Głębia. Bezkres

Najgłębsze odmęty

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Głębia. Bezkres
Głębia zaczęła się naprawdę mocno: Skokowiec był świetną powieścią. Przy okazji dwóch kolejnych Marcin Podlewski nie zwolnił tempa, dzięki czemu cykl stał się jedną z większych ozdób polskiej fantastyki ostatnich lat. Po doskonałym Naporze przyszedł czas na Bezkres – zakończenie tej monumentalnej przygody.

Blady Król powrócił. Niektórzy jeszcze nie dowierzają, niektórzy próbują bronić się przed tą prawdą, ale nic nie ochroni ich przed zniszczeniem, które przynosi legendarna istota. Maszyny, Obcy i ludzie zdają sobie sprawę, że muszą połączyć siły, aby się jej przeciwstawić, ale ogłoszony po Wojnie Naporu sojusz niewiele zmienia – z Rozpadem nie sposób walczyć. Chyba że Myrton Grunwald, ostatnia nadzieja żyjącej galaktyki, wymyśli jeszcze jeden, ostatni fortel.

We wszystkich trzech recenzjach poprzednich tomów Głębi konsekwentnie chwaliłem cykl za jedną rzecz: rozmach. Po lekturze Bezkresu muszę zrewidować moje wcześniejsze poglądy, bo niestety wygląda na to, że Podlewski wziął na swoje barki nieco za dużo. Do czasu powrotu Bladego Króla, który ma miejsce pod koniec Naporu, wszystko jest w porządku zarówno w skali makro (wszyscy walczą ze wszystkimi – nie tylko ludzie z Obcymi i Maszynami, do poważnych tarć dochodzi także wewnątrz trzech frakcji stanowiących oczywiste strony konfliktu; w dodatku większość graczy woli nie wyłaniać się z cienia), jak i mikro (potężna grupa bohaterów z dobrze opisanymi historiami). W tomie czwartym przychodzi jednak czas, aby wszystkie wątki znalazły zamknięcie – i zaczynają się prawdziwe problemy. O ile we wcześniejszych książkach Podlewskiemu udało się unikać najbardziej banalnych rozwiązań (rodzaju deus ex machiny), to już Bezkres w dużej większości się z nich składa. Szczególnie zawodzą pierwsze rozdziały powieści: autor, który od samego początku raczej nie hamował pióra (cztery tomy liczą grubo ponad trzy tysiące stron!), z nieznośną powolnością odkopuje kolejne postacie – wygląda to tak, jakby miał rozrysowaną mapę swojej Wypalonej Galaktyki z naniesionymi zagubionymi statkami, które postanawia teraz sprowadzić do jednego punktu (albo w rozumieniu lokacji albo fabularnym). Ogólnie rzecz biorąc jest to decyzja zrozumiała, jednak wykonanie tego wielkiego kroku pozostawia wiele do życzenia. Bywa, prawdę mówiąc, nudno.

Poważne wątpliwości budzi także fakt wprowadzania na scenę nowych bohaterów. W tym wypadku, niestety, literatura nie lubi nadmiaru, a Podlewski nie przejmuje się tym w najmniejszym stopniu: strzela w czytelnika nazwiskami kolejnych zbrojeniowców i astrolokatorów tylko po to, żeby natychmiast wysłać ich statek naprzeciw Blademu Królowi. Większość z nich naturalnie zdąży popisać się jakimś zupełnie nieważnym aktem heroizmu, ale ostatecznie pozostają oni anonimowi. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała i tak szalenie obszerna Głębia, był zalew kolejnych niepotrzebnych nazwisk.

Czy oznacza to, że Bezkres jest powieścią nieudaną? Nie, z całą pewnością – raczej zwyczajnie przegadaną, przez co perełki, które udało się Podlewskiemu wykreować, giną w gąszczu kolejnych długich akapitów. Jednym z klejnotów z pewnością jest ogólnie pojęta estetyka związana z jednostkami Bladego Króla; autor opisuje je wyjątkowo plastycznie, a czytelnik czuje niemal na własnej skórze, że każda z nich tańczy na cienkiej granicy oddzielającej istnienie od nieistnienia. Zresztą wypada pochwalić pisarza za jeszcze jedną rzecz związaną z tą legendarną istotą: towarzyszą jej genialnie wykreowani Heroldowie (Blada Księżna i baronowa Sepetes – majstersztyk, choć Legion i Potępiony także mają swoje momenty). Szkoda tylko, że przerażający Rozpad zawodzi, gdy pojawia się we własnej osobie – jego długo oczekiwana konfrontacja z Grunwaldem wypada, nomen omen, blado. Lepiej natomiast prezentuje się rozwiązanie wątku Andy i Lwa; na wcześniejszym etapie rozwoju Głębi mogło się wydawać, że to tylko postmodernistyczny kwiatek do kożucha, ale zakończenie pokazuje, że wszystko było od początku do końca zaplanowane – i dobrze!

Bezkresowi nie udało się spełnić moich oczekiwań, ale te, przyznaję to otwarcie, po Naporze były naprawdę wygórowane. Marcin Podlewski zrobił to, co zrobić musiał: zebrał wszystkie wątki i doprowadził je do logicznego końca. Nie obyło się bez potknięć i niezręczności, nie obyło się bez nadmiernego gadulstwa, które zastąpiło prawdziwe fabularne mięso, ale zadeklarowani fani Głębi z pewnością ucieszą się z powrotu do swojego kosmicznego domu. Ja, choć nieco rozczarowany, na pewno będę śledził dalszą karierę pisarską autora!