schyłku swojej drogi. A przecież musiał napatrzyć się dosyć, żeby się pozbyć ostatnich złudzeń. Przecież wiem, co mu chodzi po głowie — jeśli taki jak ja może to sobie wyobrazić. Ten pokurcz też chciałby być przynajmniej taki — niechby i został wyświecony czerep, lecz barki — psiakrew! — dopompowane dźwigniami serwomotorów. Nie daj się nabrać, głupcze, na te trochę picu i glancu. Sam byłeś świadkiem — nie przyszło mi do głowy, żeby przynajmniej pójść za Endo, kiedy się coś samemu spartaczy.
Szmer usłyszałem. Coś jeszcze wytknęło nos z kąta.
Zakląłem w duchu — to coś było małe, krągłe, golutkie zupełnie — różowy pompon! Pewnie doszedł do wniosku, że jeśli starsi tak długo gadają, to pewnie ta wielka góra w srebrzystym skafandrze nie jest taka groźna. Więc się rozejrzał, a potem — bang! — podskoczył jak piłka i zaczął się do mnie zbliżać kręcąc rezolutną mordką. Jeszcze boczkiem, boczkiem, ale coraz ufniej.
Tfu! — splunąłem przez ramię. Tak dalej być nie może. Zaraz wylezie całe plemię — już słychać piski, szepty i chichoty. Nie chcę ich widzieć ani słyszeć — jeszcze się rozczulę.
A on też wzrok we mnie wlepił błagalny. Brakuje tylko, żeby złożył rączki — uciekam się pod Twoją obronę!
Co ja mogę, do jasnej cholery!
Machnąłem ręką i obróciłem się na pięcie — tylko zgrzytnęły szklane okruchy. Niech sobie nie obiecuje zbyt wiele. Niech sam kombinuje. Jak na nich pewnie ma łeb największy. Ja nie dostałem angażu na przewodnika. I co ja zresztą mogę? Idę stąd — jeszcze mi się na sercu parszywa tkliwość zalęgnie. Precz stąd!
A pod nogami tańczy bezczelnie różowy pompon, jakby się urwał ze szlafmycy naczelnego hobbity. Z drogi, bo góra zdepnie! Życzyłbym sobie, żebyście raz jeszcze zeszli w konspirację. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Pa! — karaluchy, różowe słonie, białe myszki moje…

Całość powieści można pobrać stąd.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


~T

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Czy redakcja mogłaby to zamieścić innych formatach? To znaczy na przykład: rtf, pdf, mobi? Bo czytanie tekstu takiej długości na stronie www jest po prostu nieludzkie.
05-12-2011 14:31
Repek
   
Ocena:
0
Zobaczymy, co da się zrobić.

W tej chwili możemy zaproponować tylko opcję Polter Plus, w ramach której można pobrać plik w formie do druku.

Pozdrawiam
05-12-2011 15:01
~Leszek

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Może ja nie jestem znawcą, ale czy można sobie po prostu zaznaczyć tekstu i samemu zrobić rtf-a metodą kopiuj-wklej?
06-12-2011 07:11
Repek
   
Ocena:
0
@Leszek
Oczywiście, można.
06-12-2011 14:36
baczko
   
Ocena:
0
Pojawił się do pobrania plik w .rtf ;)
01-01-2012 21:36

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.