Dziedziczka jeziora

To nie ta historia, której szukacie

Autor: Daga 'Tiszka' Brzozowska

Dziedziczka jeziora
Dziedziczka jeziora kusi czytelnika piękną okładką, ciekawym blurbem i podszeptem, że mamy do czynienia z uwspółcześnioną wersją Beowulfa, klasycznego, staroangielskiego poematu heroicznego. Powieść jednak nie dorasta do tych obietnic.

Maria Dahvana Headley znana jest z całkiem oryginalnych, ale jednak stosunkowo prostych historii dla młodzieży – w Polsce wyszła dość dobrze przyjęta Magonia. Jeśli czytelnik sięgający po Dziedziczkę jeziora spodziewa się podobnej powieści, ale z nieco starszymi bohaterami i większą dawką fantastyki, srodze się rozczaruje. Autorka zafundowała nam tu literacki eksperyment, zwłaszcza w kwestii narracji i stylistyki, który dzieli odbiorców na skrajne obozy.

Headley prezentuje nam dwie bohaterki. Najpierw poznajemy Danę, żołnierkę, która wraca do Stanów po porwaniu przez wroga, w ciąży (której pochodzenia nie pamięta) i po niezbyt chlubnym zwolnieniu ze służby. Ukrywa się przed światem i rodzi potworne dziecko, Grena, w czeluściach góry otoczonej przez grodzone przedmieścia, gdzie się wychowała: Herot Hall. Druga to Willa, perfekcyjna pani domu, żona równie perfekcyjnego męża, wychowująca tak samo perfekcyjnego syna na wspomnianych przedmieściach. Ich losy splotą się w niespodziewany sposób i obie kobiety staną w centrum wydarzeń, ale nie będą jedynymi postaciami, którym oddane zostanie prawo głosu w powieści.

Już na poziomie opisowym mamy wiele elementów wziętych ze wspomnianego Beowulfa, zaczynając od nazw własnych. Herot było siedzibą króla Hrotgara, któremu służył Beowulf; to jego mieszkańców atakuje potwór Grendel, a potem jego matka, w oryginale bezimienna. Wiele postaci nawiązuje imionami do bohaterów – mamy choćby męża Willi, policjanta (a więc wojownika) Bena Woolfa, czy Grena, syna Dany. Ogólny zarys fabuły momentami również zbliża się do wydarzeń ze słynnego poematu – Headley przepisuje w swojej fabule takie elementy, jak ataki Grendela i jego potwornej matki na Herot, następnie zaś, po latach spokoju, kradzież złotego kielicha z leża smoka. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Książka zdaje się opowiadać zupełnie inną historię, niemal sztucznie nawiązując do najbardziej znanych punktów akcji Beowulfa.

To nie wszystko. W krajach anglosaskich Beowulf to lektura szkolna – poznawana najczęściej we fragmentach – i jest dość dobrze znany, obecny w kulturze tak jak w Polsce Pan Tadeusz czy Trylogia. Nasi czytelnicy, nieznający zbyt dobrze – ba, nawet pobieżnie – tego tekstu, a oczekujący po Dziedziczce jeziora retellingu, zawiodą się. Niezadowoleni będą także ci, którzy poszukiwali fantastyki: niewiele jej tu, więcej znajdziemy za to niedomówień i romansowania z realizmem magicznym.

Największą przeszkodą w spokojnym cieszeniu się książką może być jednak sposób opowiadania. To nie jest powieść łatwa w lekturze. Headley postawiła na narratora pierwszoosobowego – wypowiadającego się jako „ja” – i oddała jednocześnie głos kilkorgu bohaterów. Najczęściej poznajemy historię oczami Dany i Willi, sprawiających wrażenie, jakby były na wpół szalone, co powoduje, że ich opowieści są dość zagmatwane. Ale pojawiają się też inni: Ben Woolf, Grendel lub jego przyjaciel, syn Willi, a także dwóch narratorów... zbiorowych. Jednym są duchy z tuneli i jaskiń spod wspomnianej góry, drugim... matki – kobiety rządzące zakulisowo społecznością Herot Hall. Dodajmy do tego na wpół poetycki, na wpół oniryczny styl i całość dla części czytelników (w tym niżej podpisanej) okaże się konfundująca; jakkolwiek, sądząc po spolaryzowanych opiniach w popularnych portalach – równie wielu znajduje ten typ narracji całkiem satysfakcjonującym. Na marginesie: kudos dla tłumaczki, Doroty Dziewońskiej, gdyż ładnie poradziła sobie z tym niełatwym tekstem.

Nie można oczywiście powiedzieć, że nie ma tu pozytywów. Headley wyraźnie wbija szpilę amerykańskiemu militaryzmowi, gloryfikującemu żołnierzy na froncie i porzucającemu ich, gdy nie są potrzebni. Widać też społeczny komentarz dotyczący typowych amerykańskich przedmieść: ciasnych, homogenicznych, zamkniętych społeczności rządzonych konwenansem i stereotypami, także płciowymi. Autorka skupia się też – zgodnie z tytułem – na roli kobiet w tym galiamtiasie. To zdecydowanie najciekawsza warstwa Dziedziczki jeziora, której nie można pominąć w recenzji.

Całościowo muszę uznać tę powieść za literacki eksperyment, który na polskim rynku – ze względu na brak znajomości pierwotnego tekstu – niekoniecznie się sprawdzi. Do tego bliżej jej do literatury pięknej niż tak zwanej popularnej, także pod względem trudności w odbiorze, jednakże wydawnictwo Galeria Książki jej tak nie pozycjonuje, a i samo znane jest raczej z tytułów młodzieżowych. Na pewno nie będę Dziedziczki jeziora odradzać – bo znajdzie swoich wielbicieli, zwłaszcza wśród tych, którzy lubią wyjść poza zwykłe czytelnicze wybory i sięgnąć po coś nietypowego, niekoniecznie przyjemnego – jednak trudno mi też wskazać, do kogo dokładnie ta powieść jest skierowana. Podrzucam więc tylko powyższe wrażenia z lektury i zdecydujcie sami.