Gniew Imperium

Gniew powtarzalności

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Gniew Imperium
Wydaje się, że Brian McClellan wpadł w jedną z najbardziej niebezpiecznych dla twórców cykli pułapek – odniósł jakiś tam sukces, zyskał popularność fanów i produkuje kolejne części serii, natomiast nie ewoluuje jako pisarz. Każdy kolejny tom opowieści ze świata magów prochowych pod względem konstrukcji fabularnej i wyzwań, z jakimi mierzą się bohaterowie, wydawał się bardzo podobny do poprzednich książek z tego uniwersum. Czy autorowi tym razem udało się w jakiś sposób wyjść ponad te schematy i własne ograniczenia?

W skrócie: niespecjalnie. Nie dość, że po raz kolejny widać, że McClellan opiera się na tych samych elementach – zwłaszcza wątek Michela, który, niemal identycznie jak w poprzedniej książki, ryzykuje własną skórą infiltrując szeregi wroga, żeby wydobyć bezcenne informacje i niejednokrotnie ociera się przy tym o ujawnienie oraz śmierć. Tylko nitka fabularna dotycząca Bena Styke’a wydaje się w miarę świeża, ale ona z kolei obarczona jest innymi wadami. Podróż Bena przypomina najprostsze zadania z gier RPG rodzaju „pojedź na skraj mapy, pogadaj z kimś, po czym pojedź na drugi skraj mapy, znajdź coś”, poprzeplatane z rzadka sekwencjami bitewnymi. Jednak największą fabularną bolączką tego tomu są fillery – nietrudno wyobrazić sobie Gniew Imperium skrócony o 200-250 stron, bez których niczego książce tak naprawdę by nie ubyło.

Jak zwykle sporą część zajmują sceny batalistyczne. Tym razem McClellan (poza jednym nieco większym oblężeniem) nie skupia się na bitwach wielkich armii (co było na przykład punktem kulminacyjnym Grzechów Imperium), ale przedstawia więcej starć w małej skali. Tutaj prym wiedzie Styke wraz z towarzyszami – szaleńcze starcia jego ekipy z różnymi wojskami oraz Dynizyjczykami są dynamiczne i momentami niemal intymne, ale każdorazowe doprowadzanie Bena na skraj sił, jednak wciąż pokazując, że jest w stanie pokonać danego przeciwnika szybko, staje się nużące i powtarzalne. Wciąż jednak dużo bardziej absurdalna i wymuszona jest sekwencja, w której Vlora oraz Taniel sami zatrzymują całą armię, bo tego właśnie wymaga od nich fabuła – bez komentarza niech pozostanie cudowny ratunek ze strony bohatera, który pojawia się znikąd.

Ogólnie fabularnie nie jest najciekawiej. Wątek Michela jest, jak już wspomniałem, niemal powtórzeniem tego z pierwszego tomu, tylko w nieco innym środowisku. Taniel, najbardziej intrygująca wydawałoby się postać, zostaje na samym początku pretekstowo odsunięty na bok, żeby nie przeszkadzał i duża część historii skupia się na Vlorze oraz jej działaniach – co, poza nieco lepszym poznaniem historii lady Krzemień, sprawia wrażenie bycia fillerem między fragmentami poświęconymi Bravisowi i Styke’owi. Plusem tej książki jest za to z pewnością głębsze wejście w historię i obyczaje Dynizyjczyków oraz dalsze rozwijanie postaci Ka-poel, choć tworzenie z niej kolejnego quasi-wybrańca nie wypada zbyt przekonująco.

Gniew Imperium to ten typ książki, którą najtrudniej ocenić – nie jest tak słaba, żeby zdecydowanie ją krytykować, ale i nie ma w sobie na tyle dużo zalet, które jednoznacznie skłaniałyby to zapoznania się z tymi opasłymi kilkuset stronami (mając przy tym w pamięci premierę kolejnego, podobnego wielkościowo tomu trylogii, Krew Imperium). Fani cyklu i recyklingu fabuł oraz postaci pewnie sięgną po tę książkę, ale nie wydaje mi się, żeby był to tekst specjalnie atrakcyjny dla osób szukających interesującej oraz zaskakującej fantastyki.