Dziedzice krwi

Nie ma siły na ćwierćelfa!

Autor: Piotr 'Erivan' Klinkosz

Dziedzice krwi
Sięgając po książkę debiutanta nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać. Czasem trafi się perełka, a nazwisko autora przez długie lata gościć będzie na półkach księgarni i listach bestsellerów. Innym zaś razem w ręce czytelników wpadnie czytadło, które nie odegra większej roli w świecie beletrystyki. Dziedziców Krwi, mimo kilku naprawdę ciekawych fragmentów, trzeba zaliczyć do tej drugiej kategorii.

Fabuła powieści jest prosta jak konstrukcja cepa. Gdy główny bohater korzystał z uroków konnej przejażdżki po swych włościach, cała jego rodzina zostaje zamordowana. Rzecz jasna, poprzysięga zemstę. Chcąc dowiedzieć się, kto i dlaczego dokonał masakry, przeżywa wiele przygód oraz zyskuje nowych przyjaciół i sojuszników. I tyle. Zdarzają się, oczywiście, wątki poboczne, ale zazwyczaj stanowią one tylko chwilową odskocznię i, co gorsza, również nie są zbyt odkrywcze. Bohater uratuje czasem niewiastę w potrzebie, zwiedzi krasnoludzkie kopalnie lub zapoluje na smoka. Wszystko to trwa raptem kilka chwil i jest po prostu nieciekawe, dodane tylko po to by stworzyć okazję do kolejnej rozróby i pomachania mieczem.

Sztampowej fabuły nie rekompensują niestety bohaterowie: ćwierćelf Aerdin Veske to typowy „człowiek miecza”, który nigdy nie rozstaje się z ulubionym orężem i większość konfliktów rozwiązuje siłowo. Potrafi jednak wyjść ze skóry twardego, dbającego tylko o swoje sprawy wojownika, by wspomóc w potrzebie bliźnich. Wplątuje się w niewyobrażalne kłopoty tylko dlatego, że postanowił okazać trochę serca ciemiężonym wieśniakom lub chciał obronić elfkę przed gwałcicielami. Z wszystkich tarapatów wychodzi oczywiście bez szwanku, gdyż posiada siłę rażenia małej armii. Walka wręcz z kilkoma, a nawet kilkunastoma, uzbrojonymi przeciwnikami to dla niego małe piwo; jeśli zaś zmęczy się machaniem żelastwem to swych oponentów częstuje magią, ponieważ w niej również jest wybitnie uzdolniony. Wydawałoby się, że ktoś taki nie potrzebuje sprzymierzeńców, ale nawet jemu czasem potrzeba wsparcia. Mamy więc całą gamę postaci drugoplanowych, które umilają nam czas w przerwach pomiędzy kolejnymi jatkami urządzanymi przez ćwierćelfa. Towarzysze głównego bohatera nie są może zbyt oryginalni, ale zostali opisani w bardzo przyjemny i humorystyczny sposób. W skład kompanii wchodzi żłopiący piwsko krasnoludzki wojownik, a także elfia łuczniczka oraz uwielbiający wino i kobiety łotrzyk. Są na swój sposób pocieszni i nie sposób ich nie polubić.

Warto wspomnieć o warstwie humorystycznej powieści. Książka z pewnością jest zabawna i wydaje się nawet napisana w lekko parodystycznym stylu. Trudno jednak ocenić czy był to świadomy zamysł autora, czy też raczej efekt nagromadzenia różnego rodzaju powtarzanych do bólu schematów związanych z literaturą fantastyczną. Chwilami wydawało się wręcz, że pisarz powybierał co lepsze motywy z dzieł swoich ulubionych autorów i umieścił je we własnej książce na chybił trafił. Komicznych sytuacji i dialogów nie brakuje i choć są to raczej żarty raczej niskich lotów, to z pewnością zadowolą miłośników twardego, żołnierskiego humoru, który obfituje w przekleństwa, obrażanie matek i aluzje do nikłych rozmiarów męskości. Na kartach książki znajdziemy też, mniej lub bardziej oczywiste, nawiązania do twórczości Sapkowskiego, Tolkiena, a nawet Pratchetta. Często służą one właśnie jako pełen humoru przerywnik, który wzbogaca lekturę i kilkakrotnie pozwala uśmiechnąć się pod nosem.

Jak przystało na debiutanta, warsztat powieści jest bardzo nierówny. Największy mankament Dziedziców krwi to kulejąca narracja i opisy; mamy więc fragmenty bardzo dobrze napisane i takie, w których styl jest zbyt surowy, a pewne informacje podane w niezrozumiały sposób. Książka liczy sobie ponad czterysta stron, ale nie ma tam praktycznie żadnego przerywnika, który przedstawiłby nam pokrótce realia, w jakich rozgrywa się akcja. Autor rzuca kilkoma nazwami krain i królestw, lecz nie mówi nic o ich historii, kulturze czy społeczeństwie. Wiemy tylko kto z kim prowadzi wojnę, nie znamy jednak genezy konfliktu. Ważne, by było gdzie i z kim się prać, reszta schodzi na dalszy plan! Blado wyglądają, niestety, również opisy potyczek Aerdina z przeciwnikami, a tych przecież nie brakuje. Najczęściej autor nie poświęca im więcej niż kilka linijek (nawet tym najbardziej rozbudowanym, w których bierze udział kilku przeciwników). Ćwierćelf robi unik, zadaje cios, machnie kilka razy mieczem i już jest po wszystkim. W powieści mamy istne nagromadzenie zdarzeń, które spowodowane jest właśnie niewystarczającą ilością przerywników mogących uspokajać akcję i budować klimat. Materiału w niej tyle, że można było rozpisać ją na dwa, a nawet trzy tomy. Widać to zwłaszcza w końcówce, w której główna intryga zostaje odkryta i rozwiązana tak szybko, że pozostawia to wręcz niesmak.

Mateusz Sękowski to z pewnością człowiek utalentowany i piszący z pasją. Jeśli będzie rozwijał się w odpowiednim kierunku oraz szlifował swoje umiejętności tworząc kolejne teksty, z pewnością zdoła poprawić swój chaotyczny styl i stworzyć ambitniejsze historie. Jego debiutancka powieść nie była zła, ale wszystkie fabularne sztampy i stereotypowe postacie sprawiały, że czytało się ją jak sprawozdanie z sesji gry fabularnej, prowadzonej przez średnio kreatywnego Mistrza Gry. Nie było może tragicznie, ale z pewnością Dziedziców Krwi nie można zaliczyć do kategorii „Trzeba przeczytać!”. Jeśli ktoś lubi prostą, niewymagającą rozrywkę, obfitującą w momentami niezłe żarty, to powinien się skusić. Reszta śmiało może odpuścić, w księgarniach są setki lepszych książek.