Gniew króla

Królestwo za patrona!

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Gniew króla
Finis coronat opus, jak twierdzili starożytni Rzymianie i owo motto mogłoby przyświecać ostatniemu tomowi Trylogii Valisarów pióra Fiony McIntosh. Pierwsza część naznaczona była mocno piętnem dość sztampowej fantasy, w drugiej pojawiło się nieco więcej intrygujących wątków, zaś Gniew króla jawi się jako książka znacznie bardziej dopracowana, w której magia łączy się z psychologią, a wyimaginowany świat okazuje się bardzo bliski naszej rzeczywistości. Jednocześnie jest to opowieść, która, mocno grając na emocjach, przenicowuje wcześniejsze wyobrażenia czytelnika dotyczące ukazanych w niej bohaterów.

Po wyjawieniu sekretu pochodzenia Loethara w zakończeniu poprzedniego tomu, gdy okazało się, że jest on przyrodnim bratem króla Brennusa i wujem młodego Leonela, oraz równie emocjonalnym skoku Genevieve, która w objęciach Corbela de Vis rzuciła się na, w jej mniemaniu, spotkanie śmierci, Gniew króla rozpoczyna się znacznie spokojniejszymi scenami, tak jakby McIntosh chciała dać czytelnikowi czas na zaakceptowanie owych rewelacji. Zatem pierwsze chwile valisarskiej księżniczki przeniesionej z naszego świata w realia fantastycznego uniwersum, z którego pochodziła, to przede wszystkim jej próby oswojenia się z nową rzeczywistością, tudzież wdrożenia się w zastany status quo. Sytuacja jednak nie jest bynajmniej prosta, gdyż o tron Penraven, tudzież przywództwo całej Koalicji Denowa walczą rozliczni kandydaci, a każdy z nich legitymuje się przynależnymi mu z racji urodzenia prawami. Zarówno barbarzyński wódz Leothar, jak i synowie Brennusa – Leonel i Piven, każdy obdarzony cząstką magii przynależnej synom rodu, niczym zgłodniałe lwy walczyć będą o łup w postaci korony. A kiedy do tej trójcy dołączy Eve – napięcie sięgnie zenitu.

Po raz pierwszy autorka tak wiele miejsca poświeciła kobiecej bohaterce. O ile we wcześniejszych tomach niewiasty umiejscowione były zdecydowanie na drugim, lub wręcz – trzecim planie, tym razem opis dokonań Genevieve objętościowo niemalże dorównuje partiom tekstu przynależnym męskim protagonistom. Jej wizerunek jest skomplikowany, gdyż kanoniczną od czasów Jankesa na dworze króla Artura wizję Amerykanina przeniesionego do Neverlandu McIntosh wzbogaciła o nowe elementy. Jej bohaterka dość szybko odnajduje się w nowej rzeczywistości, a szok kulturowy nie jest aż tak wielki, jak w pierwszym momencie mogłoby się to wydawać – bardziej intrygują ją ludzie, niż skomplikowana sytuacja polityczna, tudzież kompletnie dla niej obca magia. Jest, owszem, zdezorientowana, lecz czuje głównie żal do Corbela, który przez lata ją oszukiwał, nie potrafi też odwzajemnić jego miłości. Będąc lekarzem i postrzegając świat przez pryzmat naukowego, przyczynowo-skutkowego myślenia, analizuje każde wydarzenie, wyciągając konkretne wnioski, które niezwłocznie wciela w życie. Ceniąca życie nade wszystko – wszak sama przyczyniała się wielokrotnie do jego ratowania – nie umie pogodzić się z, bezsensownym jej zdaniem, okrucieństwem, tym, jak łatwo nowi druhowie uśmiercają innych, tłumacząc swoje postępowanie honorem, tudzież pokrętną logiką.

 Tak właśnie postępuje Leonel. Zadziwiające, jak umiejętnie pisarka w jego przypadku zdekonstruowała wizerunek z poprzednich tomów. Wpierw był zagubionym dzieckiem, budzącym współczucie malcem, który, nagle osierocony po śmierci rodziców i nie do końca jeszcze świadomy swych decyzji zaprzysiągł zemstę Loetharowi, sprawcy swojego nieszczęścia. Potem, gdy dorastał, budziły się w nim coraz to bardziej negatywne cechy – złość, egoizm, zapalczywość, a jednocześnie pewność, iż racja zawsze leży po jego stronie. Zaś w Gniewie króla stał się wręcz odrażający. Wściekły, zagubiony i przekonany, że korona należy mu się z racji prawa, skłonny do uczynienia wszystkiego, aby ją zdobyć. Przyjaciele przestali się liczyć jako ludzie – są jedynie pionkami pozwalającymi mu ów cel osiągnąć. Przestał już nawet szukać wytłumaczenia dla swoich – coraz to okrutniejszych – czynów, czasami tylko posiłkując się demagogicznymi argumentami o mniejszym złu. Zaczyna przypominać tyrana, gorszego, niż był nim kiedykolwiek Loethar, wyznającego zasadę, iż ludzie mogą się go lękać, byle by słuchali. Gdy w drugim tomie cyklu na miano szwarccharakteru zasługiwał Piven, teraz jednak, choć wciąż pochłaniany przez mroczną stronę magii, jawi się – z jego cynicznymi komentarzami i lekceważącym podejściem do świata – postacią znacznie lepszą, niż ogarnięty obsesją władzy Leo.

Natomiast ten, który wcześniej kreowany był na głównego Złego – czyli Loethar, również przechodzi rewolucyjną przemianę, gdy dotychczasowe jego cechy zostają niemalże przenicowane. Niestety, w moim mniemaniu nie wyszło to tej postaci na dobre. Znacznie bardziej wolałam go jako błyskotliwego intryganta, egocentryka, który manipulację podniósł do rangi sztuki i nawet dość mocno nakreślony rys okrucieństwa nie zaburzał tej wizji. Natomiast teraz, kiedy stał się on szlachetny aż do obrzydzenia, skłonny do poświęceń, tudzież łagodny i spolegliwy (przemiana ta tłumaczona jest faktem, że kiedy zdobywał władzę, kierowała nim obsesja, duma urażona tym, że władca Penraven go ignorował, zaś gdy swój cel osiągnął, mógł stać się dobrym, szanowanym przez lud monarchą) jest po prostu nudny.

W budowaniu wizerunków swych bohaterów McIntosh bardzo mocno posiłkuje się psychologią. Każdy z nich bowiem posiada bardzo złożoną osobowość, częstokroć stworzoną na zasadzie pozornie się wykluczających cech oraz ukształtowaną nie w jednorazowym akcie kreacji, lecz w procesie trwającym przez wszystkie tomy, gdy owe wizerunki znacząco ewoluują. Intrygujące jest, jak postaci reagują na podobne wyzwania, co szczególnie wyraziście wygląda w przypadku kwartetu głównych protagonistów. Sceny, w których dochodzi do stworzenia kluczowej dla fabuły więzi łączącej Valisara z przynależnym mu patronem – mistrzem magii, pełniącym zarówno funkcję ochroniarza, jak i kanału dla mocy, którą osoba z nim związana włada, są jednymi z najciekawiej w powieści ukazanych. Właśnie ze względu na charakterystyczną dla każdego z bohaterów logikę, będącą odwzorowaniem ich psychicznych predyspozycji.

O ile we wcześniejszych tomach faworyzowaną emocją była więź pomiędzy braćmi, teraz autorka zajęła się związkami damsko-męskimi. Każda z przedstawionych przez nią par wymyka się jednak oczywistym definicjom, ponownie bowiem pisarka sięgnęła ku już sprawdzonej metodzie – iż nic nie jest tym, co się na pozór wydaje, zaś w pierwszej chwili oczywiste rozwiązania nagle stają się znacznie bardziej złożonymi. Zaskakuje, w świetle umiłowania wielce skomplikowanych, wielowarstwowych rozwiązań fakt, że czasami stosuje te najprostsze, a jednocześnie – najbardziej emocjonalne.

Cała bowiem powieść to ustawiczna gra na emocjach, zobrazowana dynamicznymi dialogami, tudzież równie wartko płynąca akcja. Nie psuje tego wrażenia nawet pierwsze kilkadziesiąt stron, dość statyczne z powodu faktu, że bohaterowie spotykają się, wyjaśniając sobie rozmaite wątpliwości lub przybliżając wcześniejsze wydarzenia (i raz, i drugi, i kolejny…) oraz to, że nieco zbyt wiele pojawia się wówczas mów natchnionych i patetycznych, mających według mnie zbyt mdły charakter dydaktyczny. W miarę rozwoju fabuły ten dyskomfort jednak mija, a w momencie, gdy McIntosh dryfuje od typowej dla powieści spod znaku magii i miecza akcji w kierunku moralitetu, kiedy zaczyna rozważać naturę dobra i zła, zagłębia się również w meandry ludzkiej duszy – czyni to w sposób bardzo przekonujący. Zwłaszcza wtedy, gdy zadaje pytanie, na ile czyny jej bohaterów warunkowane są przez magię, która ich opanowała i wypaczyła, w jakim zaś stopniu wynikają z ich własnej natury. Odpowiedź jest zaskakująca, lecz równocześnie konsekwentnie wynikająca z wcześniejszego toku rozumowania pisarki. Okazuje się też, iż wydarzenia opisywane w poprzednich tomach mają drugie, a nawet trzecie dno, a w świetle nowych faktów czarno-biała wizja konfrontująca sielankową monarchię i jej dobrego władcę z barbarzyńskimi hordami upada w pył.

Czytając Gniew króla ma się wrażenie obcowania z prozą znacznie bardziej dojrzałą i przemyślaną, niż miało to miejsce w Królewskim wygnańcu i Krwi tyrana. Tak jakby McIntosh doszlifowała swój warsztat, jednocześnie dochodząc do wniosku, iż pewne chwyty fabularne nie są niezbędnym elementem przyciągającym czytelnika (mam tu na myśli nadmierne epatowanie bezsensownym okrucieństwem – mankament pierwszego tomu cyklu). Nie znaczy to, iż pisarka całkowicie zrezygnowała z brutalnych scen – są one jednak umiejętnie dawkowane, stanowiąc mocny, lecz nie dominujący akord powieści.

Mimo pewnych niedoskonałości fabularnych, tudzież momentami wciąż jeszcze odrobinę zbyt szorstkiej narracji oraz pewnej przewidywalności wydarzeń i powielania rozmaitych charakterystycznych dla fantasy kalek i motywów, książkę tę można uznać za  zdecydowanie mocne zamknięcie Trylogii Valisarów. Kiedy finalne rozwiązanie zaskakuje, zaś wyraziści bohaterowie, których sylwetki nakreślone są na granicy psychologicznej wiwisekcji zapadają w pamięć, można stwierdzić, tym razem sięgając nie po klasyków, lecz trawestując mądrość rodzimą, z politycznego poletka, iż McIntosh powinno się oceniać nie po tym, jak zaczęła, lecz - jak kończy.