Diamentowe psy/Turkusowe dni - Alastair Reynolds

O dwóch takich, niespecjalnych

Autor: Filip 'Dark One' Wójcik

Diamentowe psy/Turkusowe dni - Alastair Reynolds
Ostatni rok był wyjątkowo obfity dla polskich miłośników prozy Alastaira Reynoldsa. Stało się tak ze względu na dwie premiery w wydawnictwie MAG, które pozwoliły nam zarówno zapoznać się ze spektakularnym zwieńczeniem cyklu (Otchłań Rozgrzeszenia), jak i poznać wcześniejsze wydarzenia z tego uniwersum w znakomitym Prefekcie. Teraz zaś otrzymujemy następną dawkę prozy walijskiego byłego astronoma – zbiór dwóch opowiadań (czy może raczej mikropowieści) pod tytułem Diamentowe Psy/Turkusowe Dni.

Pierwszym, co rzuca się w oczy każdemu, kto miał okazję czytać poprzednie tomy cyklu (bądź odrębne powieści uniwersum) jest objętość książki – Alastair Reynolds przyzwyczaił nas do długich, zawiłych historii, które nierzadko wymagały znacznej uwagi, by nie pogubić się w mnogości wątków. Tym razem jest inaczej. Całość liczy sobie 218 stron, z czego na każde opowiadanie przypada mniej więcej połowa. Siłą rzeczy nie ma tu miejsca na bardzo zagmatwane machinacje fabularne... Bardzo zagmatwane nie. Ale zwyczajnie zagmatwane – jak najbardziej.

Diamentowe Psy przenoszą nas do ostatniego okresu złotego wieku Migotliwej Wstęgi – pierścienia habitatów orbitujących nad planetą Yellowstone, stanowiących szczytowe osiągnięcie postludzkiej cywilizacji kolonistów. Mimo że zwiedzamy kosmiczne metropolie i ich obrzeża tylko na początku, autor i tak pozwala nam odczuć niesamowitą atmosferę, tak charakterystyczną dla poprzednich tomów cyklu, zwłaszcza uważanej za jego opus magnum* Migotliwej Wstęgi. Widzimy ozdobione barokowymi motywami ultranowoczesne budowle i dekadenckie społeczeństwo, osuwające się w lubieżną stagnację – korzystanie bezrefleksyjnie i bez umiaru z dobrodziejstw techniki, z jednoczesną degrengoladą moralną, zatraceniem wszelkich wartości. Jednakże prawdziwym majstersztykiem pod względem kreacji jest dworek jednego z bohaterów oraz powitanie, jakie gotują przybywającym mechaniczni służący. Nie mogłem się oprzeć skojarzeniom z Draculą Brama Stokera i jedną z najbardziej rozpoznawalnych scen, czyli wjazdu Jonathana Harkera do zamku hrabiego. A to wszystko zaledwie na kilkunastu pierwszych stronach! Wkrótce przychodzi nam zapoznać się z głównymi dramatis personae, które (jak zwykle u Reynoldsa) są bardzo charakterystyczne i nietypowe. Największą uwagę zwraca diaboliczny Doktor Trintignant, całkowicie zcyborgizowany chirurg, z perwersyjną przyjemnością opowiadający o przeprowadzonych operacjach i łakomym wzrokiem spoglądający na ''nadmiarowe'' kończyny towarzyszy.

Problemy zaczynają się dopiero, gdy akcja mikropowieści rozkręca się na dobre. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że autor za bardzo dał się ponieść inspiracji thrillerami czy horrorami ''łamigłówkowymi'' (dla dociekliwych i uważnych: jest w książce miejsce, gdzie – słowami jednego z bohaterów – zostajemy niemalże wprost poinformowani, na czym wzorował się Reynolds). Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale o ile w kinowym obrazie, trwającym około półtorej godziny, wystawianie protagonistów na rozmaite niebezpieczeństwa i obserwowanie, jak nie dają sobie z nimi rady świetnie się sprawdza, o tyle dość monotonne i rozwlekłe opisy tego samego w książce nie działają już tak elektryzująco. Przychodzi wprawdzie moment, gdy ujawniają się najlepsze cechy prozy Reynoldsa – z jednej strony niemalże nieprawdopodobna (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) intryga, a z drugiej bardzo głębokie moralne dylematy postaci i dobrze zarysowane portrety psychologiczne, nie da się jednak uciec od przemożnego wrażenia, że jednowątkowość i podporządkowanie schematowi rodem z wzmiankowanych filmów przytłoczyły całość. Niesmaku nie zaciera nawet skłaniający do refleksji finał, sam w sobie bardzo dobry.

Turkusowe dni prezentują się na tym tle całkowicie odmiennie. Z jednej strony wypadają pod względem fabularnym nieco lepiej od Diamentowych Psów, głównie ze względu na brak uciążliwej schematyczności, z drugiej jednak charakterystyczny nastrój jest w nich niemalże nieobecny. Otrzymujemy wprawdzie całkiem pokaźną dawkę informacji o bardzo istotnym elemencie uniwersum, ale odbywa się to w nijakim otoczeniu. Opowiadanie cierpi także z powodu nierównomiernego rozkładu tempa akcji – około trzech czwartych jest bardzo spokojne i skoncentrowane na wewnętrznych przeżyciach bohaterki, podczas gdy sama końcówka pędzi na łeb na szyję ku iście epickiemu zakończeniu. Całość sprawia wrażenie pisanego do pewnego momentu zupełnie swobodnie, aż nagle autor zdał sobie sprawę, że ma albo ograniczoną liczbę słów do dyspozycji, albo gonią go poważne terminy. Mimo faktu, że Turkusowe dninie są aż tak nastrojowe jak poprzednia mikropowieść, to i tak daje się w nich zauważyć charakterystyczny dla Reynoldsa rys. Tu również nie wszystko jest tym, czym się na pozór wydaje, w tle wydarzeń rozgrywają się makiaweliczne intrygi, a postacie stają przed dramatycznymi wyborami. Szkoda tylko, że nie opowiedziano tego z nieco większą swadą.

Jak zatem podsumować najnowszą na naszym rynku książkę twórcy ponurej, gotyckiej Migotliwej wstęgi, przesyconej religijną atmosferą Otchłani Rozgrzeszenia, czy cyberpunkowo-space operowego thrillera Prefekt? Cóż, nikt nie jest doskonały, każdy autor ma swoje lepsze i gorsze dzieła, wzloty i upadki. Zdecydowanie nie można powiedzieć, że Diamentowe Psy/Turkusowe Dni są złe. Po prostu, o ile poprzednie powieści Reynoldsa plasowały go w samej czołówce gatunku, to recenzowane utwory są tylko nieco powyżej przeciętnej. Mogłyby się znaleźć w dowolnym, większym zbiorze różnych pisarzy i raczej nie zostałyby uznane za najlepsze. Diamentowe Psy mają do zaoferowania niesamowitą atmosferę i świetny pomysł, którego opisanie i rozwinięcie wypadło jednak średnio. Z kolei Turkusowe dni pod względem narracji i jej prowadzenia wypadają nieco lepiej, ale w treści są po prostu nijakie. Jest to więc książka przede wszystkim dla fanów twórczości pisarza, szukających nowych informacji i szczegółów "z życia uniwersum", inni mogą sobie odpuścić.

* British Science Fiction Award za najlepszą powieść w roku 2001 i jak dotąd jedyne wyróżnienie tego kalibru dla Reynoldsa.