Dom stu szeptów

Lekcja o unikaniu oryginalności

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Dom stu szeptów
Niedawne wznowienie pierwszych trzech Ksiąg krwi zapewne przypomniało niektórym czytelnikom, że horror nie zawsze oznacza opowieść o zombie czy pradawnym demonie nawiedzającym położoną na odludziu nieruchomość. Dla tych, dla których opowiadania Barkera były zbyt szokujące (i literacko, i obyczajowo), na półkach księgarń pojawiło się właśnie danie dużo bliższe klasyce: Dom stu szeptów, gdzie Graham Masterton nie robi absolutnie nic innego niż sięganie po utarte schematy. 

Herbert Russell umiera w niewyjaśnionych okolicznościach, co zmusza jego niezbyt chętnie wspominające rodzinny dom dzieci do powrotu do matecznika. Podczas spotkania z prawniczką omawiającą testament, wnuk denata, Timmy, nagle znika. I choć rodzice chłopca starają się nie panikować, to wszystko wskazuje na to, że jego przedłużająca się nieobecność będzie zaledwie początkiem koszmaru. 

Czy w roku 2021 wypada pisać o nawiedzonym domu? Cóż, na to pytanie każdy powinien sobie odpowiedzieć sam, natomiast nic nie zmieni tego, że pisarz tak popularny – szczególnie w Polsce – jak Graham Masterton może pozwolić sobie na wszystko. Nie musi się przy tym silić na oryginalność, transformować i przetwarzać jak choćby Mark Z. Danielewski w Domu z liści; może po prostu opisać budynek na uboczu, w którym straszy. I trzeba przyznać, że przez jakiś czas ta mało wyrafinowana wizja się sprawdza. Prolog z ginącym ojcem i niechętnie spotykającymi się dziećmi działa bardzo dobrze – napięcie pomiędzy ledwie zarysowanymi bohaterami zdaje się namacalne, a tajemnica otaczająca siedzibę rodu naprawdę ciekawi. 

Problemy zaczynają się, gdy domyka się pierwszy akt powieści, skupiony wokół zaginięcia Timmy’ego. Do tej pory czytelnik wie bardzo mało: poznaje powoli rodzinę Russellów, wyobraża sobie dom pośród wrzosowisk z witrażami przedstawiającymi diabła, słyszy rozlegające się na korytarzach szepty. Szepty, które nagle okazują się mówić...z akcentem z East Endu (w domyśle: mniej więcej współczesnym). Brzmi to niewinnie, ale to pierwszy z fałszywych tonów, jaki rozlega się w Domu stu szeptów. Czytelnik spodziewa się pradawnego zła, czuje niepokój związany z obecnością szatana krążącego po wielkiej rezydencji, a dostaje paranormalne spotkanie z ulicznym rzezimieszkiem. Nagle przychodzi zrozumienie, że powieść, wbrew temu, co na początku sugerowała, nie będzie prostym, ale skutecznym straszakiem w klimacie metalowego teledysku z końcówki lat 90., lecz jakiegoś rodzaju kombinacją. 

Nie posądzałbym Mastertona o chęć napisania pastiszu, ale podczas lektury można odnieść wrażenie, że nie wszystko tutaj dzieje się na poważnie. Od policjanta nazywającego psa “osłem dardanelskim” (nie potrafię uwierzyć, żeby była to tylko i wyłącznie inwencja Izabeli Matuszewskiej odpowiedzialnej za przekład), przez dyskusje na temat egzorcyzmów w kontekście mediów społecznościowych i transpłciowości (bardzo daleki i bardzo chybiony strzał), aż do padającego w pewnym momencie stwierdzenia, że “nawet szatan musi mieć ręce” – coś tutaj nie gra. Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością, czy to tylko nieudane próby rozładowania napięcia, czy też świadomie wybrana konwencja, która się zwyczajnie nie sprawdziła, ale efekt jest jeden: dobrze zapowiadający się horror (naprawdę byłem zaskoczony, bo po lekturze przerwanej po pierwszych kilkudziesięciu stronach nie mogłem doczekać się powrotu!) wali się pod ciężarem zupełnie zbędnego wątku współczesnych zjaw (lepiej byłoby dla powieści, gdyby Ada ze swoimi rozdziałami w ogóle się w niej nie pojawiła) i czerstwych żartów z anachronizmów. Wątek pradawnego zła w końcu powraca, daje nawet kilka chwil nadziei, bo znowu straszy (choć najprostszymi środkami), ale finał...pod finał można by podłożyć muzykę z filmów z Bennym Hillem i otrzymać harmonijną całość. Gdzie podziało się napięcie początkowych rozdziałów? Zostało zastąpione przez niskich lotów humor. 

Dom stu szeptów miał spory potencjał, co, mówiąc szczerze, bardzo mnie zaskoczyło, bo nie zaliczam się do wielkich fanów tradycyjnej powieści grozy. Gdyby Graham Masteron trzymał się twardo dawno wypracowanych schematów pisania pulpowych horrorów, to byłbym tą lekturą naprawdę usatysfakcjonowany. Niestety, Brytyjczyk parę razy od utartych szlaków uciekł, a każda z tych ucieczek okazała się złą decyzją, co dało bardzo przeciętny efekt. Nawet w kategorii straszaków klasy C można trafić lepiej.