Dziedzictwo przodków - fragment

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Dziedzictwo przodków - fragment

Kolosalny, usypany przez człowieka wał wznosił się miejscami na dwa piętra ponad wypełnioną wodą i dawno zarosłą trzcinami fosą twierdzy. Monumentalny kompleks z czerwonej cegły był obłożony ziemią i pokryty od góry gruntem, dawno już porosłym drzewami i krzewami. Praktycznie wszystkie pomieszczenia naziemne przeznaczono na cele gospodarcze. Kiedyś było tu coś w rodzaju muzeum. Okna, zatkane cegłami i gliną, gdzieniegdzie przepuszczały światło. Kryjący się przed apokalipsą ludzie dość szybko doszli do wniosku, że w otworach okiennych należy umieścić kilka warstw szyb samochodowych, ściśle zalepiając krawędzie gliną. Takie szkło nie przepuszczało powietrza, ani zbyt wiele światła. Ale chociaż trochę przenikało do oranżerii i ferm hodowlanych. Wielu ludzi zajmujących się zamurowywaniem otworów drzwiowych i okiennych, prowadzących z fortu na zewnątrz, w efekcie umarło na chorobę popromienną, ale praca została wykonana. Ogromne sekcje Piątego Fortu zostały odizolowane od świata zewnętrznego. Gdzieniegdzie okna przekształcono w filtry powietrza: z dwóch stron od grubego muru twierdzy oddzielała je złożona w kilka warstw siatka o drobnym splocie przyniesiona z jednej z hurtowni handlujących kiedyś materiałami budowlanymi. Dalej szedł porolon. Między jego warstwy wsypano specjalny węgiel z najbliższego magazynu wojskowego, jakich w okolicy była niezliczona liczba. Jakość takiego filtra pozostawiała oczywiście wiele do życzenia, ale lepsze to, niż nic. Z czasem częste w tym regionie silne wiatry zminimalizowały skutki skażenia radioaktywnego. Jednak później pojawiła się inna plaga: toksyczne deszcze i mgły, pędzone przez wiatr od strony morza. I chociaż zdarzały się rzadziej niż na wybrzeżu, tym niemniej powierzchnia ziemi wciąż była nieprzyjazna. I tak to trwało dosyć długo. Teraz, po upływie dwudziestu lat, otaczający świat był bardziej litościwy dla niedobitków ludzkości. Chociaż wciąż krył w sobie zagrożenia. Były to zarówno ostatnie ogniska radiacji, jak i skażenie chemiczne, oraz silne promieniowanie ultrafioletowe, zapewne skutek zniszczenia warstwy ozonowej, spowodowany licznymi wybuchami jądrowymi antyrakiet należących do głównych państw biorących udział w masowej destrukcji życia na Ziemi. Niebezpieczne były też dzikie psy, które w niewiadomy sposób zmieniły się w najprawdziwsze ogary piekielne, a w bagnistych rejonach muszki, które szybko potrafiły się zebrać w ogromny rój. Ich ukąszenia wywoływały u niechronionego człowieka straszliwą gorączkę, która najczęściej kończyła się śmiercią. Oddziały zwiadowców wysyłane przez kolonię na dalekie wyprawy w celu systematycznego przeszukania ruin Kaliningradu przebąkiwały też o dziwnych i ogromnych śladach jakichś nieznanych istot. Ludzie jak dotąd nie mieli jednak „szczęścia” ich spotkać.

(…)

Z zarośli wychynął człowiek. Był ubrany w gruby szary kombinezon. Na twarzy miał hełm połączony z maską przeciwgazową o owalnym wizjerze. Przy ustach widać było aparat oddechowy, z którego wychodziły dwie karbowane rurki i ciągnęły się ponad ramionami aż do umieszczonego na plecach aluminiowego tornistra. W rękach trzymał broń. Z początku Stieczkinowi wydało się, że to AK-47, ale coś w nim było nie tak.

Tymczasem człowiek potknął się i sturlał z wydmy. Klęknął na jedno kolano. Teraz było widać, że gruba guma jego kombinezonu jest na udzie rozerwana i sączy się stamtąd krew. Jeden z karbowanych wężyków dynda z plecaka, czymś przecięty lub przegryziony . Logika kazała przypuszczać, że nieznajomy został zaatakowany przez kraba. Strzelanina w lesie prowadzona z kilku rodzajów broni trwała dalej, co wymownie świadczyło o tym, że byli tam inni ludzie.

– Ej! Tutaj! – zawołali żołnierze Stieczkina i zaczęli przywoływać nieznajomego gestami, dając mu znać, że znajdzie u nich ratunek.

Człowiek dopiero teraz zwrócił uwagę na stojący na plaży PTS. Dziwne, że nie dostrzegł stalowego kolosa wcześniej. Ale widocznie nieznajomego tak mocno przestraszył morski potwór, który wyszedł na brzeg i go zaatakował, że skupił się wyłącznie na szukaniu ratunku. Tym niemniej przyjazny gest ludzi w transporterze nie został przez niego doceniony. Nieznajomy utkwił wzrok w PTS-ie, cofnął się, klapnął tyłkiem na ziemię i, odpychając się nogami, żeby zwiększyć odległość między sobą i nieznanym pojazdem, podniósł broń.

– Cholera! – ludzie na platformie, a nawet w opancerzonej kabinie natychmiast się pochylili. Nieznajomy otworzył ogień. Kule zadzwoniły o pancerz, nie wyrządzając mu żadnej szkody.

„Ma marną szybkostrzelność. Niższą niż kałach” – zauważył w myślach Stieczkin i zerknął na świeżo objawionego przeciwnika przez tylną i przednią szybę pancerną.

– Co on, kurde, wyprawia? – wściekał się obok niego Borys.

Paweł znieruchomiał. Teraz, kiedy strzelec zasypywał wóz deszczem ołowiu, wodząc rękami trzymającymi dziwnego pseudokałasznikowa, wyraźnie było widać, że na lewym ramieniu miał czerwoną opaskę z czarną swastyką w białym kole.

„Ach więc to tak” – brązowe oczy majora za okularami maski przeciwgazowej zamieniły się w szczeliny pod zmarszczonymi brwiami. Teraz w jego zwężonym polu widzenia nie powinno się znaleźć nic zbędnego, co mogłoby oderwać go od celu. Teraz widział prawdziwego wroga. Stieczkin wybrał odpowiedni moment, podniósł się gwałtownie i puścił serię. Dwie z trzech kul trafiły nieznajomego w głowę i przewróciły go na plecy.

– Dowódco, dlaczego?! – zakrzyknął Skworcow, wysuwając się po raz kolejny z kabiny.

– Bo się woda leje z niego – krótko, ale treściwie odpowiedział major. Potem ostro szarpnął głową w lewo. – Kolesnikow! Co ty robisz, do cholery?!

– Zaraz, dowódco! – Borys już przeskoczył przez wysoką burtę PTS-a i wylądował na piasku.

– Co on wyprawia?! – zawołał Skworcow.

Piekielny skafander ochronny przeszkadzał w biegu, ogłuszając go szelestem gumowej powłoki. Już na pierwszych dziesięciu metrach zaczęło mu brakować powietrza w masce, a kiedy Borys złapał broń nieboszczyka, po wewnętrznej stronie szkieł pojawiła się już para wodna. Kolesnikow chciał jeszcze przeszukać martwego nieznajomego, ale wtedy karabiny w lesie odezwały się z nową siłą. I, sądząc z bębnienia kul, dochodzącego od strony PTS-a, zaczęli strzelać do pojazdu. Czyli do nich.

– Pochylić się i nie wychylać! – ryknął Stieczkin. – Skworcow! Podjedź do przodu i zasłoń Kolesnikowa kadłubem!

– Tak jest!

– Opuść rampę! Nie może wskakiwać przez burtę, postrzelą go!

– Robi się!

Borys rzucił się z powrotem w stronę sunącego w jego stronę gąsienicowego pojazdu.

– Przez rufę! Właź przez rufę! – krzyknął Paweł po wdrapaniu się na dach kabiny. Obok natychmiast zadzwoniły kule. – Cholera! – zaklął major, spadając z powrotem do części ładunkowej, w ręce żołnierzy. – A to dranie…

– Jestem w wozie! – dał się po chwili słyszeć okrzyk Kolesnikowa. Runął wypruty z sił na dno skrzyni transportera.

– Skworcow! Zamykaj i wal do bazy! Szybko!

Rampa skrzypiąc zaczęła się podnosić. Zatoczywszy duże półkole pod nieustającym ogniem zagadkowego nieprzyjaciela, PTS wziął kurs powrotny.

– Wasilicz – Kolesnikow zbliżył się do majora na czworakach. – Patrz! To Sturmgewehr 44!

– Że co? – Stieczkin wlepił zdziwiony wzrok w przyniesione trofeum. Teraz, z bliska, było zupełnie oczywiste, że karabinek miał z pierwszym Kałasznikowem bardzo mało wspólnego.

– Mówię, że to karabinek szturmowy Hugo Schmeissera! Hitlerowcy takie mieli pod koniec drugiej wojny!

Stieczkin wziął do ręki nieznaną broń i zaczął się jej przyglądać z zainteresowaniem. To było oczywiście dziwne. W okolicy było pełno broni palnej, ale tylko produkcji sowieckiej. W jednym ze składów artyleryjskich były także PPSz, Diegtariowy, SWT, a nawet legendarne cekaemy „Maxim”. Wszystko to było trzymane na wszelki wypadek, żeby w razie wojny uzbroić całą okoliczną ludność. Przez pierwsze lata resztki owej ludności chętnie wyjaśniały stosunki przy pomocy tego, jak i bardziej nowoczesnego sprzętu. Spotkanie człowieka z rosyjską bronią z czasów drugiej wojny światowej nie byłoby właściwie takie zdumiewające. Oczywiście, gdyby nie brać pod uwagę, że poza Piątym Fortem i Krasnotorowką już od wielu lat nigdzie w okolicy nie było żadnych ludzi. I samo w sobie spotkanie człowieka jako takiego poza tymi strefami było co najmniej dziwne. W lesie, na terenie jednostki wojskowej, gdzie bazował morski Specnaz GRU, który w swoim arsenale miał także próbki broni palnej krajów NATO, i ta broń również miejscowych nie zdziwi. Ale Sturmgewehr 44?… Skąd? Wykopali go spod ziemi? Ale przecież jest w świetnym stanie. Sądząc po lakierowanej drewnianej kolbie w żaden sposób nie da się powiedzieć, że ten karabin szturmowy ma ponad osiemdziesiąt lat.

Major zwrócił broń Borysowi i uchylił drugi luk kabiny łączący ją ze skrzynią.

– Ej! Ptaku!

– Tak? – odezwał się Skworcow.

– Szybciej nie możesz?

– Dawno nie wymienialiśmy oleju. Nie możemy tak katować silnika.

– Do dupy…

– Co?

– Do dupy, mówię, że zostawiamy ślady! Idąc po nich, szybko dotrą do naszej samotni.

– W takim razie po co kropnąłeś tego typa? – Kolesnikow rozłożył ręce. – Teraz to tak, czy owak, jesteśmy wrogami. A gdybyś nie strzelał?

– On sam do nas walił. – Machnął na niego ręką Stieczkin.

– Przestraszony był i tyle.

– A swastyka? Miał swastykę na rękawie!

– I to jest powód, żeby kogoś zabić?

– Boria, po jaką cholerę mi trujesz?! Jeśli chcesz wiedzieć, pozostali otworzyli ogień z lasu. Nijak nie mogli widzieć, że zabiłem ich koleżkę. Tak więc o ich zamiarach i przyjaznym nastawieniu możemy nawet nie wspominać.

– Dowódco – odezwał się jeden z żołnierzy – a dlaczego „koleżkę”? A nuż on właśnie uciekał przed tymi, którzy byli w lesie? A ci uznali, że jesteśmy razem?

– A krab? – prychnął Stieczkin.

– Ale mogło nie chodzić o kraba…

– A chrzanić ich! To już nieważne. Musimy teraz zorganizować obronę. Jedno jest pewne: zjawili się u nas nieproszeni goście, którzy nie mają oporów przed używaniem broni. I jeszcze coś… Zatknęli tę flagę nad moim poligonem. – Major nieco się podniósł, spoglądając w stronę ODR-u. – Nie będę sobą, jak tej szmaty w końcu nie zerwę!…