Dziedzictwo przodków - fragment

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Dziedzictwo przodków - fragment

Trzech ludzi w skafandrach ochronnych stało w śluzie przeciwgazowej, cierpliwie czekając na wyniki pomiarów. Miejscowy chemik skrupulatnie przestudiował wskazania przyrządów, zapukał dłonią w grubą szybę oddzielającą komorę od pomieszczenia kontrolnego i aprobująco skinął głową. Potem zniknął z pola widzenia ludzi, którzy wrócili z powierzchni. Zaskrzypiały ciężkie hermetyczne wrota. Za nimi ukazał się chemik w podobnym skafandrze, tyle że białym, a nie zgniłozielonym; a zamiast maski przeciwgazowej miał szeroką panoramiczną szybkę z aparatem oddechowym pod spodem.

– W normie, chłopaki – wymamrotał przez maskę. Goście poszli za nim. Chemik szczelnie zamknął drzwi. Potem cała trójka przeszła do szatni i zaczęła się rozbierać. Nawet jeśli skafandry nie zostały skażone chemią czy promieniowaniem z powierzchni, nie wolno było wchodzić w nich do sektora mieszkalnego w bunkrze. Ubrania przeznaczone do eksploracji powierzchni nosiło się tylko na powierzchni. W odróżnieniu od nich chemik mógł swobodnie poruszać się w swoim kombinezonie po pozostałej części zamkniętego podziemnego światka – nie wychodził w nim na zewnątrz.

Major Stieczkin starannie złożył swój skafander na ławeczce, wyciągnął zza kolicyjki czarny beret i, jak to miał w zwyczaju, wcisnął go na krótko ostrzyżoną głowę, ściągając bliżej potylicy. Major był mocno zbudowanym, zbliżającym się do pięćdziesiątki żołnierzem piechoty morskiej. Mimo to był w świetnej formie. Krótkie kędzierzawe, czarne włosy na wielkiej okrągłej czaszce siwizna zaledwie musnęła. Łuki brwiowe mocno zachodziły mu na oczy, co razem z byczym karkiem i pochyloną nieco do przodu głową nadawało mu groźny wygląd. Ale wystarczyło Stieczkinowi przemówić, by przerażające pierwsze wrażenie rozpłynęło się w niespodziewanie łagodnym, aksamitnym i lekko stłumionym, jakby od kataru, głosie.

– Coś się grzebiecie, moi gwardziści – powiedział do pozostałych, ujmując się pod boki z uśmiechem odsłaniającym wyraźny prześwit między górnymi siekaczami.

– Już, Pawle Wasiliewiczu.

– No, szybko, szybko. – Stieczkin machnął lekko potężną dłonią, odwrócił się do chemika i puścił do niego oko. – Czołem, Mendelejew!

Stary chemik uśmiechnął się i skinął głową.

Major wyszedł z przebieralni i ruszył korytarzem bunkra. Blok-6, Zamaskowany Ośrodek Dowodzenia, znajdował się pod ziemią w lesie nieopodal wsi Krasnotorowka, siedem kilometrów od Jantarnego. Ludziom, którzy odbywali tu służbę przed katastrofą, poszczęściło się mieć pod bokiem taki obiekt. Większość żołnierzy i członków ich rodzin przeżyła. Schronienie znalazło tu też wielu mieszkańców Bałtyjska, położonego niecałe trzydzieści kilometrów na południe. Jednym z nich był Paweł Wasiliewicz Stieczkin, który został przywódcą wspólnoty Blok-6.

Korytarz oświetlała jedna jedyna lampa. To wystarczało, by widzieć ściany i drzwi. Przed przeciwległymi drzwiami, za którymi kiedyś była wartownia, a teraz mieszkanie dowódcy, stał starszy, ale wysoki i barczysty mężczyzna. Tak jak Stieczkin, był ubrany w mundur w panterkę „flora”, ale bez koalicyjki.

– Witam po powrocie, dowódco! – Chorąży Szestkow błysnął szczerbatym uśmiechem.

– Cześć, Edik! – Major uścisnął dłoń starego i wszedł do swojej kwatery.

Żelazne, po wojskowemu posłane łóżko. Duży stół ze świecznikiem i popielniczką. Trzy stołki. Pod ścianą naprzeciwko łóżka tylne siedzenie z samochodu osobowego pełniące rolę kanapy. Szafka z bronią. Ogniotrwały sejf. Na ścianie mapa obwodu. Wieszak z ubraniami, wyłącznie wojskowymi. Szafka nocna. Lampa rtęciowa pod sufitem. Oto cała siedziba przywódcy wspólnoty.

Major usiadł na łóżku, które zaskrzypiało w proteście, i ciężko westchnął.

– Wszystko poszło nie tak, jak chcieliśmy? – zapytał Szestakow, wchodząc i siadając na kanapie.

– No no – przytaknął Stieczkin i nagle położył się na łóżku, osłaniając ręką twarz przed jaskrawym światłem. – Nie tak. Oczywiście dużo mówili o zjednoczeniu. Rozprawiali, że jesteśmy jednym narodem, że powinniśmy być razem. Użyli nawet mądrego słowa „integracja”. W ogóle dużo pięknych słów…

– A tak naprawdę, to tak jak zwykle?

– A tak naprawdę, to tak jak zwykle. Poczekajcie, mówią. Jeszcze nie jesteśmy gotowi na przyjęcie takiej liczby ludzi. Wytrzymajcie. Tyle lat dawaliście radę, to teraz też dacie… Palić mi się chce! Nie masz papierosów?

– Rzucam. Zapomniałeś?

– Brawo! – Major znów usiadł, opierając się plecami o betonową ścianę. – Słusznie robisz. Widziałem, że w boksie nie ma PTS-a. Skworcow jednak pojechał do Bałtyjska?

Szestakow skinął głową:

– Pojechał.

– Szkoda, że na mnie nie zaczekał. Mam nadzieję, że starczy mu rozumu i przywiezie więcej paliwa, niż spali ten grat w obie strony.

– W końcu głupi nie jest. Domyśli się. – Chorąży uśmiechnął się, znów pokazując rzadkie zęby. – Słuchaj, Wasilicz. To może zagospodarujemy sobie Bałtyjsk? Tam przecież też jest bunkier.

– Edik, a byłeś w nim? – Stieczkin uśmiechnął się niewesoło. – To jest normalna nora. Tu w łaźni mamy więcej miejsca, niż w całym tamtym bunkrze. No i… Odwiedziłem go kiedyś. Jakieś… niech sobie przypomnę… pięć albo sześć lat temu. Drzwi zamknięte na głucho. I to od środka. Parę nadtopionych. Widocznie jeszcze od wybuchu. Zaspawały się. Pozostałe nie, ale też zamknięto je od środka. A wejście dawno już zarosło. Czyli wszyscy ze sztabu bazy, którzy tam wleźli, zostali tam na zawsze. Mogiła. I czemu się dziwić? Ostatni raz remontowali tam wentylację jeszcze za Związku Radzieckiego, drenaż tak samo. Każdej wiosny było wody po kolana. Nie, Edik, nam jest potrzebny Kaliningrad. Piąty Fort. Tam jest przestrzeń.

– A gdyby przenieść się do Pionierskiego? Tam nawet nie ma toksycznych mgieł. Zdarzają się tylko z tej strony przylądka Taran. I woda w morzu jest z drugiej strony czystsza.

– Edik, oni tam nie mają miejsca, siedzą jak śledzie w beczce. A jeszcze kiedy przypłynęła ta łódź wypchana ludźmi… Potrzebujemy Piątego Fortu. Nie ma innej opcji.

– A w ogóle jak im się wiedzie?

– Cały czas tak samo. Żyją, nie narzekają. Nasze podziemia z ich nie mogą się równać. Ten ośrodek dowodzenia był obliczony na rok funkcjonowania po wymianie uderzeń jądrowych. A i to tylko po to, żeby pomóc okrętom podwodnym wystrzelić ostatnią salwę. Zaś Piąty Fort Niemcy budowali jako twierdzę. Z koszarami mieszkalnymi. Ze wszystkim. I to dla tysięcy ludzi, spodziewając się potencjalnie długiego oblężenia. I mają tam takiego faceta, co ma łeb na karku. Wpadł na sposób, jak znaleźć nowe terytoria.

– Ach tak? – Chorąży podniósł siwe brwi.

– No. Głęboko pod ziemią mieszczą się dodatkowe pomieszczenia. Budowane jeszcze przez faszystów. I znalazł tam generatory. Do odpompowywania wód gruntowych i produkcji elektryczności. Wyobraź sobie, że zadziałały!

– No, Niemiaszki to potrafili budować… – mruknął Edik.

– To akurat pewnie więźniowie. Cholera, żal tylko paliwa do transportera zmarnowanego na tę „oficjalną wizytę”…

– Dowódco, a zarysowałeś im chociaż sytuację? Że nam tu ciasno. Kończy się miejsce i zasoby. Że wszystko wokół jest skażone. Te mgły…