Hiob. Komedia sprawiedliwości

Chcemy tragedii!

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Hiob. Komedia sprawiedliwości
Wśród rzeczy kojarzonych z klasyczną fantastyką naukową są dwie nieoczywiste, ale bardzo charakterystyczne (bo powiązanie raczej z ekonomią niż literaturą) cechy: olbrzymia płodność autorów utrzymujących się tylko i wyłącznie z pisania oraz silna tendencja do przekształcania opowiadań w powieści. Hiob. Komedia sprawiedliwości w przewrotny sposób te dwie tendencje podsumowuje, bo, po pierwsze, nie wyróżnia się – a już na pewno nie pozytywnie – na tle bogatej twórczości Roberta A. Heinleina, po drugie zaś – wydaje się, że zdecydowanie lepszy byłby przykrojony do krótszej formy.

Życie Alexa Hergensheimera zmienia się z dnia na dzień. Cóż, właściwie to nie jego życie, a jego świat: bohater po nieco szalonym zakładzie budzi się w rzeczywistości, która w szczegółach mocno różni się od tego, co zna. I choć odnajduje tu miłość w postaci Margrethe, to komplikacje związane z tajemniczą transformacją okażą się wyjątkowo trudnym sprawdzianem.

Dlaczego napisałem we wstępie, że Hiob prawdopodobnie lepiej sprawdziłby się jako opowiadanie? Ano dlatego, że żywcem wyjęty z Biblii pomysł (co bystrzejsi pewnie już wiedzą który) Heinlein rozbudowuje w bardzo sztuczny sposób. Nie chciałbym zdradzać potencjalnym czytelnikom zbyt wiele, ale autor szybko zaczyna się powtarzać. I to powtarzać bez polotu, powtarzać nieomal mechanicznie i bez żadnego widocznego celu. Zabawa schematem ma sens tak długo, jak długo odbiorca go nie dostrzega lub jak długo ów schemat jest poddawany jakimkolwiek modyfikacjom – niestety, w przypadku tej pozycji umiarkowanie wyrafinowana struktura błyskawicznie wychodzi na wierzch, a czytelnik po prostu brnie w stronę finału.

Brnięcie to, należy zaznaczyć, nie jest procesem nieprzyjemnym mimo całej jałowości, o której pisałem wcześniej. Alex, mimo najróżniejszych wad, to postać bardzo sympatyczna, a jego refleksje dotyczące wiary i religii są całkiem ciekawe, szczególnie w kontekście Księgi Hioba. Dodatkowe komplikacje biorą się stąd, że Margrethe, równie sympatyczna co protagonista, okazuje się wyznawać inną wiarę niż jej mąż-pastor; niestety, pisarz ciągnie ten wątek długo, aby na samym końcu o nim zapomnieć, nie oferując czytelnikowi konkretnego rozwiązania. Nieźle za to radzi sobie z aspektem komediowym opowieści, co jakiś czas rzucając autentycznie zabawny żart. Niestety, ta bardzo przystępna forma nie wynagradza w pełni niedostatków treści.

Sam finał, który następuje po kilku inkrementacjach, budzi ambiwalentne uczucia. Z jednej strony – jak cały Hiob zresztą – jest całkiem dowcipny i potrafi zaskoczyć. Z drugiej natomiast porzuca bodaj najciekawszy wątek (sprawa zbawienia Margrethe w kontekście prawdziwości wiary Alexa), a całą fabułę podsumowuje wykorzystując oczywisty od początku biblijny chwyt. I tutaj najpoważniejszy zarzut: Heinlein wziął opowieść o Hiobie, odarł z całego tragizmu, odarł ze wszystkich znaczeń, aby otrzymać neutralne rusztowanie fabularne, na którym może oprzeć swoją historię. W efekcie mamy Alexa, który w gruncie rzeczy nie podąża drogą swojego pierwowzoru, nie stanowi jego wariacji, nie rozwija go ani nie komentuje; ich literackie pokrewieństwo sprowadza się do tego, że zostali poddani trudnemu testowi wiary. To straszne uproszczenie sprawia, że Komedii sprawiedliwości bliżej do lekkiej pociągowej opowiastki niż nowej interpretacji jednego z najważniejszych toposów naszej kultury.

Hiob. Komedia sprawiedliwości rozczarowała mnie okrutnie. Poprzednia powieść z Wehikułu czasu od Rebisu, którą czytałem, czyli Kwiaty dla Algernona, to rzecz, która nieco się zestarzała, ale wciąż porusza. Tekst Heinleina, niestety, nie ma tej magicznej, ponadczasowej wartości. Nominacje do najważniejszych nagród nie zmienią tego, że to książka pełna dłużyzn, powtarzalna i oferująca stosunkowo mało w zamian za wysiłek włożony w lekturę, choć, przyznaję, jest to doświadczenie całkiem lekkie i przyjemne.