» Fragmenty książek » Gamedec. Zabaweczki. Sztorm

Gamedec. Zabaweczki. Sztorm


wersja do druku

Księga druga: ...i nadejdzie sztorm


Gamedec. Zabaweczki. Sztorm
KSIĘGA DRUGA:
...i nadejdzie sztorm...


- Aqual "Mały Lew" proszony jest o zatrzymanie się i przygotowanie do wejścia na pokład funkcjonariuszy Departamentu Policji w Sydney.
Spojrzałem zaniepokojony na Petera.
- Jaki masz stan baterii? - zapytał.
- Dwadzieścia trzy procent.
- W razie czego polecisz tym wrakiem?
Miałem ochotę wzruszyć ramionami, ale w ten sposób zdradziłbym, że z nim rozmawiam.
- Jak mi się ręka nie urwie i kulas nie okręci wokół szyi...
W dachu policyjnego pojazdu otworzył się sporych rozmiarów właz, z którego wyprysnął mężczyzna w granatowym egzoszkielecie. Podleciał do nas i po chwili stanął na brzegu kokpitu. Na jego przedramieniu i ramieniu groźnie połyskiwały diody odbezpieczonej broni.
- Starszy kapral John Space, SPD - przedstawił się zwracając głowę lekko w lewo, a nie skłaniając jak w Europie. Słyszałem o tej różnicy, ale nie miałem okazji zobaczyć na własne oczy. - Informuję państwa, że w Sydney ogłoszono stan wyjątkowy. Większość publicznych miejsc została zamknięta, nie działają sklepy, platformy i firmy.
- Ale co się stało? - zapytała Vivien, błyskając opaloną skórą na smukłym brzuchu.
Policjant widząc, że otacza go pięć pięknych syren ubranych jedynie w kamizelki i figi, na chwilę stracił rezon i przełknął ślinę. Zagrała jego kwadratowa szczęka. Pewnie gdyby zdjął kask i ochranianiacz podbródka, okazałby się przystojnym samcem: siny ślad po zaroście, stalowo szare oczy. Zdaje się, że dziewczęta to dostrzegły, bo rzucały mu zalotne spojrzenia. Służba nie drużba, Johnny, uśmiechnąłem się zjadliwie w duchu, ja też mam na sobie blachy i też mogę te cukierki jedynie oglądać.
- Terroryści - odezwał się wreszcie. - Nadal są w mieście, w okolicach undercity. Sytuacja się pogarsza. Trwają zamieszki, są ofiary. Dlatego naszym obowiązkiem jest ostrzec państwa, że jeśli zdecydujecie się na wlot do miasta, robicie to na własne ryzyko, a ponieważ panuje tam stan wyjątkowy, nie obowiązują żadne polisy.
Parsifal uniósł brwi.
- Trudno. Nasi przyjaciele potrzebują serwisu...
- Decydują się państwo na wlot?
- Tak.
- W takim razie proszę o ustne podanie danych identyfikacyjnych.
Cholera. Nie byłem pewien, co z tego wyniknie. Dlaczego ustne? Nie mają czasu na skany? Przecież skan jest szybszy. Chodzi o identyfikację głosową? Zapewne. Potem z pewnością zrobią skan. Co robić? Usłyszałem głosy syren:
- Cloe Freyr.
- Vivien Freyr.
- Fara Freyr.
- Brenda Freyr.
- Tajda Freyr.
Wraz z przybywaniem "Fredrów" broda policjanta opadała coraz niżej, a oczy nieznacznie się rozszerzały.
- Mortimer Freyr.
- Parsifal Freyr.
- Państwo są... rodziną? - spytał.
- Tworzymy klan - odparł Parsifal. - To nasze żony.
Mężczyzna zakuty w egzoszkielet chrząknął i bezwiednie dotknął palcami przyłbicy hełmu. Tak, John, ja też byłem zaskoczony. W dodatku takie piękne kobiety, co?
- Dobrze, idźmy dalej... - wskazał wzrokiem na Dooma Petera. - Jest pan zoenetem?
- Tak. Peter Kytes.
- Ten z Bezbolesnych?
- Tajest.
Mundurowy nabrał powietrza w płuca i wyszczerzył zęby.
- Okej, żelazny Pete! - wykrzyknął. - Kiedy następny mecz?!
Entuzjazm z pewnością przesadzony. Crash wskazał dymy nad miastem.
- Jak wyjaśni się to wszystko.
Z pojazdu wyłonił się drugi policjant.
- Co ja słyszę! Pete? Ten Pete?!
- Widzisz, Matt? - Stojący na aqualu funkcjonariusz odwrócił głowę do partnera. - Czasami warto kogoś zatrzymać!
- Czekaj, niech mu się przyjrzę!
Mężczyzna podleciał i delikatnie wylądował na burcie Lwa. W czasie lotu zdążył zapewne stwierdzić, że zdanie partnera "Czasami warto kogoś zatrzymać" odnosiło się nie tylko do Crasha, bo gdy do nas dołączył, zamilkł i przez dwie, trzy sekundy przeskakiwał wzrokiem z uda na brzuch, z brzucha na pupę. W sumie faceci to gatunek, którego nie należy wysyłać do boju. Ich predylekcja do zatrzymywaniu wzroku na niektórych wypukłościach tudzieź wklęsłościach jest taką słabością, że dziw, iż nikt tego jeszcze nie wykorzystał na polu walki.
- Witam panie - wydukał. - A Peter to ty? - Spojrzał w kierunku Dooma.
- To ja.
- Bracie... - chrypnął, koncentrując wzrok na zbroi Kytesa. Niestety, w gładkim dureksie wciąż odbijały się sylwetki zagłogantek. - Co ci się stało?
- Zamieszki na Fidżi - wypalił Kytes.
Nie byłem pewien, czy postąpił mądrze zdradzając, że w nich uczestniczyliśmy.
- Byłeś tam?! - Policjant już zupełnie doszedł do siebie.
- Byłem. I nie pozostałem bierny, jak widzisz.
- Chłopie, ty się nadajesz do serwisu... Czekaj, sprawdzę, czy jest czynny w Sydney, chociaż oficjalnie niby nie...
Drugi policjant zwrócił na mnie spojrzenie.
- Dobrze, jeszcze pan.
Właśnie. I co teraz? Przecież nie powiem, że nazywam się Onufry, bo po skanie kłamstwo wyjdzie na jaw i stanę się podejrzanym numer jeden. Jeśli zaś rzucę od niechcenia "Torkil Aymore", ktoś z załogi Małego Lwa może nie wytrzymać i rzucić: "Co? Przecież to Onufry!" Rozważania te zajęły mniej niż sekundę, po której odpowiedziałem:
- Torkil Aymore.
Usłyszałem zdziwiony głos Cloe:
- Jak to "Aymore?" Przecież to Onufry!
Chciałem wyjaśnić, że to tylko moje przezwisko, ale twarz policjanta już stężała. Spojrzał na załogę Małego Lwa.
- Czy znacie tego... czy pan jest zoenetem?
- Tak.
Zza pleców usłyszałem ściszony kobiecy głos, chyba Brendy:
- Torkil Aymore? Dobrze usłyszałam? Ten Torkil?
Policjant stanął pewniej na nogach i zerknął znacząco na partnera. Zwrócił wzrok na Mortimera.
- Pan jest kapitanem?
- Nie, mój ojciec. - Starzec wskazał Parsifala.
No, Johnny, nie powinieneś się dziwić. Takie rzeczy się zdarzają. I będą coraz częstsze. Policjant długo nie mógł wydobyć głosu. W końcu chrząknął:
- Kto jest tu ojcem, a kto synem, bo nie zrozumiałem?
- Ja jestem ojcem - rzucił Parsifal. - Przeniosłem się w bezmózga, a Mortimer, mój syn, przeżywa starzenie.
Mundurowy przełknął ślinę. Ostatniej frazy z pewnością nie rozumiał. Trudno ją pojąć bez kontekstu.
- Czy... czy zna pan tego zoeneta, Torkila Aymore’a pod innym nazwiskiem?
To już nie był przyjazny ton. Ten głos mówił: człowiek, który ukrywa swoje personalia, może być terrorystą.
- Ja... - zaczął Freyr, ale mu przerwałem. Nie będę go narażał na kłopoty z mojego powodu.
- Nie należę do tego stada. Skorzystałem z transportu, bo także uczestniczyłem w zamieszkach na Fidżi i jak pan widzi, wymagam serwisu. Mam uszkodzoną baterię, lewą górną kończynę i prawe biodro.
Funkcjonariusz zrobił urzędową minę.
- Sprawdzimy.
Odezwał się drugi:
- Sorry, Pete. Serwisy motombowe są nieczynne. I nie umiem ci powiedzieć, kiedy je uruchomią. Najbliższe są w Melbourne.
Mimika pierwszego uległa minimalnej zmianie. Pewnie nadawał mentalnie do kolegi coś w stylu: „Matt, nie wdawaj się w pogaduszki, bo mamy tu podejrzanego”. Wreszcie spojrzał na mnie chłodnym, niedobrym wzrokiem.
- Według danych powinien pan się znajdować na Gai.
- Wróciłem.
- Nie według naszych danych.
Oczywiście, że nie. Peter kupił mi bilet na zmyślone nazwisko i podrobiony IN (znał się na tym). W portach nie montują psychoskanów.
- John - odezwał się Matt - zrobiłeś skan?
- Jeszcze nie.
- W takim razie proszę się przygotować... Zrobione. Rzeczywiście, Torkil Aymore. Poza tym dane się zgadzają.
John znowu mierzył mnie wzrokiem, a razem z jego spojrzeniem wędrowała nagle ożywiona lufa naramiennego działka.
- Czy pański motomb jest kradziony?
- Nie, to moja własność.
- Według naszych danych Torkil Aymore, rzeczywiście zoenet, jest na Gai. Być może to nieporozumienie, ale trzeba je wyjaśnić. Przykro mi, ale musimy pana zatrzymać celem ustalenia tożsamości. Nie będę ukrywał, że pańska obecność w pobliżu zamieszek pogarsza sytuację. Informuję, że wszystko, co pan od tej chwili powie i zrobi, może być użyte...
Przestałem słuchać i spojrzałem na Parsifala. Patrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem. Zamierzał mi pomóc? Ale jak? Nie przeciwstawi się policji. On planuje nowe życie, chce uciec z Ziemi, niepotrzebne mu kłopoty. Zerknąłem we wsteczną kamerę, żeby ocenić stan Mortimera. Jego twarz była napięta. Zdaje się, że rwał się do bohaterskich czynów, ale po oczach widziałem, że czyta jakieś komunikaty. Pewnie od ojca. Posłuchaj taty, staruszku. Nasze ścieżki tu się rozchodzą.
- Torkil, wiejemy - przeczytałem komunikat Petera. ¬– Trzymaj lewą rękę, bo ci ją urwie, jak przyspieszymy.
- Jeśli będę ją trzymał i się urwie, to wyłamie mi palce w zdrowej kończynie.
- Więc trzymaj ją mądrze, tam, gdzie jest środek ciężkości.

To na wysokości łokcia.
- Dokąd?
- Tylko do miasta. Wszędzie indziej nas dorwą. Naszą nadzieją są zamieszki. Jak najgłębiej i w największą ciżbę.

Johnny podszedł do mnie, wyjmując z udowego modułu niewielki, obły twór, który po chwili rozłożył się w kształt potężnych kajdanek. Cichy pisk i pojawienie się niebieskiej kontrolki świadczyły o prawidłowym funkcjonowaniu urządzenia.
- Proszę odwrócić się do mnie ty...
Nie musieliśmy się umawiać z Peterem, czy liczyć do trzech. Odbiliśmy się od pokładu w tej samej sekundzie i prawdopodobnie w tym samym momencie przyspieszyliśmy. Ominąłem nagle znieruchomiały przód Małego Lwa i skierowałem lot w stronę tamy. Pod nami trwały w pozornym bezruchu setki aquali, jachtów i podwodne miasto.
- Ooożżżeeeeszzz jaaaassssnaaaa... - doszedł mnie cichnący bas policjanta.
Czy zatrzymają Parsifala i jego trzódkę? Pewnie tak. Jedno czy dwa przesłuchania i ich puszczą. Przepraszam, kapitanie. Mam nadzieję, że nie pokrzyżuję zanadto twoich planów. W prawym górnym rogu pola widzenia rozjarzyła się sylwetka Dooma. Czerwień przy biodrze, lewa ręka czarna, niesprawna, wiele żółtych i pomarańczowych plam. To ja, panie doktorze. Proszę mi wymienić osiemdziesiąt procent ciała. Zapłacę.
- Peter, do ilu przyspieszyłeś?
- Do czterech. Tobie radzę to samo. Tylko delikatnie.
- Okej...

Zerknąłem we wsteczną kamerę. Jeden z policjantów wykonywał właśnie skok w kierunku luku pojazdu i wisiał na tle odległych, szarych chmur, drugi wyciągał rękę do Parsifala. Zapewne kazał mu czekać czy coś w tym stylu.
W głównym polu widzenia zobaczyłem kursor pulsujący przy prawej ścianie najbliższego linowca.
- Omińmy go po tej stronie - odezwał się Peter.
O ile tam w ogóle dolecimy. Nie wiedziałem, jaki dystans zdołamy pokonać, zanim mundurowi ulokują się w wozie. Po raz kolejny skonstatowałem, że dibekowcy mają znaczącą przewagę nad organikami. Ciekawe, kiedy dimeni zupełnie zastąpią glejowych policjantów. Słyszałem, że w FSA sformowano już oddział... Jak oni się nazywają...
Zmierzyłem odległość od budynku. Popołudniowe słońce krzesało z jego szklanych powierzchni złote iskry. Dwa tysiące dwadzieścia metrów. Zerknąłem we wsteczną kamerę i włączyłem dalmierz. Od aquala oddaliliśmy się ledwie o dwieście.
- Uwaga - usłyszałem alt wewnętrznego komunikatora – zagrożenie utraty kończyny.
Lewa ręka na wykresie zaczęła migać. Przytrzymałem ją w łokciu. Czy nie za wczesny ten alarm? W końcu lecimy gładko i prosto, przyspieszenie to zaledwie trzy g... no tak, czyli rączka waży trzy razy tyle co zwykle. Dystans od linowca tysiąc sześćset metrów. Prędkość pięćset kilometrów na godzinę. Policjanci zamykają włazy pojazdu. Migają światłami. Psiakrew, daleko do miasta! Tama, trzy pierścienie linowców i dopiero za nimi zaczynają się gęste zabudowania! Tysiąc dwieście metrów. Raptem widzę między mną i Peterem zielony tor. Po chwili słyszę jego głos:
- Wystrzelili sieć elektromagnetyczną. Jeśli w nią wpadniemy, wywali nam wszystkie systemy. Ty w lewo, ja w prawo! Tylko łagodnie! Myśl szybko, poruszaj się wolno!
- Okej!

Wykonałem delikanty zwrot w lewo...
- Uwaga, zagrożenie wyłączeniem kończyny.
Moja - nie moja prawa noga zaczęła migać. Rwie się biodro. Co przytrzymać? Rękę czy nogę? Wytrzymaj, giczole, zaraz kończę ten skręt... Powinno wystarczyć. We wstecznej kamerze widzę rozpościerającą się przed wrogim pojazdem sieć, błyskającą iskierkami, odkształcającą się jak fala przeznaczenia...
Odchylam lot jeszcze bardziej.
- Uważaj Peter, to dziadostwo jest szerokie, jakieś dwadzieścia metrów średnicy.
- Mam nadzieję, że nie jest zdalnie sterowane...
- Co?!
- Pół beczki w dół i świeca!

Obawy Petera okazały się słuszne. Sieć była zdalnie sterowana, w dodatku modułowa: we wstecznej kamerze zobaczyłem, jak rozdziela się na dwie części i każda z nich kieruje się do swojego celu.
- Nie! - odkrzyknąłem. - Jeśli polecimy w górę, złapią nas! Musimy przelecieć nisko obok czegoś...
- Wystającego! Racja! Nad blanki tamy! Tam jest stacja antygrawitacyjna!

Kursor zamigał w pobliżu kopulastych zabudowań przycupniętych w cieniu linowca.
- Doganiają nas!
- Gazu!

Przyspieszyłem do maksimum.
- Uwaga, zagrożenie utratą...
Automat przerwał "w pół zdania" (w tej samej chwili poczułem dziwne szarpnięcie) i dokończył:
- Prawa noga uległa oderwaniu. Zgłoś się do najbliższego serwisu.
Istotnie, na wykresie zobaczyłem, że moja nóżka stała się przezroczysta, a we wstecznym ekranie... z radością stwierdziłem, że sieć owija się niczym drapieżna meduza wokół odrzuconej części! To podsunęło mi pomysł.
- Peter! Zbliż się!
Szarpnąłem z całej siły za swoją lewą rękę i usłyszałem beznamiętny komunikat, że straciłem także górną kończynę. Zerknąłem jeszcze raz we wsteczny obraz oceniając odległość... siatka zbliżała się z niebezpieczną prędkością do Kytesa. Prawdopodobnie gdyby nie nasze przyspieszenie, nie mielibyśmy szans. Wymierzyłem i cisnąłem niepotrzebną kończynę w dokładnie wyliczone miejsce. Crash odczekał jeszcze dwie sekundy i poderwał lot dokładnie w momencie, w którym siatka pochwyciła moją błyszczącą lewą rękę. Na coś się przydały te kikuty.
- Podciągnij, podciągnij - odezwał się alt.
Dopiero wtedy spojrzałem przed siebie i... nieistniejące włosy zjeżyły mi się na głowie. Ciągnij, Torkil, ciągnij! Zaraz rozsmarujesz się na tamie!
- Torkil! W górę! - drze się Peter.
Zaciskając metalowe zęby widzę, jak jasnobeżowy mur tamy niemal ociera się o mój korpus. Niemal czuję jego wibracje. Wreszcie wylatuję nad blanki i natychmiast poziomuję lot: ślizgiem, tuż nad drzewami, do linowca. Jeszcze tylko sto metrów. Peter jest na prawo ode mnie i pięćdziesiąt metrów wyżej. Wtedy widzę błękitne smugi pocisków, przecinające powietrze między nami.
- Strzelają - odzywa się Peter.
- Błękitne pociski. Elektromagnetyczne. Jak sieć.
- Zgadza się. Za linowiec!

Ciasno skręcam w prawo, prosto w złotą poświatę odbitą od lustrzanych szyb. Pomarańczowe niebo. Odczuwam dziwną lekkość na myśl, że nie muszę już się martwić o popsute kończyny. Amputacja to całkiem niezła metoda pozbycia się kłopotu. Jesteśmy pomiędzy zewnętrznym i środkowym pierścieniem linowców. Rosną tam drzewa. Gęsto. Nie wlecimy między pnie. Zerkam we wsteczny ekran. Nie widać policji. Patrzę w przód. Wyławiam między podstawami wież miasta jakiś błysk.
- Widziałeś ten błysk? - rzucam do Petera.
- Tak.
Nie musimy więcej gadać. Jasne, że powinniśmy kierować się właśnie tam. Lecimy tuż nad szczytami eukaliptusów w stronę kolejnego linowca. Chcemy ominąć go z prawej strony. We wstecznym ekranie widzę, że policyjny pojazd wyłonił się zza budynku. Odzywam się do Crasha:
- Śrubą?
- Śrubą.

Rozpoczynamy lot rozszerzającymi się i zwężającymi kołami. Pojawiają się pierwsze niebieskie smugi przeszywające powietrze. Od trafienia dzielą nas sekundy. Nie możemy lecieć szybciej.
- Podlećmy do ściany linowca! Może nie będą strzelali do budynku! - rzucam.
- Okej!
Jeszcze sto metrów i lecimy koło połyskliwej powierzchni. We wstecznym ekranie widzę, że działko wozu zamilkło. Ale pojazd zbliżył się do nas: teraz dzieliło nas nie więcej niż trzysta metrów. Czy mają narzędzia, żeby nas pochwycić? Jakieś manipulatory? Pola? Wylatujemy prosto w słońce. Jeszcze jeden pierścień linowców przed nami, a za nim miasto. Teraz kule Sydneylandu wydają się o wiele większe i wyżej osadzone niż wtedy, kiedy je oglądałem z pokładu Lwa. Sieć wsporników też jest bardziej złożona.
Słońce chowa się na chwilę za jedną z wyższych kul, ozdobioną poniżej dyskowatym modułem. Gałęzie drzew pod nami sypią leniwe iskry, uderzone serią błękitnych strzałów, łamią się konary i wylatują w powietrze, ale zanim opadną, będziemy daleko. Nie widzę szans, żeby dolecieć do zabudowań. Policjanci są dwieście metrów za nami. Nagle dostrzegam jakieś poruszenie przy linowcu, do którego się zbliżamy. U jego podstawy pojawia się seria błysków, przeświecająca przez korony drzew. Jeszcze chwila i słyszę huk dobiegający z tamtej strony. Po chwili pojawiają się błyski w innych punktach podstawy linowca, nadchodzą kolejne fale dźwiękowych uderzeń. Z przerażeniem stwierdzam, że eksplodowały miejsca przyczepów lin do fundamentów. Przez ułamek sekundy widzę, jak poszczególne włókna gargantuicznych wsporników rwą się, skręcają i palą. Nie wiem, czy to złudzenie, czy cała bryła linowca drgnęła? Po chwili słyszę obezwładniający, niski huk odbijający się zwielokrotnionym, powolnym echem od innych budynków. A więc drgnęła. Rany boskie! Jedna z lin pęka, zwija się, mam wrażenie, że wysuwa wzwyż w prowadnicach. Gdyby nie przyspieszenie, widziałbym to wyraźniej. Skrajem świadomości rejestruję fakt, że policja przestała do nas strzelać. Jeszcze chwila i zbliżamy się do bryły budynku z prawej strony. Przed nami otwiera ramiona Sydney. Przepotężny huk powtarza się. Tym razem jest dłuższy, dołącza do niego niski, chrapliwy, jakby metaliczny dźwięk. Nie rozpoznam go, jeśli nie wyłączę przyspieszenia.
- Peter, wyłączam przyspieszenie.
- Roger. Ja też.

W uszy natychmiast uderzył mnie jęk i wrzask stali. Przez ułamek sekundy oswajałem się z dziwnie wysokimi tonami i widokiem mknących poniżej szczytów drzew.
Kto wpadł na pomysł wysadzenia w powietrze linowca? Nie zwalniamy, pędzimy w cień najbliższych, stosunkowo niskich wież. Ależ my prujemy... Śmigają rozmyte gałęzie, za nami spadają liście z drzew, tworząc coś w rodzaju florystycznego kilwateru. Mamy do najbliższych zabudowań sześćset metrów. Jeszcze jeden huk, dłuższy od poprzedniego... nie kończący się? Zerkam we wsteczny ekran. Pojazd policyjny zatrzymuje się i okrąża linowiec, który... odchyla się od pionu i wrzeszczy wniebogłosy: przewracam się, przewracam! Przechyla się w lewo, w stronę drugiego, stojącego w odległości circa dwóch kilometrów. Jeśli sabotowany gmach ma taką wysokość jak mój Stockomville i pech go nie opuści, to zawadzi o drugą konstrukcję. Cień pod nami gęstnieje: zbliżamy się do miasta. Widzę kursor Petera wskazujący kierunek lotu. Dochodzi do nas następna seria eksplozji. Jeszcze raz zerkam we wsteczny ekran. Linowiec, łyskając mandarynkowymi refleksami, krzywi się i wygina. U podstawy płonie kilka segmentów. Raptem na samym dole wybucha oślepiający błysk, od którego pochylają się drzwa. Widzę falę uderzeniową biegnącą do nas po kobiercu zieleni. Podnosi się chmura liści. Wreszcie fala dopada nas razem z hukiem, który, gdybym był organiczny, z pewnością rozerwałby mi bębenki. Na chwilę ginie obraz Petera. Podmuch przydaje nam dodatkowego pędu. Tracę stabilność i przez chwilę koziołkuję. Gdy stabilizuję lot, widzę we wstecznym ekranie, jak szyby budynku eksplodują falą: odłamki sypią się coraz wyżej, otaczając kondygnacje połyskliwym pyłem, który zakrywa na chwilę wirujący pojazd policyjny. Wlatujemy między wieże i wsporniki miasta. Widzę przed sobą, w gąszczu słupów, których średnica waha się od kilkunastu do kilkudziesięciu metrów, na masywnej estakadzie jakieś zamieszanie, kłębiący się tłum. Zgubiliśmy pościg, już nie musimy lecieć w stronę wandali, ale coś nas tam ciągnie. Za nami został tylko zielonobrunatny obłok pyłu. Musimy wlecieć głębiej w miasto, bo tu za chwilę rozpęta się Armagedon. Jeśli linowiec upadnie, a nie ma innej możliwości, impet jego uderzenia będzie porównywalny do eksplozji małej bomby atomowej!
- Przebywanie na niższych piętrach miasta - słyszę głos Petera - w tej sytuacji nie jest dobrym posunięciem, nie sądzisz?
Przyznaję mu rację. Trzeba się wznieść i odlecieć przynajmniej dziesięć kilometrów... W tym momencie zdaję sobie sprawę, że w linowcu przebywają tysiące ludzi i że wszyscy, którzy nie zdążą się ewakuować, zginą. A zdąży promil. Nie mogę. Nie mogę przez całe życie uciekać.
- Peter, trzeba ratować.
Ledwie to powiedziałem, wyprysnąłem świecą w górę i odwróciłem się na brzuch. Leciałem w stronę drapacza gwiazd, który hucząc przechylał się coraz bardziej, już o jakieś pięć stopni. Gdy wyleciałem spomiędzy wież, usłyszałem głos Petera:
- Jestem z tobą.
Dalej, myśl, nie czas na panikę. Zoom. Sprawdź te kondygnacje, na których wywaliło szyby... Obraz się chwieje, ale widzę wnętrza apartamentów, w których ludzie skuleni patrzą na świat tracący pion. Dlaczego nie biegną do garaży? Czarnowołosa kobieta z dzieckiem. Tuli je do siebie. Czy będę w stanie ją przenieść? Gdzie jest ten wóz policyjny? Rozglądam się przez chwilę. Uszkodzony pojazd zarył w grunt pomiędzy drzewami. Jeden policjant, u stóp eukaliptusa, przyczepia egzoszkielet kolegi do swojego. Będzie go transportował. Tak to jest. Gonicie niewinnych ludzi, a gdy potrzeba komuś pomóc, nie macie czasu. Nie bój się, kobieto, jeszcze dwieście metrów... jeszcze sto... i będę tam. Gdy się zbliżam, rozumiem, dlaczego ludzie są tak zdezorientowani: natężenie dźwięku jest tak wielkie, że z pewnością wywołuje ból. Paraliżuje. Oni po prostu nie wiedzą, co się dzieje. Jak się okazuje, nieważne, co wiesz, ważne, co robisz. Wlatuję w szklany gruz, hamuję jedną nogą, wyrywając z podłogi pióropusz iskier. Grzmocę całym ciałem w ścianę. Spada z niej holobraz.
- Proszę chwycić dziecko - krzyczę całą mocą doomowych głośników - ja chwycę panią! Czy pani rozumie?!
Chyba nie rozumie, pewnie ogłuchła, ale nie czuję, żeby protestowała, gdy obejmuję ją jedyną prawą ręką. Sprawdzam, czy mocno trzyma siedmio, może ośmioletniego chłopca. Taki szkrab może ważyć ze trzydzieści kilogramów. Muszę uważać z przyspieszeniami, bo go wypuści. Podłoga odchyla się od poziomu o co najmniej dziesięć stopni. Fotel przejeżdża na drugą stronę pomieszczenia. Pochylam się i obciążony dwójką pasażerów, wylatuję z apartamentu. Cholera, nie mogę ich postawić byle gdzie, bo zginą pod gruzem. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że to jedyni ludzie, jakich ocalę z linowca. We wstecznej kamerze widzę Petera, który pod każdą pachą trzyma dziecko. Chłopca i dziewczynkę. Zdawało mi się, czy widziałem ich rodziców krzyczących... krzyczących... na pożegnanie? Budowla chyli się coraz szybciej. To już dwadzieścia stopni. Nagle następuje tąpnięcie w miejscu największego nacisku i dom, jak w zwolnionym tempie, osuwa się kilkanaście metrów, wzniecając obłok kurzu, który wznosi się jak fala ubrudzonej waty. Po chwili dochodzi do mnie ogłuszający dźwięk. Dokąd lecieć? Wznoszę się wyżej, żeby widzieć górne tarasy miasta. We wstecznym ekranie widzę Petera, który robi to samo. Wreszcie, wykorzystując zoom, znajduję wysoko wiszącą platformę, w odległości niecałych pięciu kilometrów.
- Niech pani się trzyma! Utrzyma pani syna?!
Pewnie mnie nie słyszy. Coś krzyczy. Nie wiem, co. Delikatnie się rozpędzam, czuję, jak wiatr szarpie jej kiecką. Dociera do mnie, że jest zbyt słaba, by wytrzymać ból wywołany moim przedramieniem zaciśniętym wokół piersi i dźwigać trzydziestokilogramowy ciężar. Wstrzymuję lot. Dogania mnie Peter.
- Co się dzieje?
- Ona go nie utrzyma
- odpowiadam i ustawiam się pionowo, zginając lewą nogę, żeby stworzyć siodełko. Udaje się! Czuję pośladki kobiety opierające się na dureksowym udzie. Matka przytula przerażonego chłopca.
W tej pozycji trochę przechylam się w lewo, ale stabilizuję lot i przyspieszam. Teraz przeciążenie działa na naszą korzyść, bo dociska pasażerów do mojego tułowia. Zerknięcie we wsteczny ekran. To już koniec linowca. Budowla ma przechył co najmniej czterdziestu stopni. Uciekać! Sto pięćdziesiąt na godzinę, dwieście... nie mogę tak szybko. Chłopak się zakrztusił. Sto pięćdziesiąt. Dookoła błyskają szyby pneumobili gapiów, którzy zatrzymali się, żeby patrzeć na widowisko. Dostrzegam kilka plane'ów holowizyjnych. Gdybym był na waszym miejscu, zmykałbym stąd. Minęliśmy przedmieścia i wtatujemy w obszar naprawdę dużych wież, wielkich kul i z rozmachem zaprojektowanych torów gravicoasterów. Wiszące nad nami sfery zdają się kołysać. Monitory umocowane przy ich podstawach wyświetlają fragmenty nieba. Gdybym mieszkał w centrum Sydney, pewnie zdawałoby mi się, że miasto nie ma końca. Coraz więcej dymów, coraz więcej pożarów w dolnych warstwach. Zastanawiam się, czy pozostawienie mojej dwójki gdziekolwiek w tej polii jest bezpieczne. Ale jeśli nie tu, to gdzie? Przecież nie w lesie poza ABB. Jeszcze chwila, jeszcze trochę... taras, który uprzednio wypatrzyłem, tkwi w cieniu jednej z największych wież w mieście, tuż obok stacji hamowniczej parabolicznej spadni.
- Zostawię was tutaj! - krzyczę przez wiatr.
Kobieta rozumie i nieznacznie kiwa głową. Gdy jestem dwadzieścia metrów nad płytą, unoszą się zdziwione twarze zgromadzonych tam ludzi. Nie wiem, czy to zwykli przechodnie, czy demostranci. Nie ma to znaczenia. Są tak zszokowani, że nie zrobią krzywdy ani mnie, ani ocaleńcom. Pięć metrów. Delikatnie wyprostowuję jedyną nogę. Kobieta obwisa w moim objęciu, a syn w jej rękach. Przyziemienie. Stawiam ich deliakatnie na płycie. Na lewo ode mnie Peter ustawia swoją dwójkę i tłumaczy coś przechodniowi. Kobieta przywiera do mnie mocno. Chłopak tuli się do jej nogi.
- Proszę uważać, bo mnie pani...
Nie kończę. Mój Doom zaczyna się przewracać na plecy. Używam generatorów, żeby powrócić do pionu. Czarnowłosa patrzy przepraszającym wzrokiem. Lustruje moje kalectwo. Próbuje coś powiedzieć, ale co można wyrazić w takiej sytuacji? Wdzięczność? Zaskoczenie? Wyciąga rękę i gładzi metal mojej twarzy. Na coś się przydała ta jedna ręka i noga, prawda, proszę pani?
W tylnym ekranie widzę, że linowiec ekstatycznie kończy swój żywot. Jeszcze kilka stopni i...
Wzlatuję razem z Peterem.
- Znajdź ten salon - warczę do niego.
Tak, wiem, że powinienem był poznać obsługę Dooma wcześniej. Teraz już za późno. Linowiec uderza w grunt. Podnosi się fala kurzu długości trzech kilometrów. Liny, niczym rzucone w górę wstążki, opadają jak w zwolnionym tempie. Mam nadzieję, że satelity supportujące mają opcję ich oddzielenia, inaczej za kilkanaście minut spadną na miasto. Idzie fala uderzeniowa. Przewraca drzewa, dociera do pierwszych budowli miasta, dwie mniejsze wieże przechylają się... kładą się, trzy następne osuwają się i łamią wiszące za nimi estakady, cała ława budowli najbliższych katastrofie przewraca się burząc to, co jest za nimi, fala razem z kurzem gnie powietrzne parki, wywraca platformy spacerowe, ciska holobimami jak rzuconymi w powietrze penlogami, jeden z nich ze świstem przelatuje niecałe dziesięć metrów nad nami, a razem z nim obejmuje nas fala i pcha przez kilka sekund do tyłu. Towarzyszy jej głuchy, głęboki, długi grom. Patrzę na linowiec po lewej stronie od tamtego. Został uderzony. Nie wiem, czy wytrzyma.
- Poziom baterii dziesięć procent. Zalecane ładowanie - słyszę głos motomba.
Po prawej stronie pola widzenia, poniżej sylwetki beznogiego i bezrękiego dooma, miga symbol akumulatorów... nie, jednego akumulatora, bo drugi, zepsuty, jest przezroczysty. Patrzę w stronę powalonego wieżowca. Zakrywa go tuman kurzu. Tam wciąż są ludzie. Tak, potrzebne mi części i bateria, ale tam teraz ludzie walczą o życie, liczą sekundy, krztuszą się, modlą się o zmiłowanie, gnieceni przez straszliwie ciężkie ściany...
- Peter, na ile wystarczy dziesięć procent baterii?
- To zależy od energii, którą zużyjesz. Najwyżej dziesięć godzin, a jeśli się domyślam, co zamierzasz, znacznie mniej.
- Tam są ludzie.
- Szkoda czasu. Zanim zorganizują ekipy ratownicze, my już tam będziemy.
- W drogę.


***


Chryste, od czego zacząć!? Tuman kurzu wysoki na pięć pięter zakrywa wszystko. Podczerwień. Chyba pamiętam, jak się włącza... Dziwny widok. Raptem eukaliptusy stają się czerwone, a reszta świata szara... oprócz linowca. Widzę kleksy ludzi pełzających, podrygujących, nieruchomych...
- Peter, masz podczerwień?
- Jestem ślepy jak kret.
- Dobra, leć za mną.

Stłumione krzyki, buczenie pożaru u podstawy budynku, sto metrów na prawo ode mnie. Za nami pierwsze syreny policyjne czy może medyczne. Obniżam pułap i zanurzam się w brunatną chmurę. Widoczność spada do metra. Zbliżam się do budynku... Zawadzam naramiennikiem o wystający zbrojeniowy moduł, który przebił powierzchnię ściany jak piszczel skórę podczas otwartego złamania. Pancerz cicho skrzypi...
- Uważaj Pete, tu sterczy...
- Tak.

Widzę wyraźnie czołgającą się sylwetkę. Mam wrażenie, że dobiega do mnie jęk właśnie tego człowieka.
- Peter, jest tutaj ktoś, leć za mną.
- Lecę.

Obniżam lot. Zaczynam widzieć mur. Ostrożnie mijam wyrwany fragment podobny do zęba i zagłębiam się przez otwór w coś, co kiedyś było południowym apartamentem. Nie mogę wylądować na pionowej podłodze ani pochyłej ścianie, bo noga mnie nie utrzyma. Tu nie ma poziomów.
- Poziom baterii dziesięć procent. Zalecane...
Dobra, dobra, cicho. Gdzie on jest? Widzę podczerwoną leżącą sylwetkę, ale nie dostrzegam jej na normalnym podglądzie. Ach tak. Za tym meblem... podlatuję, przebijając się przez szarość. Co to jest? Łóżko. To było łóżko. Wreszcie widzę rękę mężczyzny przygniecionego do ściany (która teraz jest podłogą) przez zniekształcony mebel, który oszalał i próbuje się składać, po czym w połowie ruchu rezygnuje rozkładając się, prawdopodobnie raniąc ocaleńca, bo ruchy łoża synchronizują się z jękami.
- Peter, do mnie. Odciągnij to łóżko, a ja spróbuję go wyciągnąć. Proszę pana! - krzyczę z całej mocy. - Czy pan mnie słyszy?
Ręka nieruchomieje.
- Ssss... sssłyszę - dobiega stłumiony głos.
- Mój kolega odciągnie łóżko, a ja wyciągnę do pana rękę. Niech pan ją chwyci. Będę ciągnął. Rozumie pan?!
- Rrrozum...
- Aha, jestem motombem, mam metalową rękę, niech pan się nie przestraszy!
- Błaag...
- Peter!
Kytes chwyta obudowę mebla i używając całej mocy generatorów próbuje go unieść.
- Torkil! - wraz z jego głosem słyszę chrzęst rozrywanego oparcia łóżka. Chwytam za obudowę z boku i ciągnę z Peterem. - Psiakrew! To dziadostwo się rwie!
Kolejny trzask.
- Niech pan ucieka! - krzyczę do mężczyzny widząc, że łóżko wyrywa się z rąk Petera i trzymane tylko przeze mnie, przechyla się w bok.
Słyszę jęk. Musiał go uderzyć kant mebla. Mam nadzieję, że nie w kręgosłup.
- Peter, od dołu, musimy je odepchnąć, a nie ciągnąć.
Kytes okrąża zwalisko i ustawia się między ścianą a meblem.
- Tu są jego nogi. Psiakrew, stracił trochę krwi.
- Czekaj, zanim pociągniemy, ustalmy kolejność. Najpierw obaj do góry, a gdy zrobimy wystarczająco dużą szczelinę, wejdę pod krawędź i pomogę mu wypełznąć.
Chwytamy za krawędzie łóżka i ostrożnie ciągniemy w górę. Gładka powierzchnia chce się wyrwać z pancernych palców, ale trzymam mocno. Wreszcie łoże wisi metr nad ziemią.
- Poziom baterii dziewięć procent...
Już?!
- Uważaj, Peter, teraz lekko podrzucę i wejdę pod spód.
- Może przyspiesz, wygodniej ci będzie.
Świetny pomysł. Włączam przyspieszenie do trójki i delikatnie podrzucam krawędź łóżka. Mebel żegluje w górę, a ja wskakuję na jednej nodze pod dolną krawędź. Widzę mężczyznę, który patrzy na mnie szerokimi oczami. Moja stopa ląduje tuż przy jego ramieniu, zdaje się, że częściowo na nim, bo czuję dziwną miękkość pod spodem. Jeśli przeżyje naszą akcję, to będzie miał niezłego sińca. Widzę, jak jego twarz powoli przekształca się w wyraz cierpienia i zaskoczenia. Tak, uszczypnąłem go. Pancernym butem. Pochylam się i opieram o podłoże obok jego głowy. Czekam, aż łóżko wyląduje na moich plecach... Jest. Przygniata mnie lekko, ale Doom, nawet z jedną nogą, to nie człowiek i z łatwością wytrzymuje obciążenie. Chwytam mężczyznę pod pachę... Krew. Zraniłem go. Wyłączam przyspieszenie, żeby usłyszeć jego jęki.
- Przepraszam - krzyczę. - Teraz wyciągnę pana za tę pachę. Nie ma innej możliwości. Rozumie pan?!
- Rozu...
Ciągnę podskakując na jednej nodze i modląc się, żeby konstrukcja mebla wytrzymała. Mężczyzna ma chyba sparaliżowane nogi, bo wlecze nimi po ścianie. Wreszcie wydobywam go spod łóżka. W górze słyszę silniki pojazdów. Pochylam się nad mężczyzną, który krztusi się i płytko dyszy.
- Proszę pana, teraz mój kolega weźmie pana pod pachy i wylecimy z budynku, czy pan rozumie?!
- Ttaa...
Kiwam na Kytesa.
- Będę leciał przodem. Nie chcę, żebyś się nadział ani tym bardzie nadział jego - wskazuję palcem rannego – na jakąś przeszkodę.
- Startuj. On się kończy.

Powoli wzlatuję, lustrując otoczenie. We wstecznej kamerze widzę, jak Peter dźwiga mężczyznę.
- Poziom baterii osiem procent...
Wyżej, nad ten kurz. Jeszcze trochę...Wreszcie widzę miasto. Dookoła budynku zgromadziło się już kilkanaście pojazdów straży pożarnej i ambulansów. Z czerwonych wehikułów lecą parabolicznym torem tony wody i piany, z białych mobili wylatują bądź wracają do nich sanitariusze i roboty w podobnych barwach. Wewnątrz miasta coraz więcej dymów. Kto to robi? Dlaczego? Rozglądam się, gdzie odtransportować rannego. W końcu wybieram platformę obok najbliższego ambulansu jaśniejącego na tle burych kłębów.
Podlatujemy. Kytes przekazuje nieprzytomnego mężczyznę w ręce medmatów. Lekarze pewnie są już w budynku.
Błękitno biały android o łagodnych liniach podnosi rękę w uspokajającym geście. Wiem co powie: „Proszę się zrelaksować...
- ...ustabilizujemy stan pacjenta do powrotu personelu - kończy.
Pamiętam tę kwestię jeszcze ze studiów. Wskazuję na lędźwie mężczyzny:
- Zdaje się, że ma poważnie uszkodzony kręgosłup i krwawi, nie wiem, skąd.
Droid przez chwilę mierzy go swoim skanującym wzrokiem.
- Zgadza się. Uzupełnimy płyny i ustabilizujemy go. Dziękuję za asystę.
- Anytime.
Za plecami rozlega się wybuch. Jak to: za plecami? Tam jest miasto! Odwracamy się w powietrzu. Płonie fragment undercity, bardzo blisko nas, niecały kilometr. Co się dzieje? Dopiero teraz widzę, że od dłuższego czasu w polu widzenia migają trzy ikony ważnych wiadomości. Nie było czasu ich oglądać. Wiadomo, co się dzieje, przynajmniej w kwestiach najważniejszych, a najważniejsze...
- Peter, ruszamy. Tam jeszcze są ludzie!
...jest życie ludzkie.
Wlatujemy ponownie w kurz. W czerwonej sieci znaczącej ściany, podłogi i instalacje widzę kilkadziesiąt nieruchomych, już nie tak intensywnie czerwonych kleksów. Ale coś jeszcze się rusza... zbyt żwawo. To lekarze albo strażacy. Gdzie?! Gdzie szukać?! Jest, jest coś, skulona postać, jakby płacząca, po lewej stronie... obniżam lot i ląduję na pokruszonym tworzywie, które jeszcze kilka minut temu było gładką elewacją budynku. Wyszukuję wzrokiem wyrwę w murze i wlatuję do położonego na boku apartamentu. Staję na wywróconym fotelu leżącym na stercie innych mebli. Przez chwilę sprawdzam, czy szeroka stopa da wystarczające oparcie na pochyłej, miękkiej powierzchni. Na szczęście tak. Postać jest wciąż niżej. Trzeba wylecieć i wlecieć jeszcze raz albo przedrzeć się przez gruz w ciągach komunikacyjnych.
- Peter, widzę kogoś, ale gdzieś niżej.
- Spróbujmy dostać się tam od zewnątrz. Wędrówka przez to, co zostało z wind, jest szaleństwem, zwłaszcza w tym kurzu.
- Dobra. Poszukajmy innej drogi.
- Za tobą, mistrzu.

Lecę w kierunku zewnętrznej... ściany? Raczej tego, co z niej zostało. Minąwszy zęby poszarpanej elewacji, obracam się przodem do budynku, odnajduję wzrokiem skuloną sylwetkę. Obniżam pułap. Szukam dojścia. Mijamy kolejne ściany działowe apartamentów. Jeszcze niżej. Przesuwa się kolejna ściana działowa, bardziej pogruchotana. Bardzo gęsty kurz. Skulona, podrygująca postać wreszcie jest na moim poziomie. Wlatuję w szczelinę między ścianami działowymi, najwyżej dwa i pół metra. Doom ledwie się mieści. Kiedyś było tu mieszkanie o szerokości co najmniej dwudziestu metrów. Teraz odległość ta zmalała dziesięciokrotnie. Wolę nie myśleć o naprężeniach, jakie w tej chwili znoszą elementy konstrukcyjne, dźwigające tony metalu i tworzywa nade mną. Jest ciemno. Pancerna stopa więznie w stercie domowych gratów. Tracę równowagę i pomagam sobie silnikiem. Wtedy dostrzegam nieruchomą czerwoną plamę skrytą pod meblami. Nie porusza się. Po chwili odnajduję drugą, nieco dalej po prawej stronie i jeszcze jedną, mniejszą. Także nie zdradzającą oznak życia. To prawdopodobnie rodzina ocaleńca.
- Halo?! - krzyczę - Proszę się odezwać! Widzimy twój cieplny ślad, ale nie wiemy, w którym pomieszczeniu jesteś!
Dobiega nas pisk, jakby dobywający się zza kilku poduch:
- Ratunku! Duszę się!
Posuwam się dalej i nadziewam na zwał muru zwisający z sufitu. Psiakrew.
- Czy nas widzisz?!
- Nie! - to głos dziecka. - Tylko słyszę! Nie mogę oddychać!
Sunę dalej, sylwetka się przybliża. Włączam reflektory na ramionach, żeby zaraz je wyłączyć: oświetlają tylko pył przed oczami.
- Chyba jest dalej - słyszę głos Petera.
- Tak.
Lecę po omacku. Niestety nie umiem obsługiwać innych funkcji optycznych poza podczerwienią...
- Włącz sonar, jeśli masz sprawny - odzywa się Kytes, po staremu czytający moje myśli.
- Jak się go uruchamia?
- Opcje - optyczne - dodatkowe ekrany - sonar. Proste.

Rzeczywiście. Chwila operatywy i zaczynam widzieć w tonach szarości, ale wyraźniej.
Czy chcesz nałożyć na siebie reprezentację optyczną, podczerwoną i sonarową? ¬- pojawia się napis.
- Tak.
Teraz widzę wszystko na jednym ekranie. Wizja staje się plastyczna i w miarę wyraźna. Sonarowe, szare odbicia dodają czerwonym plamom plastyczności.
- Ratunku! Proszę! - Głos jest chyba słabszy, łamie się i przechodzi w łkanie.
Ruszam do przodu. Przede mną piętrzy się częściowo zgruzowana ściana. Poniżej widzę ustawiony poziomo otwór drzwiowy, częściowo sprasowany, wgnieciony w ścianę, która teraz jest podłogą. Ma najwyżej pół metra szerokości.
- Peter, ile ma Doom w wymiarze strzałkowym?
- Mów do mnie po ludzku.
- Pierś - łopatki.
- Pięćdziesiąt jeden centymetrów.
- Zmieścimy się?
- Oczywiście nie umiesz wymiarować?
- Zlituj się, nie było czasu.

Odsuwam ze ściany - podłogi potrzaskaną witrynkę i robię miejsce, żeby się położyć. W rękę wpada mi figurka do gry blatowej. Metalicznie granatowy wojownik, misternie zdobiony, błyska miniaturowymi oczkami, unosi rękę trzymającą błękitny elektrotopór. Pośród okruchów szafki widzę jego zakurzonych kompanów, pojazdy... Chowam zabawkę w udową kieszeń. Kładę się na plecach i mierzę wzrokiem otwór jeszcze raz. Chyba się przecisnę... Uruchamiam silniki i wpełzam skosem, napierw głowa... pierś lekko się ociera o metalową framugę, ale przechodzi. Biodra i noga nie stanowią problemu. Ostrożnie się pionizuję. Widzę kawałki ścian, które oderwały się z mocowań i uformowały coś na kształt trójkątnej budki na ścianie dolnej. Skulone ciało znajduje się pod płaszczyznami ułożonymi na kształt domku z kart. Na oko dwie tony materiału. Niby to tylko metal i biotworzywo, ale dużo tego.
- Już jesteśmy! - krzyczę.
- Nie mogę oddychać!
- Przygniata cię coś?!
- Tak! Nie mogę ruszać nogami... i coś mnie gniecie w pierś...
Cholera jasna, nie mam doświadczenia w takich sytuacjach. Źle pociągniemy jakąś ściankę i zabijemy dziecko.
- Peter, nie wiem, co robić.
- Może wezwać pomoc?
- Marne szanse, że kogoś ściągniesz. Tam wszyscy są zajęci. Poza tym ja musiałbym lecieć, bo ty się zgubisz.

Podchodzę do sterty, wyciągam rękę, by dotknąć jednej z płyt i... cofam ją. Oblatuję stertę dookoła. Odruchowo notuję w pamięci zadziory, dźwignie, jak jedne płyty opierają się o drugie, gdzie znajdują się punkty styku, gdzie mogą się łatwo zsunąć... Nie dotknę tego.
- Jesteście... tam?!
- Tak!
Spod gruzu dobiega kasłanie. To cud, że chłopak (chyba chłopak?) nie udusił się od tego kurzu. Raptem jedna z płyt się osuwa, spod spodu dobiega chrzęst. Towarzyszy mu cichy jęk. Rany boskie.
- Halo?! - krzyczę. - Słyszysz nas?!
Cisza. Znowu wyciągam rękę do płyt. Psiakrew! Psiakrew!
Powoli, ostrożnie unoszę płyty, które zsuwają się, przemieszczają, wzniecają dodatkowy kurz. Widzę chłopca. Leży na boku, nieruchomo, cały szary od kurzu.
- Słyszysz mnie?! Halo?! Słyszysz mnie?!
Daję znak Peterowi.
- Peter, ty go weź. Masz dwie ręce. I za mną.
Gdy wylatujemy z budynku, czuję na plecach ciepło. Pożar. Skąd pożar? Co w linowcu może się palić? To także robota terrorystów?
- Poziom naładowania baterii siedem procent. Sugeruję...
Gdzie jest najbliższy ambulans?
- Tam - słyszę głos Petera.
W polu widzenia, przy lewej krawędzi, pojawia się zielony, pulsujący trójkąt. Znacznik kursora. Obracam się w tym kierunku, a gdy zaczynam widzieć ambulans, trójkąt zamienia się w standardowy celownik. Lecimy.
Lądujemy na połączonym z pojazdem kolistej platformi, która oświetlona ostatnimi promieniami słońca, wydaje się różowa. Z grodzi ambulansu wyłania się automat. Psiakrew. Przydałby się człowiek.
- Mamy rannego - odzywa się Peter i kładzie ciało na szerokiej kształtce, która wysuwa się z piersi medycznego droida.
Ten na chwilę zastyga, skanując go wysięgnikami sterczącymi z ramion. Potem odwraca się i znika z chłopcem w pojeździe. Co jest, do diabła?!
- Jaki jest jego stan?! - wołam, zaglądając do środka.
Droid kładzie chłopca na leżance. Ze ściany wychyla się ssawa i usuwa z niego kurz. Potem spryskiwacz pokrywa go szybko parującą cieczą. Antyseptyna. Po chwili nad jego głową pojawia się trójwymiarowy ekran, pokazujący czaszkę i mózg. Obok jarzą się wykresy. Wyglądają na martwe.
- Przypuszczalna śmierć mózgowa - słyszę mechaniczny głos. – Akcja serca ustała około pięciu minut temu.
- Co zamierzasz?
Skomplikowane manipulatory wysunięte ze ściennych modułów ściągają z ciała ubranie. Z górnej części leżanki nasuwa się pierścień, który okala szyję leżącego. Wytryskują z niego rurki, które wpinają się w tętnice. Grubsza rura przebija się poniżej krtani i wgryza się w nią. Mniejsza obok niej wysysa krew. Po chwili słyszę ciche sapanie maszyny wentylującej.
- Dotlenienie...
Na głowę chłopca nasuwa się przezroczysty klosz. Napełnia się niebieskim płynem.
- I dekapitację. W tej chwili metabolity umierającego ciała i hormony stresu zatruwają mózg. Rokowanie co do życia wynosi jeden do dziesięciu. Przy takim ryzyku dopuszczamy dalsze procedowanie.
Chryste.
- Pan jest rodzicem? - pyta.
- Nie, po prostu go wyciągnęliśmy... rodzice chyba nie żyją.
- W takim razie procedurę opłaci fundusz zdrowia. Proszę nie patrzeć. Scena drastyczna.
Patrzę. Na szyi chłopca pojawia się szkarłatna kreska, która po chwili się poszerza. Ściekającą krew wysysają ruchliwe ssawki. Ciało zaczyna podrygiwać. Głowa zostaje zupełnie oddzielona od tułowia, leżanka rozciąga się w miejscu szyi, dając dostęp dziesiątkom rur, które natychmiast podłączają się do tchawicy, zatykają kręgosłup; setki mikroskopijnych niteczek docierają do okolic rdzenia kręgowego i wychodzących z niego nerwów, chwytaki łapią chowające się mięśnie, promienie przypominające laser opatrują krawędzie skóry, błyskawicznie poruszające się koagulatory tamują mikrokrwawienia, wszystko dzieje się tak szybko, że żałuję, że nie przyspieszyłem. Po chwili głowa zostaje spionizowana i osadzona na półokrągłym, białym pojemniku, do którego prowadzi kilka bardzo grubych rur.
- Funkcja mózgu zerowa.
- Rób coś!
- Dotleniam mózg. Pobudzam go elektrycznie.
...
- Funkcja mózgu zerowa.

Twarz chłopca jest blada, ale po chwili robi się lekko różowa. Automat uzupełnił krew. Rysy są delikatne. Subtelnie wykrojone usta, długie rzęsy... Ile on może mieć lat? Dziesięć? Ciemne, mokre włosy opadają na czoło... Okolice potylicy i szyi podtrzymuje biała biokształtka. Zerkam w stronę ciała. Manipulatory właśnie opakowują je w gruby biały materiał i wsuwają do bocznego pojemnika w ścianie. Po chwili znika, jakby nigdy nie istniało.
- Co zrobicie z jego ciałem?
- Ulega procesowi rozkładu. Mimo to pozostaje do dyspozycji rodziców lub krewnych.
- Jak jest jego stan?
¬- Podaję nanoboty i preparaty neurohormonalne. Funkcja mózgu zerowa.
Widzę to na wykresach.
...
Czuję, jak ziemia przechyla się pod moją jedyną stopą. Daję kontrę z silnika. Chwyta mnie Peter. Miałem zawrót głowy? Czy to możliwe w dibeku?
Wykresy ciągle milczą.
- Zwiększam dawkę nanobotów. Funkcja mózgu zerowa.
Gdyby dało się skopiować konstelację neuronów, gdyby... ale co ja mówię. W tym mózgu nie ma już duszy, nie ma programu... Gdzie jest? Czy da się pobudzić neurony do pracy? Uduszone, odtlenione, martwe? Czy moglyby wykrzesać z siebie psychikę, która jeszcze przed chwilą królowała w labiryncie aksonów i dendrytów? Gdzie jest dusza? Gdzie jest twoja dusza, chłopcze? Czy krąży gdzieś nad nami i patrzy na to, co zrobiła z twoim ciałem współczesna myśl medyczna? Gdzie jest twój duch, chłopczyku bez imienia? A może zobaczyłeś, że rodzice nie żyją, i postanowiłeś do nich dołączyć?
- Podałem maksymalną ilość Brenergy i neuroprzekaźników. Zastosowałem maksymalne napięcie pobudzające. Funkcja mózgu zerowa.
- Jak on ma na imię?
- Skan jego INu wskazuje, że to Eloi Dante. Rodzice Max i Onoma. Siostra Sheila.
Eloi. Więc masz na imię Eloi.
Wracaj do rodziny, Eloi.
Rozglądam się. Liny ciągle spadają i orzą w mieście długie rowy, sypią pióropuszami iskier, łamią estakady i wsporniki, ocierają się o wieże i kule. Wokół migoczą światłami pozycyjnymi setki pneumobili. Policyjne transportowce wraz z wojskowymi kursują regularnie, odwożąc ewakuowanych. Czerwone mobile strażackie leją pianę na pożary. Sydney dymi, krwawi, wrzeszczy. Zewsząd dochodzą odkształcone echa huków, krzyki nie tylko zrozpaczonych ludzi, ale także dziczy tłumnie przemierzającej estakady, wyjącej, przewracającej postumenty, wdzierającej się do sklepów, zupełnie jakby nie obchodziły jej zniszczenia, uszkodzenie ABB...
Wracaj do rodziców, Eloi. Rozpoczyna się Ragnarok.
Stoimy z Peterem jeszcze przez pięć minut, ciągle słysząc te same komunikaty medmata.
Podliczam czas odtlenienia mózgu chłopca. Pięć minut od zatrzymania serca plus teraz dziesięć... Żaden mózg tego nie przetrzyma, zwłaszcza że chłopak był niedotleniony od samego początku. Dziecko. Komu zawiniło dziecko? Biel ambulansu przybrała barwę miedzi. Pięć minut. Gdybym był szybszy, przeżyłby.
- Funkcja mózgu zerowa. Przerywam procedowanie.
...
Otóż to.
- Co zrobicie z głową? - słyszę głos Petera.
- Przekażemy krewnym.
- Poziom baterii sześć procent. Sugeruję doładowanie.

Odwracam się do Kytesa. Próbuję odnaleźć w jego metalowej twarzy uczucia.
- Peter... - szepczę podskakując na jednej nodze, bo wciąż tracę równowagę.
- Hm?
Od jego twarzy odbija się karmazynowy kolor zmierzchu i pożaru.
- Nie... uratowaliśmy go?
Peter odwraca głowę i patrzy na płomienie.
- Nie udało się.
Pochyliłem się w jego stronę i oparłem o lśniący korpus. Miałem ochotę walić pięścią w jego plecy, ale opanowałem się. Do pionu przywiódł mnie jego głos:
- Jak twoja bateria?
- Sześć procent.
- Chwiejesz się. To znaczy, że pada ci żyroskop.
Wziął mnie za ramiona i spojrzał mechanicznym okiem zupełnie tak, jakby patrzył prawdziwym.
- Eloi nie żyje. Ale są jeszcze inni, a my mamy trochę mocy na zbyciu. Słyszysz mnie?
Zacisnąłem metalowe usta. Słyszę cię. I szkoda czasu.
- Lećmy. Ale... tym razem przyłączymy się do profesjonalistów.
Wskazałem na oddział strażaków ubranych w wielkie, czerwone pancerze. Właśnie forsowali ścianę w miejscu, gdzie jeszcze nie dotarł pożar.
- Zgoda.

***
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.