Endgame. Wezwanie

Pozostańmy przy „end”

Autor: Dawid 'Fenris' Wiktorski

Endgame. Wezwanie
Żyjemy w czasach, w których sprzedać da się dosłownie wszystko – wystarczy tylko odpowiedni marketing. Tą prawdą kierował się najwyraźniej James Frey, autor dość „głośnej” Endgame. Książce towarzyszy bardzo szeroko zakrojona akcja promocyjna z atrakcyjną nagrodą czekającą na śmiałka, który rozwiąże zagadkę według podanych w fabule wskazówek. Brzmi niczym literacka wersja Wyścigu szczurów? W teorii owszem.

Rozpocząć trzeba od fabuły, a ta – jak na „porządną” fantastyczną powieść młodzieżową przystało – jest… niespecjalna. Opowieść zaczyna się w stylu hitchockowskim, od uderzenia kilkunastu meteorytów w miejsca, gdzie aktualnie przebywa kilkunastu konkretnych nastolatków, graczy w tajemniczym, tytułowym Endgame – ta pozorna oznaka zagłady jest dla nich sygnałem, że wyzwanie się rozpoczęło, a oni muszą wziąć w nim udział, nawet jeśli nie jest im to w smak. Potem zaś mamy do czynienia z tym, co czytelnicy zdołali poznać w Igrzyskach śmierci i dziesiątkach ich mniej lub bardziej udanych kopii – trupy, bardzo dużo trupów.

Z początku nie bardzo wiadomo, czym jest tajemnicze Endgame – z lakonicznych wypowiedzi bohaterów wynika, że członkowie poszczególnych Rodów (czyli rodzin) są szkoleni od pokoleń w celu wzięcia w nim udziału, zaś po przekroczeniu pewnego wieku, tuż przed dwudziestką, wypadają z „puli” bohaterów. Jak to często w podobnych przedsięwzięciach bywa, zwycięzca może być tylko jeden – a że pretendentów jest kilkunastu, trzeba będzie je wydrzeć siłą.

Gwoździem do trumny są bohaterowie – z pozoru zwyczajni nastolatkowie. Pomińmy fakt, że są to istoty tak głupie i płytkie, że nawet niezbyt wymagający czytelnik będzie zgrzytać zębami – znacznie gorsze jest ich przeznaczenie w kontekście opowieści. Dziewczyna w typie szkolnego prymusa potrafiąca jednocześnie krzesać ogień za pomocą lodu (?!), jak i mordować dzikie, oszalałe z głodu bestie gołymi rękoma? To tylko jeden z przykładów na to, z kim mierzyć będą się musieli odbiorcy. A podobnych „cudów” znaleźć można w Endgame jeszcze przynajmniej kilka. Wszystko to zaś podane jest z typową dla tego gatunku naiwnością i płytkością. Jakby jednak tego było mało, w powieści są setki, jeśli nie tysiące miejsc, w których mogą kryć się potencjalne wskazówki do rozwiązania zagadki prowadzącej do trzech milionów dolarów. No właśnie…

Po pierwsze – skład i łamanie tekstu. Wydawca na samym początku uprzedza, że brak wcięć akapitowych może (lecz nie musi) być drogą do rozwiązania łamigłówki i został wymuszony przez wydawcę oryginału. Sęk w tym, że nawet jeśli w tak nietypowym (i niepraktycznym) układzie tekstu kryją się jakiekolwiek zagadki, to bardzo mocno utrudnia on lekturę – zbity, niewyjustowany tekst nie jest tym, co można znosić przez kilkaset stron. To jednak i tak małe piwo w porównaniu do innych aspektów Endgame.

Dane liczbowe podane z dokładnością do kilku miejsc po przecinku, szyfry, kody i podobne „gierki” z czytelnikiem – niby to wszystko ma na celu dać odbiorcy wskazówki dotyczące dalszych kroków łamigłówki. Problem jednak w tym, że bardzo mocno przeszkadzają one w lekturze, a na dodatek występuje ich tak wiele i  zostały tak chaotycznie porozrzucane, że prawdziwego konia z rzędem zwycięzcy projektu. Szkoda jednak, że jakość Wezwania jest tak marna, że chyba tylko miłośnicy części pierwszej sięgną po pozostałe dwa tomy trylogii, by męczyć szare komórki w poszukiwaniu wskazówek.

Nie ma się co oszukiwać – Endgame to może i ciekawy pomysł na połączenie literatury z „rozgrywką” znaną w trochę bardziej komediowej wersji ze wspomnianego wcześniej Wyścigu szczurów. Jednak dla miłośników dobrej fantastyki jest to ordynarny, o ironio, skok na kasę – fabuła niemalże w całości składająca się z doskonale znanych schematów nie oferuje zupełnie nic nowego, a obrazu nędzy i rozpaczy dopełniają żenująco źle wykreowani bohaterowie. Cóż, jeśli ktoś ma czas i pieniądze, by rozpocząć walkę o trzy miliony zielonych, to zakup Endgame może być dobrym pomysłem – jednak wszyscy inni (czyli ogromna większość) mogą spokojnie darować sobie zakup recenzowanej powieści. Bo nawet jakość wydania nie przemawia za tym krokiem.