» Klub Wiktora » Utwory » Delirium w Tharsys, część 2

Delirium w Tharsys, część 2


wersja do druku
12. SZTAB

– Panowie, zamknijcie pyski! – zawołał Feretrius.
Major pocił się i niewiele wskazywało, że najbliższa przyszłość przyniesie mu ulgę. Konsekwentnie też opróżniał puszki z orzeźwiającym napojem. Kolejną wydostał ze skrzyni pod stołem. Przytrzymał jedną ręką, jakby miał do czynienia ze starym, ręcznym granatem, zębami chwycił zawleczkę i całym ramieniem odwinął od siebie. Pianą bryznęło na rozłożoną przed nim mapę. Odchylił głowę i łykał zachłannie, tylko mu chodziła szczeciniasta grdyka.
Wreszcie opróżnioną puszkę zacisnął w garści i tak uzbrojoną pięść opuścił na krawędź stołu. I zaczął nią bić systematycznie, aż równy rytm przebił powszechny gwar, śmiechy i szepty. Marszowy rytm potrafi zaczarować nawet oficerską kadrę. Chcąc nie chcąc zwrócili na niego oczy. Wtedy walnął ostatni raz, aż prysnęły resztki piany.
– Panowie – powtórzył spokojniej. – Jeśli podjąłem się przewodniczenia, to nie ze względu na rangę, nie z doświadczenia w pajacowaniu, nie z miłości własnej. Zgodnie uznaliście, panowie, że jako wprowadzający sprawdzę się najlepiej ze względu na losową przypadłość, jaką było nawiązanie kontaktu z naszym sojusznikiem, co potwierdził obecny tu elew Mechaneurystycznej, Jonas Hebrejczyk.
– Kto tu mówił o miłości własnej? – wzruszył ramionami pułkownik Spotlight.
– On się powołał na braterstwo broni – zauważył Kolczinski.
– Ba! – swoje wtrącił Miasoff.
Ostatni ledwie się trzymał na odchylonym stołku. Rozpięty skafander spełzł mu do bioder i wreszcie mógł się do woli drapać w bezwłosą pierś, gdzie między bandażami czerniały fragmenty identyfikacyjnego tatuażu Rzeźników Empiru – jatagan podrzynający gardło cesarskiego orła. Nie tylko tężyzną fizyczną – przede wszystkim powagą brygadier Miasoff korzystnie wybijał się na tle Sztabu. Dzisiaj nie wadziły mu nawet dystynkcje, wraz z rękawami munduru zwieszone poniżej siedzenia.
– Chciałeś przez to powiedzieć, że tobie wypada nasz prototyp dalej wdrażać w cugle – wtrącił suchy, sztywny Kolczinski. – My mamy ustąpić pierwszeństwa i własne zęby kruszyć na swoich odcinkach?
– Mam wyłom – pewnie po raz dziesiąty z boku odezwał się jakiś młodszy lejtnant.
– O–o! – nie popuścił Miasoff; wetknął paluch w gębę, odciągnął dolną wargę i zademonstrował szczerbę między potężną piątką a ósemką.
Kilku bliżej siedzących zawtórowało śmiechem.
Dokoła ciemniało od papierosowego dymu. Pułkownik Greisen na strome montował własne lobby, co rusz słał łączników do Sticza i Dronta, raz papierową kulkę przez stół pchnął do Spotlighta.
Niespodziewanie za plecami generała Juanito cienki szczebiot jak nożem ciął powietrze, błyskawicznie wstępował na coraz wyższe tony.
Pierwszy zareagował Dront. Ogromnym susem runął przed siebie. Za nim Kolczinski i Sticz. Miasoff chwilę patrzył przed siebie tępym wzrokiem, nagle i do niego dotarło. Wydał głębokie UFF! – niby tąpnięcie w masywnej piersi. Stołek poleciał w bok, prosto pod nogi Dronta, który byłby wydostał się poza Pierwszą Linię, gdyby mu zydel nie podkosił łydek. Teraz frunąc w powietrzu, przedramieniem chroniąc czerep, wolną ręką zamiótł po podłodze i zgarnął dwulufowy rozpylacz upuszczony z loży Greisena. On sam jakby się zapadł pod ziemię. Pod białą kulą lampy, uczepioną niewidzialnego stropu, trwał jeszcze Feretrius, Jonas i Bio–Łącze. Na stronie Spotlight z nagle skamieniałą i jakby popiołem posypaną twarzą – siedział na krześle, zamknął oczy i wszystko w nim zapadło do środka, została skóra i kość. Spotlight czekał. Cały zamienił się w słuch. A w uszach zacinał świergot coraz szybszy, jakby się coś rozkręcało, stalowymi listkami cięło powietrze i strzelało iskrami, tysiącem brzytew tnących niby zwariowane śmigło – gotowe zamienić w jatkę ziemię, powietrze, cokolwiek stanie na drodze. Jeszcze chwila i zestruga naramienniki z generalskich barków, rozchlasta pierś Juanito i wirującym bąkiem pogoni inne plecy, łokcie, zady.
Tylko generał Juanito siedział niewzruszony. Założył nogę na nogę i radosne zorze igrały mu w oczach. I nagle ktoś zawył wściekle. Jonas spojrzał w tę stronę: Dront tam klapnął na tyłek, a teraz siedział z szeroko rozrzuconymi nogami i zapamiętale obuchem swojej spluwy młócił o podłogę – patrzeć, a sypną szklane drzazgi. Walił kolbą, wył i przeklinał na przemian. Nad ramię Juanito wychyliła się promienna jutrzenka – kapral Zend z oczami rozmodlonymi w samozachwycie, z czymś błyskotliwym niby stroboskop tuż przed wydętymi ustami.
– Ss–skaarrwa–niały synu! – klął Dront. – Mówiłem! Mówiłem! Z dupy mu ręce! Powyr–r–rywaaam! I resztę – zaśpie–ewa jesz–cz–cze cieniej...
– O Jezu! – jęknął Kolczinski i oklapł na pierwszym z brzegu stołku.
Tymczasem Zend dalej zakwitał. Aż się wyciągnął jak struna, cały podany do przodu, tylko mu się brzuch kołysał ciężkawo, zbyt cieleśnie, mało finezyjne wobec szczebiotu, który zaciął niby diament po szkle i przepadł, chociaż Miasoff i reszta dalej wybałuszali oczy, a Zend wciąż przed ustami, między kciukiem a wskazującym palcem, trzymał jakieś srebrny, wibrujący listek, za którym drgał mu mały palec i czubek języka z nieprawdopodobną szybkością uderzał o wydęta górną wargę. Jeden Zend pewnie słyszał jeszcze świst tnący już inne continuum.
Ktoś się zatoczył i zgrabiałą łapą oparł na ramieniu Jonasa, aż przy uchu usłyszał spazmatyczne łapanie powietrza.
– S–sukin–syn! Słyszałeś?! – ktoś mu się nachylił do ucha. – Byłem świadkiem, jak mu wychodzi Bełkotnik... albo Efeb–przedrzeźniacz. Ale wyciąć takiego Wpleszcza! Rany! Ta–akiego Wpleszcza!
Jonas siedział niewiele mniej sztywny od Spotlighta.
Janko Pytlak nieco z tyłu, na krawędzi jakiejś skrzynki. Z tej strony piętrzyło się ich więcej. Odbite listwy szczerzyły gwoździaste zęby. Ktoś systematycznie przetrząsnął wszystko dokoła. W poszukiwaniach wzgardzone zostały konserwy z witaminizowanym białkiem, granulat z węglowodanów i tubki odżywczych past. Poza asortymentem przydatnym na biwaku, w okopie trafiały się też skrzynie z amunicją, płaskie miny, magazynki do rozpylaczy i fosforyzujące baterie do emiterów. W powszechnym tumulcie rozsypały się szklane czopy zakończone czerwoną główką – już się rozjarzały szkarłatem, kiedy ktoś zaklął i najpierw spróbował głownie wkopać do jakiegoś cylindra, wreszcie po prostu nakrył wszystko skrzynią i sam przysiadł z wierzchu, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Dront przestał młócić kolbą w ziemię. Ktoś mu po prostu wyrwał z ręki rozpylacz trzymany za lufę. Wtedy niespodziewanie rozpłakał się i tak chlipiącego, wypchnięto go gdzieś do tyłu. Dotychczas sztywny Spotlight przebudził się, sięgnął za pazuchę i do ust przytknął płaską butelkę. Łyknął kilka razy. Zakrztusił się. Ktoś wyciągnął długie ramię i wyłuskał mu piersiówkę. Jonas uniósł głowę – to znów Feretrius przyssał się do butelki, łuskowaty naskórek białymi kłaczkami sterczał mu na policzkach w miejsce zarostu, który uchował się tylko na grdyce.
Reszta powoli wracała na miejsca, Kolczinskiemu po trzeciej zapałce udało się przypalić papierosa. Teraz zaciągał się łapczywie. Miasoff dłubał w nosie. Generał Juanito częstował czymś Zenda z papierowego rożka. Jakiś porucznik z czerwonym dwukropkiem rezerwisty na rękawie przyłożył dłoń do ust i zarzucił głową. Może chciał połknąć jakąś pastylkę – wracający Sticz potrącił go niechcący. Tamtemu coś wyskoczyło z ręki i przezroczysta kulka, z różową iskierką w oku, radośnie zeskoczyła na podłogę. Odbiła się dźwięcznie – Jonas dostrzegł kilka twarzy zwróconych w tym samym kierunku. Sticz też się obejrzał. Bez zastanowienia cofnął się i stąpnął nieco w bok. Trzasnęło, jakby się rozłupał szklany orzeszek. Tu i tam zachichotano – aż zakręciło rezerwistą, który przez moment zastygł w przysiadzie, z ręką zawieszoną nad pustą podłogą.
Nie było tylko Greisena. Wreszcie zjawił się, jak zwykle elegancki, jedyny w Sztabie, którego stać było na odprasowanie prawdziwego munduru, zamiast kurtki albo skafandra. Jeszcze Sticz i Kolczinski wymienili kilka uwag półgłosem. Miasoff czknął. Spotlight skinął głową w stronę Feretriusa. Ten niechętnie oddał mu pustą butelkę, otarł wargi i rozejrzał się za swoją puszką. W tej chwili zjawił się lejtnant, którego przedtem nie było, albo Jonasowi nie rzucił się w oczy. Z tyłu zaszedł Feretriusa i szepnął mu na ucho kilka słów. Potem odszedł na bok i przysiadł na skrzyni obok Greisena.
Feretrius chrząknął i tymczasem zrezygnował z poszukiwań.
– Myślę, że będę wyrazicielem powszechnej opinii – zerknął w stronę Jonasa i Bio–Łącza. – Jeżeli, jako przewodniczący, zaświadczę, że nie po raz pierwszy doceniliśmy, hm... krotochwilność kolegi Juanito i niezaprzeczalny talent lejtnanta Zenda.
Odezwało się trochę braw. Generał Juanito skłonił głowę. W tle prawdopodobnie Dront zaklął szpetnie.
– Poza tym mamy niezbyt pomyślne wieści – Feretrius rękawem otarł czoło. – Skurwysyny przerwały się na odcinku Muru Berlinga i dotarły do Cloaca Maxima. To na twoim odcinku, Kolczinski.
Ten byłby się zerwał – tylko spojrzał na Jonasa, splunął i niedopałek zdusił obcasem.
– Mówiłem, że nie pociągnę bez odwodów – powiedział i z nie – tajoną niechęcią spojrzał na Greisena. – Jak się rozmnożą w Cloaca Maxima, możecie się wysadzić w swoich fortach.
– Bach! – sapnął Miasoff.
– Dzięki fortom jeszcze funkcjonuje Stinson – spokojnie odciął Greisen.
– Diabli z Laboratorium – warknął Kolczinski.
– Panowie! – wmieszał się Feretrius. – Proponuję podsumować punkty aktualnie najbardziej wrażliwe w systemie obronnym THARSYS. W tej chwili kłopoty ma Kolczinski. Spotlight domaga się oskrzydlenia na wschodniej rubieży. Miasoff połowę Rzeźników Empiru stracił na wczesnym Rojniku Arrheniusa. Sticz panikuje. Sticz zawsze panikuje. Talonhaltia okopał się poza I Modułem Fabrycznym i utknął. Talonhaltia musi, musi odbić I Moduł. Co było u mnie każdy przekonał się naocznie. Bez tego faceta z Mechaneurystycznej miałbym przyjemność osobiście dołączyć do mauzoleum. Jeden Juanito jak zwykle nie rości żadnych pretensji. Aha, Greisen oczywiście pierwszy złożył oficjalne zapotrzebowanie.
To mówiąc Feretrius dwoma palcami uniósł ze stołu przepisowo wypełniony formularz.
– Ja mam wyłom – raz jeszcze odważył się zwrócić uwagę jeden z lejtnantów.
Tylko Miasoff wyszczerzył się w jego stronę.
– Tak więc, coś trzeba postanowić, panowie – zakończył Feretrius.
Jonas rozejrzał się dokoła. Biały pęcherz niby–lampy nieruchomo podwieszony w powietrzu. Dalej ciemność. Gdziekolwiek się ruszysz – zawsze wypłyniesz przez tę samą studnię. Dawniej nazywano to Grotą en–Nakura, zanim generał Juanito wpadł na pomysł zainstalowania tu Sztabu Endogenicznej.
– Mam problem – zgłosił się Jonas.
– Bardzo proszę – dziwnie chętnie zareagował Feretrius. – Zainteresowany też ma prawo wypowiedzieć ostatnią wolę.
– Na jakich zasadach Sztab podejmuje decyzje? – zapytał Jonas.
– To znaczy? – wyraźnie zaintrygowany Feretrius wyszedł zza stołu i przysiadł na wprost Jonasa, między Spotlightem a Juanito.
Reszta też jak na komendę zwróciła głowy w kierunku Jonasa.
– Kto podejmuje decyzje – sprecyzował Jonas.
– Nasz system jest w pełni demokratyczny – powiedział Feretrius. – To znaczy; kiedyś istniało stanowisko Dowódcy Sztabu i Generalnego Stratega Enklawy. Ostatni na ten piedestał wspiął się nasz Juanito.
Mówiąc to Feretrius poklepał generała po ramieniu. Juanito nie ukrywał dobrego humoru.
– Z kolei do porozumienia doszło gremium młodszych oficerów – podjął Feretrius. – Zaproponowaliśmy system demokratyczny, wychodząc ze słusznego twierdzenia, że dobry generał zwycięży ze złą armią; którą to zasadę przełożyliśmy z uwzględnieniem awansu szeregowego żołnierza, żeby otrzymać nowoczesną formułę: dobra armia potrafi walczyć bez generała. Jak walczy, miałeś okazję zobaczyć. Koordynacją Pierwszej Linii zajmuje się Informatyczny System, dlatego nawet taki Kolczinski nie spieszy się do swoich weteranów. Dadzą sobie radę. Możesz mi wierzyć.
Mówiąc to patrzył na Jonasa w taki sposób, że trudno było zorientować się, na ile sam Feretrius i reszta traktują ten wykład poważnie. W każdym razie miny mieli, jakby tym razem szykowali się wspólnie zasunąć Jonasowi coś w rodzaju Sztabowego Wpleszcza.
– Generał Juanito również nie widział przeciwwskazań – kontynuował Feretrius. – Doszliśmy do porozumienia, pozostając towarzyszami broni. Coś jeszcze?
– Dziękuję – powiedział Jonas. – Jak zrozumiałem w naszym demokratycznym systemie również ja sam powinienem mieć coś do powiedzenia w kwestii rozdysponowania mojej osoby?
– Fiu–u! – przez zęby gwizdnął Miasoff.
– Strategiczne myślenie – zauważył Kolczinski.
– Bardzo proszę – zachęcał Feretrius.
– Nie odpowiadają mi forty Greisena. Jak słyszałem Kolczinski sam sobie da radę, a nawet jego oddziały obejdą się bez niego. Nie mam więc po co pakować się w jakąś kloakę. Poza tym Sticz panikuje. Miasoff może drugą połowę ludzi pchnąć na stracenie. Nie interesuje mnie żaden odcinek szczególny. Jako elew Mechaneurystycznej Kliniki Księżyca nauczyłem się wszelkie konflikty rozpatrywać globalnie, zanim ktokolwiek podejmie działania na odrębnych frontach. Moim zdaniem aby coś zdziałać, potrzebna jest strategia na miarę całej Enklawy, a może i dalej...
– A nie mówiłem! – przerwał mu Kolczinski.
– Co proponujesz? – spytał Feretrius.
– W danej chwili chcę poznać człowieka odpowiedzialnego za działania na przedpolach Enklawy THARSYS – powiedział Jonas. – Zamierzam spróbować wypadu.
Zapadła grobowa cisza.
Jonas przyglądał się skierowanym nań twarzom. Nie wyrażały nic specjalnego. Tak się spodziewał. Tylko Miasoff ziewnął szeroko.
Zauważył natychmiast, że niespodziewanie sam generał Juanito nachylił się do ucha Feretriusa. Chwilę szeptał. Z kolei Feretrius parę słów półgłosem przekazał do Spotlighta. Ten obejrzał się na Greisena. Greisen wzruszył ramionami. Spotlight kiwnął więc głową i Feretrius wrócił na miejsce przewodniczącego obrad. Po drodze zebrał z podłogi mapę.
– Panowie, generał Juanito ma propozycję – powiedział. – Ze względu na wakans na stanowisku Szefa Rozpoznania i Dywersji proponujemy, aby w trybie natychmiastowym obowiązki Szefa tego pionu przejął odznaczony w ostatnich potyczkach elew Mechaneurystycznej Kliniki Księżyca, obecny tu Jonas Hebrejczyk.
Ktoś zaczął bić brawo. Miasoff powiedział swoje OHO! Ogólnie atmosfera została rozładowana. Zaczęto wstawać z miejsc. Pierwszy z gratulacjami pospieszył sam Feretrius.
– A więc – powiedział. – Witamy kolegę w składzie Sztabu.
Nad jego ramieniem wychodzący Kolczinski znacząco uniósł do góry kciuk i zrobił bojową minę. Obok, Juanito z niezbyt obecnym uśmiechem wysłuchiwał Greisena. Ktoś próbował podnieść w sztok zapitego Dronta. Jonas poczuł na sobie drwiące spojrzenie Bio–Łącza.
– To było świetne rozwiązanie – tłumaczył Feretrius. – Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby ciebie przydzielono do którejś z istniejących formacji? Reszta by sobie nawzajem oczy wydrapała.
– Czym będę dysponował? – jeszcze spróbował Jonas.
Feretrius rozłożył ręce.
– Widziałeś, co się dzieje. Tu front się sypie, tam jako taki spokój, ale jutro będzie na odwrót. Nikt nie ma odwodów. I nie da sobie niczego wyrwać z gardła. Nie licz na nic. Trzeba samemu kombinować. Będziesz w jednej osobie szkoleniowcem, strategiem, intendentem i – podejrzewam – główną siłą uderzeniową.
Wreszcie Feretrius roześmiał się promieniście.
– Życzę powodzenia – powiedział szczerze.
Uścisnął Jonasowi rękę. Strzelił obcasami i, jak sam stwierdził, udał się na polowanie. Po chwili w istocie świsnął Spotlightowi papierosa i zajął się poszukiwaniem piwa.
– Wiedziałeś? – Jonas zapytał Bio–Łącza.
Janko wzruszył ramionami.
13. ELEUZYNIA

Pianę wypchnęło z najgłębszych sztolni – połyskliwą, wrzaskliwą, pstrokatą. Podniósł oczy nad ich wielogłowym, falującym odmętem. Dawniej ciemny brzeg ograniczał krater. Piętra metalicznych łusek. Ludzie mieszkający w miodowych plastrach zatrzasnęli wtedy żaluzje, jakby sam widok skazańca wstępującego na szafot potrafił natchnąć obrazoburstwem wrogim Władzy, jakby wystarczyło spojrzenie, żeby w każdym zalęgł się Kostropian czy Anarchista. Teraz rozświetliło się w koło. Ogromne holowizje poruszały krwawiącymi bliznami ust, uśmiechały się promieniami rwącymi z oczu złote rzęsy, zakwitały wreszcie, aby tęczowy pigment sypnąć w pianę ludzkich głów. Potem w ich człekokształtnym karnawale objawiały się widma polanę fosforyczną farbą, na głowach dźwigające krzaki płonące, czerwone i fioletowe. W tętniącym życiem labiryncie snuły się postacie o cynobrowych rękach i twarzach obnoszących matowy nalot chromowej zieleni, pływały ciała nagie pod rozjaśnioną ultramaryną. Odwracając od nich wzrok natknął się na płaską plombę między ziemią a stropem. Jeszcze się nie poddała powszechnej euforii. Szedł stamtąd łagodny, ciepły wiatr. Ciemnoczerwony sygnet darował lagunie przytulny mikroklimat. Po bokach wycieki łąkowej pieczęci – kurtyna spuszczona na lazaret.
Trafił więc tam, skąd wyszedł. Pod pieczęcią przyłożoną przez Endogeniczną Armię dokonała się metamorfoza Kochanka Seleny w Megaloxanthę–chrzaszcza.
Przez ten czas węgielny filar Rdzenia THARSYS wskrzesił w sobie nowe soki. Teraz płomień ogniska od dołu podświetlał potężny pień – święte drzewo. U podnóża zebrało się plemię bez ziemi. Wyżej konary podparte słupem dymu, rozgałęzione w najtajniejsze zakamarki Przestrzeni i Czasu, w mgielność Nieskończoności; niby mitologiczny Igdrasil zbierający rosę z mlecznego oparu. Gdzieś tam, nieprawdopodobnie wysoko, Jonas dostrzegł skrawek prawdziwie wygwieżdżonego nieba. Drzewo Kosmosu – pomyślał – skamieniałe u schyłku Epoki IUM. Ledwie wiotką gałęzią, poprzez Moduł CETI, sięgnęło gwiazd – neolityczne plemię dalej codzienność święci u jego podnóża.
Program dzisiejszego dnia raczej nie zapowiada ciekawej egzekucji. Nie Pierwsza Linia lecz jarmark albo wesołe miasteczko. Gdzieś się musieli podziać. I jakoś przeżyć bodaj tę noc. Towarzyskie posiedzenia Sztabu nie zapobiegną kurczeniu się Enklawy. Kolejny biwak lumpenproletariatu.
Urządzili się jakoś. Gwarno tu było. Cuchnęło na wszystkie możliwe sposoby. A przede wszystkim wirowało w bajecznym kalejdoskopie. Barwne twarze – często wlokące za sobą holograficzne powielenia, cudaczne ubiory, przy których opancerzona postać Megaloxanthy okazała się skromną przyczyną powszechnej maskarady.
Szedł coraz dalej. W stronę Drzewa.
Janko wlókł się za nim.
Plac sprawiał wrażenie płytkiej laguny, z której spłynęła ciepła woda prehistorycznego morza. Między madreporowymi kratownicami koralowej rafy utknęły fantastyczne muszle – ogromne małżowiny z kolczastymi krawędziami, otwarte na oścież i spiralne – wysokie na kilkanaście metrów, gromadzące wokół siebie wszystko, co jeszcze nie wyzdychało, co snuje się w resztkach dennej wilgoci. Plankton przetrwa jeśli się czołga albo ułoży wygodnie w korycie inkrustowanym perłową macicą – z nadzieją na falę przypływu.
Niewiele potrzebowali czasu, żeby u podnóża Drzewa Kosmosu wznieść prawdziwe miasto z uliczkami przenikającymi pęcherze z perłowej masy, kopce z różowej piany i szklane labirynty. Ludzie się tam tłoczyli, przepływali przez drgające muzyką przełyki, wstępowali w lędźwie ociekające bursztynowym sokiem, otwarte do psychodelicznych wnętrzy. Inni równymi szeregami układali się w płytkich rynsztokach. Nad tych nasuwały się białe cysterny, lekkie jak rtęciowe mobile Endogenicznej, każdemu kolejno w pierś wstrzeliwały białą tętnicę. Potem wisiały w powietrzu, z pajęczastych tułowi wyciskały mleczną treść. Aż nic nie zostawało. Błysk w powietrzu – w rynsztokach woskowe czerwie. Skręcały się chwilę, drgały w takt wielobarwnych muzyk, nieustannie parujących z kotłów porozstawianych na skrzyżowaniach uliczek, potem odpełzały – po dwa, po trzy do jednego gniazda, w kołysankę wydmuszek – bilardowych kul odtąd podejmujących nową grę, przepychanych, potrącanych, toczących się pod nogami przechodniów, zeskakujących dźwięcznie z kryształowych schodków. Baczny obserwator ich nieustannego przemieszczania łatwo popadał w rozterkę – nieoczekiwanie ruchy bilardowych kul wymykały się przypadkowości; bardziej to przypominało kinetykę cząsteczek osadzonych w strukturze płynnego kryształu.
Odtąd one prowadziły, ukierunkowywały, mieszały w tłumie niby precyzyjna maszyna, która niepostrzegalnie określa każdy twój krok, delikatnym naciskiem obraca ciebie wokół osi, popycha – żebyś ten impuls poczuł w samym sobie i postąpił tam, dokąd zapragnąłeś, gdzie tobie podobni żują chleb powszedni, z wiarą, nadzieją i pokorą na spełnienie Teorii. Z oczekiwaniem w twarzach pociągniętych ochrą, podbarwionych seledynowo, ze srebrem na rzęsach i krwawą pianą przeciekającą między zębami – jeśli, niepomni, twarzą wpadną na kulę rozpędzoną w tunelu żywych ciał, przeznaczonym wyłącznie dla obiegu idealnej formy.
Wszystko to odbywa się na dalekim planie, niejako podskórnie. Poza tym możesz istnieć z czystym sumieniem, z amokiem w oczach zauroczonych powierzchownością, gorączkowo czepiających się świata, który nie przewiduje powtórki – i na tym polega jego drogocenność.
Jeden z trzymających się realnej powierzchni, pełen serdecznej energii, zakrzątnął się wokół Jonasa. Z zainteresowaniem obmacał jego pancerzyk – jakby na tonącym okręcie wywęszył ostatnią szalupę. Zaproponował wymianę. Tajemniczym szeptem podrzucał Jonasowi nic nie znaczące nazwy, przy każdej rozpływał się w zachwycie. Wreszcie zielone wodorosty nad jego rumianą gębą przywiędły nieco – zrezygnował. Jeszcze z uznaniem poklepał Jonasa po piersi i, niespodziewanie, zmienił temat: zaproponował odsprzedaż Bio–Łącza. Przy następnej okazji długowłosy staruszek stręczył własną córkę, błękitnoskórą, z przezroczystymi, jakby szklanymi włosami, w trudnym do określenia wieku; według jego zapewnień będącej seksualną mutantką. Dziewczyna próbowała zaprezentować charakter mutacji. Jonas stwierdził nieoczekiwanie, że czuje się skrępowany wobec przedstawicielek ich płci odmiennej. Za wiele w nich było ciała, wręcz emanowały zmysłowością. Jakby raz jeszcze, wyrwany ze sterylnej duchowości Seleny, zagłębiał się w ziemskiej atmosferze, gęstej i lepkiej, wilgotnej i przepachnionej – czekał na to od samego początku, odpychało i ciągnęło niby ziemskie ciążenie – aura całego globu zogniskowana tak samo w parności obłoków jak w ich kobiecości, kategorycznie domagającej się dopełnienia – kimkolwiek jesteś.
Próbował nie myśleć o tym. Nawet podniósł wzrok, żeby nie widzieć ich kobiet – ostentacyjnie obnoszących kolorową nagość, jędrnych i jednocześnie niewytłumaczalnie pełnych słodkawej miękkości. A przede wszystkim – przyglądających mu się napastliwie i tak przenikliwie, że czuł się nagi i bardziej bezradny, niż można to sobie wyobrazić w bezpośrednim zetknięciu z jakimś Sztabowym Wpleszczem, Miszą–saprofitem, Kostropianem – z czym jeszcze zmagają się na Pierwszej Linii. Ostatecznie wolał być obmacywany przez optymistę, któremu wydawało się, że wystarczy posiąść cudowną zbroję, żeby nie zagrażało pierwsze kosmiczne przyspieszenie na gwizd jakiegoś Zenda. Z dwojga złego wolał też licytację w Sztabie Endogenicznej.
Ledwie o tym pomyślał, kiedy ktoś go przytrzymał za łokieć. Szarpnął się, jakby poczuł dotyk kobiecej ręki. Tym razem był to mężczyzna – kanciasty, ciemnowłosy, z inteligentnymi oczami bez bioluminescencji na powiekach. Ubrany był w wytarty kombinezon, cały oblepiony kieszeniami, kieszonkami, połyskujący błyskawicznymi zamkami. Jedne kieszenie aż rozsadzało w szwach, inne czymś luźno pobrzękiwały.
Tuż przed twarzą Jonas zobaczył dłoń pełną szklistych kuleczek – jakby starej muszli przydarzyło się jednocześnie kilkanaście różowych perełek.
– Fiuu! – usłyszał tuż przy uchu. – Diabli wzięli VII Moduł! Rozumiesz, przyjacielu? Wieczne odpoczywanie Jej Prześwietności Produkcji! Pojmujesz? Więcej spod prasy nie wyjdzie ani jedna kuleczka. Bierz! Ceny idą w górę! Zrób rachunek sumienia – na więcej czasu nie zostało. Nie musisz oszczędzać. Ładny sobie sprawiłeś garnitur, ale... Sam wiesz, co to warte. Zadbaj o środek. Trumna dla ciała – dopalacz dla ducha! Niech ktoś będzie z tobą, kiedy przyjdzie zdychać! No? Wyglądasz na inteligentnego faceta – nie proponuję „Homonculusa”, „Wzdręgi” ani „Podkrólestwa Protozoa”. Weź to! Przecież do niej tęsknisz. Choćby stać cię było na każdą kobietę. Bierz wszystko! Tylko ONA! Dla ciebie „Sonata powabni”, „Pętla”, „Miłosne miłosierdzie”, a przede wszystkim „ORAL–GEN” i „ORGIA Z MAGGIE–MAGIC”!!
Jonas odruchowo odtrącił rękę. Zwinęła się w powietrzu nie roniąc ani kuleczki. Jednocześnie przypomniał sobie Sztab, bunt Sticza i twarz rezerwisty zmartwiałą nad podłogą. Nim się spostrzegł nie było człowieka z balsamem dla ducha. Gdzieś ugrzęzło również Bio–Łącze.
Ktoś zachichotał cienko.
Tuż przed Jonasem coś się kotłowało w białych strzępach. Dostrzegł potężny, drgający mięśniak – wpatrywał się weń jak zahipnotyzowany, kiedy rozpoznał wypięty tyłek i pulchne rączki rozpostarte krzyżem. Wnet obie zniknęły. Teraz widział tylko twarz dziewczyny leżącej z rozrzuconymi kolanami. Piersi jej wystrzeliły przez nazbyt pajęczą osnowę, puszyste włosy rozsypały się ogromnym wachlarzem. Śliczna była – dostrzegał to nawet oczami Megaloxanthy. Ciemnofioletowa zamieć z białymi pasmami idącymi od skroni, gładkie czoło bez brwi i nieprawdopodobne rzęsy – motyle skrzydła; a przede wszystkim usta – maleńkie, różowe, roześmiane dźwięcznie. Monstrualny mięśniak przypadł jej do piersi – trudno w tym było rozdzielić łysą czaszkę i resztę cielesnej beczki. Ten ktoś już tłuste rączki wetknął pod siebie, a ona nic sobie nie robiła z tego. Pozwalała się obmacywać i ssać cycki. Aż Jonas zrozumiał, że – jak on z góry – i ona patrzy na niego, ponad górą mięsa patrzy mu prosto w oczy. I jeszcze się uśmiecha. Widział jej usta – pociemniałą czerwień. I zęby – przed chwilą iskrzące wilgocią, raptem sparzone żarliwym westchnieniem. Tylko czubek języka drżał lekko, kiedy mu się przyglądała z dołu, pojękując przy tym, wzdychając i jeszcze wypinając piersi. Jonas chciał odstąpić – aż mu się jej twarz przed oczami zamgliła. Nagle dziewczyna zaśmiała się jeszcze głośniej. Podrzuciła biodrami i mięsna tusza nad podziw bezradnie oderwała się, potoczyła w bok. A ona zerwała się z ziemi. Nie bardzo było czym okrywać nagość. Nogi się pod nią ugięły miękko – raz jeszcze zajrzał jej w oczy i nie poznał. Zatoczyła się, okręciła w miejscu. Zaczęła padać w rozłam między dwiema muszlami – jak powietrzną poduszką podchwyciły ją jakieś ognie pełgające nad ziemią – tylko błysnęła szkarłatna blizna, osypała się fioletowa zamieć i – już jej nie było.
Zewsząd odezwały się chichoty. Daremnie Jonas szukał wzrokiem – jakby jeszcze parę niewidzialnych oczu miało w tym swoją uciechę.
Przed nim tymczasem, pozbierała się z ziemi pocieszna postać. Zdawałoby się – samo brzuszysko i z wierzchu nasadzona głowa. Twarzyczka przy tym pucołowata, z bystrymi oczkami, ukrwiony nos i straszliwe wąsiska. Zbereźny satyrek jedną ręką dopinał spodnie, drugą podrapał się w łysy czerep.
– Cóż was tak ubawiło? – zapytał zadziornie. Jeszcze obciągnął spłowiały kubrak i odsapnął.
– Urok życia – powiedział.
Patrząc na niego Jonas zastanawiał się, jak to się dzieje, że kolejny człowiek w tym świecie wydał mu się znajomy. Gdzieś musiał go widzieć – trudno taką pocieszność zapomnieć.
– Poza tym, wiesz, jaka jest różnica między mężczyzną a kobietą? – zapytał grubasek i jednym spojrzeniem ocenił Jonasa. – Otóż mężczyzna może być sam, pozostając KIMŚ.
– Szczególnie gdy brak refleksu nadrabia poczuciem humoru – powiedział Jonas. – Łatwo z tym popaść w samouwielbienie.
– O! W tym jesteście specjalistami – odciął grubas. – Przynajmniej na Księżycu.
– Wy za to w każdej sytuacji dajecie dowody, że więcej pragniecie, niż z tego wychodzi.
– I na tym polega nasza przewaga – stwierdził człowieczek tonem wykluczającym wszelką na ten temat dyskusję. – Wy macie tylko więcej szczęścia. Jesteś tego najlepszym przykładem.
– Ja? – zdziwił się Jonas. – Cóż wy w ogóle możecie o mnie wiedzieć?
– Wszystko. A przynajmniej w sam raz, żeby nie robić z siebie idioty.
– Na czym więc polega moje szczęście?
– Trafiłeś swój los. Jestem człowiekiem, którego ci potrzeba – powiedział tłuścioch i w jego przebiegłych oczkach nieco przygasło rozbawienie.
– Wiesz lepiej ode mnie, kto mi jest potrzebny.
– Oczywiście. Powiem, co wiem. Jesteś Megaloxantha. Nazywasz się Jonas, w dodatku – jakie nieselenickie przezwisko – Hebrejczyk. Zjawiłeś się tutaj czort wie po co, a teraz masz problemy. Stawiałeś na Armię i Stinsona. Prawdopodobnie próbowałeś dogadać się z wszystkimi, z kim jest jeszcze o czym rozmawiać. Zostałem ci tylko ja – wyciągnął pulchną rączkę – Ion Szałamaja.
– Sprytny jesteś – stwierdził Jonas. – Nie przeceniasz jednak swoich walorów na przyszłość?
Tym razem Szałamaja zrobił okrągłe oczka. – Na przyszłość?! Przyjacielu... daj rękę.
– Po co?
– Chcesz poznać swoją przyszłość?... Diabli nadali takie łapsko. Popatrz mi w oczy... O! – tłuścioch zamilkł nagle.
– Czekam uśmiechnął się Jonas.
– Dajmy spokój żartom.
– Bez przesady. Nie jestem panienką, gotową czmychnąć przed tobą,
Szałamaja niechętnie pokręcił głową.
– Twoja sprawa – powiedział.
– Więc?
– Pilnuj się zdrowego rozsądku.
– Zawsze to robię – stwierdził Jonas.
Ion Szałamaja popatrzył na niego takim wzrokiem, jakby Bóg raczy wiedzieć jak życiem sterany nauczyciel, kiedy już czasu nie zostało, doszedł wreszcie do wniosku, że na nic się zdała praca nad jednym uczniem.
– Powiedziałem: wystrzegaj się wszystkiego, co pociąga w zapamiętanie – wyjaśnił. – Tkwi w tobie szaleństwo i zginiesz, kiedy pozwolisz mu powodować sobą.
– Takiego nieuchronne? – z rozbawieniem zapytał Jonas.
– Dosięgnie cię prędzej czy później.
– Innymi słowy: przed śmiercią dostanę bzika. Doskonale. Przynajmniej wiem, że długo nie będę się męczył. Kiedy stracę nadzieję na znalezienie z wami wspólnego języka będzie to widomy znak mojego końca. Rzeczywiście, niewiele zostało. Ostatnio pogadać mogę tylko z Bio–Łączem... Też się zapodziało.
Rozejrzał się. Niedaleko drgało powietrze i biały dym ciągnął do góry, wzdłuż czarnego pnia. Zupełnie jak prawdziwy ogień pożerający swoją ofiarę u stóp Rdzenia Enklawy przeistoczonego w Drzewo Kosmosu. Holowizyjne widmo wystarczyło, żeby przyciągnąć nieco rozbitków koralowej rafy – odezwał się w nich stadny instynkt neolitu.
Jonas spoważniał.
– Zjawi się – machnął ręką. – Co proponujesz?
– Nie lubić; na czczo, jeszcze mniej na stojąco – powiedział grubas. – Przysiądźmy gdzieś. Najlepiej w kręgu opatrzności. Widzisz tego, tam?
Ten ktoś nie zwracał na nich uwagi. Wstąpił na stos pojemników – identycznych jak zgromadzone w Sztabie, ręce wsparł na udzie nogi postawionej na najwyższej skrzyni i całą jego uwagę pochłonęło misterium rozgrywające się u podnóża Drzewa Kosmosu. Ubrany był w szaroniebieski kombinezon i wysokie buty. Przez ramię przewiesił długą, czarną torbę.
Jonas uśmiechnął się w duchu i pomyślał – jacy czasami dziwni są ludzie: prędzej założą brak polotu we własnej agitacji, niż zwątpią w wartość głoszonych Idei.
Dopiero w tej chwili rozpoznał mężczyznę. Gotów był przysiąc, że jest to ten sam, który odwiedził go w lazarecie. Z drugiej strony, pomyślał, w tym zawodzie z biegiem czasu wszyscy się do siebie upodabniają. A przynajmniej mają coś takiego w twarzy. Zupełnie jakby ktoś puszczał w obieg płaskie, nieoznakowane krążki monet – przechodząc z rąk do rąk, wreszcie wytarte, porysowane, kostropate, wszystkie zyskują tę samą wartość nędzy.
– Najbezpieczniej pod okiem Opatrzności – sprecyzował Ion Szałamaja. – Tam najpiękniejsza bzdura brzmi całkiem poważnie. I na odwrót.
– A więc do ognia? – zapytał Jonas.
– Jak ćmy – westchnął Szałamaja.
Okręcił się z niespodziewaną lekkością i ruszył przodem, torując Jonasowi drogę. W przelocie tak pokierował trajektorią brzucha, żeby przeciąć orbitę długonogiej, zielonowłosej, przybranej w piórka ślicznotki. W przelocie pacnął ją łapą w fosforyzujące pośladki. Rozkosznie przewróciła oczami i długo jeszcze poruszała usatysfakcjonowanym zadkiem, jakby rdzeń kręgowy opornie przewodził sygnał wzdłuż giętkiego kręgosłupa jaszczurki. Teraz dopiero Jonas uświadomił sobie, co go najbardziej bulwersowało w rytuale ziemskiego tarła – nieważkość duszy wobec innych atrybutów płci.
Ion Szałamaja czytał jego myśli.
– Zastanawiasz się, co w takich widzimy? – zapytał. – Mogę ci również powiedzieć, jaka jest różnica między męskością i kobiecością. Przede wszystkim kobieta przestająca myśleć niewiele traci na kobiecości.
To mówiąc obejrzał się za siebie i ze znawstwem mlasnął językiem.
Rdzeń Enklawy otoczony był huczącym płomieniem. Tylko u podstawy widmowy ogień nie przekraczał zaklętego kręgu, niewidzialną linią nakreślonego kilkanaście metrów od czarnego masywu. Wyżej rozrastał się, strzępił różnobarwnymi wichrami i omiatał nieprawdopodobnie wysoki strop. Czasami powściągał jasność i kołysał w górze strumieniami dymów, z wierzchu zarysowanymi wyraźnie, wewnątrz jakby pustymi, szeroko rozkładającymi koronę gigantycznego drzewa.
Tak naprawdę, w realnym świecie, nad którym przewinęła się Epoka IUM, bardzo dziwne, jeśli nie zabawne, było to skojarzenie: DRZEWO. Mniej problemów z Kosmosem. Tak pewnie nauczyła Klinika–Matka. Zanim wyobraźnia Megaloxanthy okrzepnie w Przestrzeni, powinna czerpać symbole z pamięci świata, który – dogorywając dzisiaj – był jednak u podstaw narodzin Mechaneurystycznej Kliniki Księżyca. Dla wyobraźni potrzebna jest baza wspomnień. Aż archaiczny zespół symboli zostanie wyparty przez odpowiedniej gęstości pulę znaków, stanowiących podglebie skojarzeń na miarę nowego świata. Megaloxanthę zapładnia nieustanne wtajemniczenie w arkana sztuki Szernów, ich mitologii, kosmogonii, historii, będących przyszłością nowych dzieci Seleny – jeśli w kosmicznej przestrzeni upatrują niszę ekologiczną swojego gatunku.
Jednak bez reszty nie rozstaliśmy się z Praźródłem, pomyślał Jonas. Więc jest to Drzewo, szumiące nad nami. Urodziło się ze słonecznego ognia i pochłonięte zostanie przez ogień. Absurdalność skojarzenia polega na tym, że – wśród ludzi, którzy pod baldachimem tego Drzewa uwili sobie gniazda – nikt tego nie potrafi nazwać. Może Janko – jeśli jest w pobliżu. On z pewnością, gdyż dysponuje pamięcią Informatycznego Systemu. Poza nim? Pewnie nawet mistrz ceremonii, genialny holowizjoner, kreował wyłącznie wolną grę wyobraźni, Sztukę bez Przyczyny i Celu. Taki ich dzień powszedni. I ostatni. Taka Inwazja – bez uświadomienia Przyczyn. I taka obrona – bez Celu. Więc podejmują ostatnią grę z czasem – w bilardowe kule i szklane paciorki mieszczące się w dłoni, snują się otumanieni syntezą światła i dźwięku, tańczą z obłędem w oczach i nawzajem wabią się naturą świetlików – podnoszących znamiona płci do rangi jedynych Znaków. Tymczasem za progiem, w sektorze jakiegoś Spotlighta czy Dronta, właśnie trwa bezlitosny bój i – nie z iluzji ognia liżącego koronę Drzewa Kosmosu – prawdziwy żar spopiela wszystko, co żywe – po tej i tamtej stronie Pierwszej Linii.
– Zastanawiasz się, kto z nich potrafi To nazwać? – niespodziewanie odezwał się Ion Szałamaja.
– Co takiego? – zapytał Jonas.
– Nikt – powiedział grubasek. – A jeśli nawet ktoś, to i tak nikt.
Naprzeciw nich plemię neolitu tańczyło przed świętym ogniem. Tłuścioch przysiadł na ziemi, prawdopodobnie ze skrzyżowanymi nogami – na wszystko osunął się brzuch. Teraz wyglądał jak masywna, stożkowa piramidka zwieńczona guzowatym łbem.
– A ty skąd wiesz? – zapytał Jonas.
– Jestem ciekawski – niezbyt wesoło uśmiechnął się Ion Szałamaja. – Ciekawość mnie tutaj przywiodła. Sklasyfikuj mnie jako coś w rodzaju rozbitka.
– Z innej Enklawy?
Ion zastanawiał się chwilę.
– Tobie mogę powiedzieć. Nie dlatego, żebyś się użalił. Nie. To nie jest ważne. Już nie. Chcę tobie powiedzieć, gdyż będziesz pamiętał. Prawda?
– Mam dobrą pamięć.
– Nie o tym mówię.
Tym razem z nieukrywanym podziwem Jonas popatrzył na tego małego, rozpaczliwie pociesznego człowieczka.
– Wiesz o tym, że moja pamięć nie ginie? – zapytał ostrożnie.
– Kiedy umiera Megaloxantha jego wiedzę akumuluje Klinika–Matka, odbierająca i rozszyfrowująca ostatni bioenergetyczny impuls. Odczytana informacja zostaje z kolei zapisana w matrycy pamięci przyszłego pokolenia Seleny. Będziesz miał potomków, Selenito. Nawet, gdy zginiesz.
– A jeśli zginę tutaj? – zapytał Jonas.
Tego nie mógł wiedzieć żaden człowiek w tym świecie. Tego nie był pewien nawet on, Jonas Hebrejczyk, elew Mechaneurystycznej Kliniki Księżyca.
– Dostąpisz swojego wniebowstąpienia – z całą powagą potwierdził Ion Szałamaja.
– Sprawiasz mi ulgę – uśmiechnął się Jonas. – Jednocześnie stawiasz przed problemem nie do rozwiązania.
– Tak?
– Powiedziałeś przedtem, że do śmierci doprowadzi mnie obłęd. A więc i tych, których po mnie powoła Selena, też obarczę dziedzicznym obłędem.
– Szaleństwo, to klucz do przyszłości. Najbardziej wybujałe szaleństwa przodków stają się teraźniejszością nowych pokoleń. Poza tym – ktoś, kto zechce rozwikłać tajemnicę najdziwniejszej enklawy w dziejach tej planety, z pewnością będzie potrzebował więcej twojego szaleństwa niż wiedzy.
– Liczysz, że ktoś tu się zjawi jeszcze?
– Jeśli dowie się o jej istnieniu, choćby w zamierzchłych czasach, nie oprze się chęci rozwikłania zagadki, dlaczego zniknęła z powierzchni ziemi.
– I ja mam być tym, który tę pamięć utrwali? – zapytał Jonas. – Dlaczego tak ci na tym zależy?
– Gdyż jest to jedna z niewielu rzeczy, których nie wiem. W dodatku dotyczy świata, z którego pochodzę.
– Cóż to za enklawa?
– KOSMODRAM MACHU PICCHU. Jonas postanowił zaryzykować.
– A tak – powiedział. – Słyszałem od Bio–Łącza, że coś takiego istniało w sąsiedztwie THARSYS.
Mały człowieczek omal się nie udławił. Aż mu na wierzch wyskoczyły oczka zwykle zatopione w tłuszczu.
– Gdzie powiadasz?! – zawołał.
– W okolicach THARSYS.
– Boże! – tym razem gotów był jednocześnie śmiać się i płakać. – Jakie proste! Teraz rozumiesz, dlaczego liczę na twoją pamięć?
– Nie – uczciwie przyznał Jonas.
– Przestałem ufać pamięci ludzi. Jakże ich doczesność wydaje im się ważna, wszystko w sobie mieszcząca! Popatrz, jak się cieszą. Został im tylko instynkt – czują, że to ostatni dzień. Taką okazję należy świętować z całą pompą. Będą więc śpiewać i tańczyć do upadłego. I nawet im do głowy nie przyjdzie, jak daleko korzeniami sięga ich święto – gdyż nic im nie mówią imiona Demeter i Persefona, a przecież bawią się i wierzą w nieśmiertelność. To jedyna rzecz, której komuś zazdroszczę... To jednoczesne ich błogosławieństwo i obłęd... Nie rozumiesz, o czym mówię. Kiedyś ci wytłumaczę. I opowiem o świecie, w którym się urodziłem. Powiedziałem już, że przywiodła mnie tutaj ciekawość. Tylko to. I będę jej wierny do końca. Choćby mi czasu zostało mniej niż przed nimi. Kiedyś ci wytłumaczę wszystko...
– Nie możesz teraz?
– Nie mamy czasu. Ty, gdyż zjawiłeś się, żeby im pomóc. Ja, gdyż wiem od ciebie więcej. Obydwaj jesteśmy znikąd. To zbliża. Bądźmy więc razem. Ja z tobą, gdyż dobry węch mówi mi, że będę mógł nieco zaspokoić swoją ciekawość... Ty ze mną, gdyż przydam się tobie.
Jonas chwilę przyglądał się temu człowieczkowi, tak beznadziejnej postury, a przecież budzącemu sympatię, nic litości.
– Co proponujesz? – powtórzył pytanie, które zadał nim przysiedli naprzeciw drzewa – ogniska.
– Chcesz im pomóc? – zapytał Szałamaja.
– Po to tu jestem.
– Masz koncepcję? Niby jesteście z boku, w zmurszałej skorupie Księżyca, ale wasze korzenie tkwią tutaj, w tym gnoju, w monstrualnym śmietniku, pośród tych trupów tańczących w imię nieśmiertelności. Nie tak łatwo wam wyrwać te korzonki... Istnieją dwie możliwości. Klinika Księżyca zdołała sobie wyrobić jakiś punkt widzenia i uznała, że są szanse. Dlatego was wysłała.
– A druga ewentualność?
– Jest bardziej prawdopodobna. Zostaliście złożeni na ołtarzu prehistorii. Żeby przyszłe pokolenia nie czuły wyrzutów sumienia, że nic nie uczyniliście dla praojców, których skurwysyny i inna wścieklica ostro chwyciły za gardło. Dla spokoju waszego ducha podrzucono wam Teorię i jej realizację, o której wiadomo było z góry, że nikt na ziemi nie przyjmie jej serio...
– Tak nie jest – zaprotestował Jonas.
– Jeśli mamy czegoś dokonać, musimy pozbyć się złudzeń. Wolę żebyś uwierzył w to, co mówię. Widziałem, jak twoi bracia płonęli w atmosferze. To też było pewne. Myślisz, że twoja Klinika–Matka nie powinna była tego przewidzieć? Zostaliście poświęceni. Może i nie w złym tego słowa znaczeniu. Wszystko jest względne. Człowiek został obdarzony rozumem, co go wywyższyło nad wszelką miarę. A przecież warto byłoby poświęcić nie tylko jednostki – cóż znaczą dla przetrwania gatunku; powiem więcej – warto było poświęcić miliony, byleby w tej chwili mogło między nami zakiełkować prawdziwe Drzewo.
Ion Szałamaja z boku popatrywał na Jonasa.
– Rozumiesz mnie? – zapytał. – Tym jesteś dla człowieka, czego między ludźmi zabrakło dla zwierząt i roślin, po których ślad przestygł na powierzchni tego globu.
– Przecież nie wiem, czy zdołam ocalić choćby niewielu z nich.
– To już mnie nie obchodzi.
– Jesteś człowiekiem.
– Bzdura. Człowiek, to również świat, w którym się urodził i który go otacza. Ja jestem nikim.
Jonas pomyślał, jak wiele czasem różni ludzi, których spotkał pozornie ten sam los. Może ten dziwny, tak wiele wiedzący człowieczek, mógłby się czegoś nauczyć od Bio–Łącza?
– Nie wiem zresztą wszystkiego – jak echo przyznał Ion Szałamaja. – Prawdopodobnie również twoja Klinika Księżyca jednej rzeczy nie przewidziała. Nie dano wam żadnej szansy, a przecież ocalałeś. Może ktoś jeszcze. I kto wie, może uda ci się coś, na co nikt nie liczył. Gdybym znał prawdę, nie ciągnąłbym ciebie. Powiedziałbym. Zresztą... nie wiem. Na pewno nie musiałbyś się taszczyć ze mną.
– Dokąd? – zapytał Jonas; już wiedział, że trafił mu się człowiek, jakiego potrzebował.
– Dla mnie to turystyczna wycieczka – powiedział Ion Szałamaja. – Zawsze lubiłem wtykać nos w nie swoje sprawy. Ty pewnie też doszedłeś do wniosku, że niczego więcej tutaj się nie nauczysz.
– Chcesz opuścić THARSYS?!
– Dotarło. Stać mnie na mały wypad. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie wiem, na ile można liczyć na ciebie.
Jonas popatrzył na swoje ręce, jakże niepodobne do półprzeźroczystych, wiotkich rąk Megaloxanthy, najbardziej obytych z dotykiem próżni. Obok widział rączki tego człowieka – białe, pulchniutkie, reliktowe manipulatorki splecione teraz na brzuchu ostatniego rozumnego dinozaura.
– Trzeba coś wykombinować – poznać było, że Ion Szałamaja rzeczywiście intensywnie wyżyma szare komórki, aż mu się łeb pofałdował a rączką zawzięcie szarpał wąsy. – To, czym pętają się w obrębie Enklawy... owszem, robi dobre wrażenie. Osobiście jestem zwolennikiem starej, dobrej mechaniki. Kiedyś Endogeniczna odważała się wypuszczać na przedpole THARSYS, używali do tego specjalnych Wozów Bojowych... Masz kontakty ze Sztabem?
– Ukłony jasnowidztwu – uśmiechnął się Jonas. – Nie jesteś na bieżąco.
– Miałem zaniki percepcji – Ion małymi paluszkami strzelił w powietrzu i w oczach zabłysła nostalgia starego fauna. – No więc?
– Mam zaszczyt piastować stanowisko Szefa Rozpoznania i Dywersji.
Ion wpił się w niego wzrokiem, jakim niedawno tropił rozkosze biustów i pośladków. Chwilę tak trwał, raptem zatrząsł się i zabębnił łapkami po brzuchu – z uciechy aż popuścił dwie łezki. Tylko pociągnął nosem i dłonią przetarł oczy.
– Niech cię diabli! – zawołał. – Fenomenalny dowcip! Rozumiem, że wykpili się tanim kosztem?
– Tak to trzeba nazwać.
– Jest lepiej, niż myślisz. Kto ci przydzielił Bio–Łącze?
– Nie zastanawiałem się – przyznał Jonas. – Prawdopodobnie jest to jedno z Bio–Łączy przypisanych Klinice Stinsona.
– Najważniejsze, że masz bezpośredni dostęp. Kiedy została piana z różnic klasowych, wprowadzili sobie Stopnie Wtajemniczenia. To pewniejsze od okratowanego okienka. Przestrzegają tego z cholerną pedanterią. Każdy system posiada jednak słabe miejsca. Tutaj jest nim wąska specjalizacja. To nie mój wynalazek. Każdy system posiada również swoich dysydentów. Jeśli normalny Stopień Wtajemniczenia stawia przed tobą barierę nie do przekroczenia, wyrabiasz sobie wąską specjalizację i na żądanym odcinku masz większy wgląd w pamięć Systemu od współobywateli posadzonych na tej samej grzędzie Wtajemniczenia.
– Rozumiem, że sama nominacja na stanowisko w Sztabie, pozwala na wgląd w tajemnice wojskowe? – zapytał Jonas.
– Tajemnice! – parsknął Szałamaja. – Pozwala ci zajrzeć w informacyjny śmietnik. Jeżeli wiesz, przynajmniej w przybliżeniu czego i gdzie szukać – znajdziesz. W przeciwnym wypadku do usranej śmierci będziesz przerzucał śmieci. W naszej sytuacji Bio–Łącze może ci udzielić całkiem interesujących informacji. Może więcej, niż wie samo, a tym bardziej panowie ze Sztabu.
– Jest to możliwe? – zdziwił się Jonas.
– Bio–Łącze to czytnik. Gdyby posiadało świadomość zdolną przerzucać wszelką informację zawartą w Informatycznym Systemie, mielibyśmy do czynienia z monstrualnym geniuszem, wręcz z Sumieniom Cywilizacji. Niestety to tylko czytnik z celownikiem, który trzeba ustawić w odpowiednim kierunku.
– Masz jakieś współrzędne?
– Wybadaj Bio–Łącze, co Informatyczny System pamięta o ostatnim konwoju. Prawdopodobnie szedł do Enklawy TABOR i dowodził nim Makonde...
Jonas sprężył się: TABOR i MAKONDE!
– Większość konwoju szlag trafił – ciągnął Szałamaja. – Do THARSYS zdołała się wycofać ariergarda w składzie kilkunastu Wozów Bojowych. Dzisiaj wszystkie Stopnie Wtajemniczenia obejmuje blokada informacyjna. Mało kto pamięta ostatni konwój, jeszcze mniej pyta, co się stało z ludźmi, którzy wrócili. I co się stało ze sprzętem. O to musisz zapytać. Ludzi mogło załatwić Sprzężenie Zwrotne. Wątpię, żeby niszczono sprzęt. Do tego potrzeba energii i nie obejdzie się bez ogromnego szumu, taki konwój budowano zwykle kilka lat. Wozy Bojowe to nie ich mobilki.
– Bez Informatycznego Systemu nie można się domyślić, gdzie zostały ulokowane? – zapytał Jonas.
Ion popatrzył na niego, jak na człowieka niespełna rozumu.
– Ty masz wyczucie rozmiarów THARSYS? – zapytał. – Poza tym od tamtych czasów diabli wzięli kilka pierścieni. W sam raz na poziomie gruntu. Dlatego brak dostępu do śluz. Trzeba się przebić. Znając taktykę Endogenicznej można podejrzewać, że po prostu odpuścili kawałek Enklawy i przesunęli Pierwszą Linię. Znam kilka takich mogił.
– Postaram się w tym zorientować. Nie rozumiem tylko, po co ustanowili blokadę informacji o konwojach.
– A jak myślisz? Jeśli ktoś wdepnie w gówno, to przede wszystkim stara się z niego wyleźć. Prawda? Lecz kiedy mu się to nie udaje, nie ma odwagi albo tak mu wygodnie, wtedy postara się wmówić sobie, że wszyscy poza nim tkwią w tym samym gównie. I wszystko jest gównem, jeśli nie liczyć wszawych dysydentów, którzy nie dorośli i wybrzydzają. Ale to margines. Ostatecznie można ze smyczy spuścić Sprzężenie Zwrotne... Możesz mi wierzyć, gdyby to dłużej potrwało, ten ich parszywy stan oblężenia, zapomnieliby chętnie, że cokolwiek istnieje poza Enklawą. Zamiast Kopuły mielibyśmy Sferę Niebios ograniczających cały Wszechświat.
Jonas pomyślał, że tłustego satyrka potrafią również zacietrzewić problemy ogólnospołeczne.
– To wszystko? – zapytał.
– Wszystko?! – aż jęknął Szałamaja. – Przyjacielu! To więcej, niż mogłeś wymarzyć. A teraz do roboty. Masz poza tym coś do załatwienia na starych śmieciach?
Jonas zastanowił się. Czy jest coś, co mógłby przypadkiem przeoczyć na miejscu? Właściwie szedł raz jeszcze porozmawiać ze Stinsonem – można spróbować, na odchodne.
– Bo ja mam – szybko dodał ton, z niezbyt wyraźną miną. – Posiedź tutaj albo szukaj swojego Bio–Łącza. Zresztą, bierz byle jakie. Dalej sam decyduj.
– A ty?
– Co ja? – jakby się zapowietrzył, niespokojne ognie igrały mu w oczkach. – Masz swoją skorupę? Niech ci ją łechcą twoje Walkirie. Wiesz, co u nas robi żołnierz, kiedy węszy ostatnią bitwę?
– Skąd mogę wiedzieć? – zdziwił się Jonas.
– Bo jesteś sztabowa gnidą. I nie wiesz, co dobre...
Jeszcze to mówił, kiedy jego brzuszek samorzutnie odbił się od ziemi. Ion cały promieniował energią. Klepnął Jonasa po ramieniu, jakby się zmówili z Feretriusem. Nagle okręcił się jak fryga – nawet kubrak na nim zajaśniał odświętnie.
W jednej chwili rozdzielił ich bajecznie kolorowy korowód – już nie neolityczne plemię; stadko półnagich bachantek poprowadziło przed nim motylą migotliwość nie tylko rzęs. Jak przedtem ognisko ogarnęło Drzewo Kosmosu, tak teraz Megaloxantha utknął w zaklętym kręgu żywego ognia. Przed oczami widział ich piersi, talie i brzuchy mięsiste, kołyszące się niby różowy eliksir w niewidzialnym kielichu – tylko przyłożyć usta i pić – soczystą lubieżność chłeptać do zapamiętania. Jeszcze wydało mu się, że poza tym wirem ktoś do niego woła: „Zjawię się, jak będziesz gotów!” Potem był tylko spazm różanych płatków i wzburzony napój w przepastnym kielichu.
I kiedy nie istniał prawie, w zamgleniu pamięci pojawiły się inne postacie złożone w Grobach Pożądania, zatopione w różowym krysztale. Między nimi – rozpoznał go wreszcie – nagie ciało człowieka pełnego wtedy ciszy, bezruchu i samego siebie, sytego postronnych żądz, zdawało się – na wieki.
14. KOCZOWISKO MAKONDE

Ludzie leżeli w półmroku. W dole dogorywał płomień. Poza nim skamieniały pień Drzewa Kosmosu trwał jako Rdzeń Enklawy. W górze jakby nieco liści przylepiło się do mrocznej pował.. Teraz przesiewały srebrzystą poświatę Seleny.
Resztki światła pełgały wokół bilardowych kul – zbiegły się na powrót w rynsztoki. Muszle oddychały spokojnie. Nie spano na samym skraju magicznego kręgu, poza którym mrowia iskier ciągle biegały w popiele ogniska. Przypływ morza wyrzucił kilka syren na samotną koralową rafę. Zgubiły falę odpływu i pozostały nagie, z rozpuszczonymi włosami, jak z nich spłynęła woda. Garnęły się do stóp ogromnej postaci siedzącej centralnie, jakby rycerza zakutego w stal, niemego na ich wdzięki. Blade wspomnienie Seleny srebrzyło mu się w twarzy – poza martwymi oczami. Tylko jego wargi poruszały się wolno, podawały głos zbyt monotonny nawet dla ostatnich wiernych, których nie zmorzyła senność:
– ...LEDWIE POJMUJĘ DZISIAJ TEN LĘK, KTÓRY MNIE TRAWI DOGŁĘBNIE, JAKBY CIELESNOŚĆ MOJĄ I TAJEMNICĘ WNĘTRZA MEGO DOCENIĆ MOŻNA BYŁO DOPIERO U SCHYŁKU ISTNIENIA... SMĘTNE TO PRZEZNACZENIE. DOCIEKAĆ PRAWDY, GDY ŻAR POTWORNY SKRĘCA CIAŁO CAŁE... I BÓL... ŚWIADOMOŚĆ ZAĆMIONA SZKARŁATNĄ GORĄCZKĄ...
– Jonas! – powiedziało Bio–Łącze i potrząsnęło go za ramię.
Żelazny prorok wzdrygnął się i otworzył oczy. Otumanionym spojrzeniem ogarnął wszystko dokoła. Ostatnia z syren popatrzyła na nich zaskoczona. Znaczący uśmiech pojawił się w jej bladej twarzy. Wzruszyła ramionami i przyłożyła policzek do szarozielonych włosów rozsypanych na ziemi.
Uniósł spojrzenie. Nad nim pochylał się Janko Pytlak zdyszany pospiesznym marszem i z gorączką w oczach.
– Jesteś, Jonas?! – nie pozwalał mu z powrotem zapaść się w nieświadomość rezonującą obcym głosem. – Stało się! Rozumiesz? Widzę i słyszę! Jak chciałeś!
Wytrzeźwiał natychmiast.
– Mów!
Chwycił Janko za przegub ręki, nie bacząc, że ten blednie z bólu i usiłuje wyswobodzić ramię.
– Mów! – powtórzył.
– Odszedłem. Musiałem się skupić. Nie było to takie proste. Teraz... – aż mu twarz zajaśniała. – To niezwykłe, ale naprawdę mogę!
– TABOR? – zapytał Jonas. Janko spoważniał nagle.
– Żadna z Enklaw. Tak daleko nie potrafię jeszcze sięgać. Ktoś od dawna chce rozmawiać z tobą.
Jonas odetchnął.
– Więc nie myliłem się – szepnął do siebie.
– Wiesz kto? – Janko zaglądał mu w oczy.
– Wiem.
– To bardzo pilne.
– Na co czekasz?!
Janko odstąpił dwa kroki. Ostrożnie, żeby nie nadepnąć którejś ze śpiących, wybrał miejsce i przysiadł na skrzyżowanych nogach. Potem spuścił oczy i rozpiął bluzę. Przez moment Jonas miał wrażenie, że dostrzega własną twarz w przykurzonym zwierciadle. Niespodziewanie srebrzysta tarcza uwypukliła się, jakby naprzeciw Megaloxanthy runęła kostropata tarcza Księżyca. Zostały zręby ruin i twarz między nimi – nigdy jej przedtem nie widział. I był Księżyc – daleko, cieniutki sierp ze wzniesionymi niby rogi końcami i łukiem przyłożonym do horyzontu. Przestrzeń rozwinęła się daleko poza bastion Enklawy.
– Nareszcie – naprzeciw ktoś zakaszlał ciężko. – Jonas Hebrejczyk?
Przed nim siedział na ziemi stary człowiek. Dziwny, bardziej niesamowity od wszystkich ludzi, z którymi Jonas już się zetknął i jakich potrafił wyobrazić sobie. Sama skóra i gnaty. Twarzą był jeden węzeł zmarszczek, zapiekłych szram i nałożonych z wierzchu, bezpowrotnie zesztywniałych ścięgien. Jakby wiatr przy tym doszczętnie złuszczył skórę z wysokiego czoła aż pozostała naga kość. Dziw, że na skroniach trzymają się kępki błękitnej sierści. Nos prosty i szerokie usta pozbawione warg nadawały twarzy wyraz jednoczesnej dumy i pogardy dla innych. Jedno oko było martwe, jakby suchą ręką w prochu między stopami wyszperał płaski, czarny kamień i wetknął w oczodół. Drugie z nawiązką przeszywało napastliwym spojrzeniem.
Mężczyzna ubrany był w coś ledwie przypominające skafander Endogenicznej. Żółte nacieki szły od pustej obręczy hełmu, wiązały stare łaty i jakieś wypolerowane blachy, bez ładu ponaklejane czy wręcz przyspawane do minionej osnowy skafandra. Jeszcze to ktoś pookręcał metaliczną taśmą, jak drutem trzymającym w ryzach kości, które bez niego poszłyby każda swoją drogą. Ubiór do tego stopnia przypominał twarz starego mężczyzny, jakby zawsze był integralną częścią ciała, by stać się wreszcie jedyną siłą scalającą postać.
Człowiek ten jedną dłonią wsparł się o udo, w drugiej ręce trzymał ogromny nóż o ostrzu szerokości dłoni, teraz czubkiem wbity w popiół i tak znieruchomiały.
– Makonde – powiedział Jonas. – Szukałeś mnie?
Tylko ostrze wydłubało ostatnią iskrę w popiele wygasłego ogniska, nic nie zmieniło się w twarzy starego człowieka.
– Wiesz – to było bardziej westchnienie niż głos między nieruchomymi wargami.
– Kiedy schodziłem pod osłonę Kopuły widziałem twojego człowieka na przedpolu THARSYS – wyjaśnił Jonas. – Zdążył wypisać na ziemi jedno słowo, twoje imię.
– Potem nie nawiązał kontaktu? Wewnątrz Enklawy? – Nie.
– To dlatego – szepnął stary Makonde – to był mój ostatni towarzysz broni. Razem wyszliśmy. Mogłeś z nim rozmawiać jak ze mną.
– Nie wrócił do ciebie?
Makonde lekko uniósł głowę i omiótł pustynię niespodziewanie płomiennym spojrzeniem jednego oka.
– Skurwysyny – powiedział dobitnie.
Energicznie uniósł prawe ramię. Coś błysnęło w powietrzu – nóż tkwił głęboko wbity w ziemię. Prosty nóż, z krótkimi ramionami dwustronnej osłony dłoni. Jakby tym krzyżem Makonde chciał trwale oznaczyć grób swojego łącznika, starego towarzysza broni.
Teraz dopiero Jonas uświadomił sobie, że ten człowiek przed nim, gdziekolwiek jest – nie może być sam. Przed nim musiało siedzieć Bio–Łącze i ze swojego miejsca Jonas mógł widzieć wyłącznie to, co potrafiła zogniskować w sobie pierś tamtego Bio–Łącza. Rozejrzał się uważniej. Za plecami starego pułkownika nic nie przesłaniało szarej pustyni. Z jednej tylko strony coś ciemniało zwaliste, karbowane od dołu – od pustyni przyprowadziło tutaj ślad gigantycznych gąsienic. Ograniczenie pola widzenia nie pozwalało w zamgleniu określić sylwetki Wozu Bojowego. Za to ktoś tam stał, jedna czy dwie postacie w cieniu czarnej ściany. Ktoś jeszcze wychylił się z drugiej strony, wyciągnął szyję żeby też coś zobaczyć.
– Przyglądasz się – powiedział Makonde. – Nie, nie jestem sam. Cóż chciałby od ciebie człowiek tak stary jak ja, gdyby był sam. Żebyś, kiedy już oddam ducha Bogu, zrobił dla mnie więcej, niż ja mogę dla tych, którzy nie wracają do mnie? Co można więcej – sypnąć piachu w oczy i piszczele związać na krzyż, żeby skurwysyny nie miały dostępu. Jeden kamień zawsze mam w oku, o tu! A na starych gnatach nie pożywią się skurwysyny! Chcę, żebyś coś zrobił dla tych, którzy zostaną po mnie.
– Ilu masz ludzi? – zapytał Jonas.
– Tysiąc wystarczy?
– Ilu?! – Jonas nie potrafił ukryć zdumienia.
– A tak – tryumfalnie błysnęło jedno oko Makonde. – W tym trzysta kobiet i...
Urwał i z napięciem wpatrywał się w twarz Megaloxanthy.
– I coś jeszcze, ponad ten tysiąc – powiedział wreszcie. – Ponad trzy i pół setki dzieci. Tak, Megaloxantho! Bo nasze kobiety rodzą dzieci! Rozumiesz?! Tylko tu! Tylko ich mężczyźni mają się o co bić!
Niespodziewanie sięgnął ramieniem poza zasięg wzroku Jonasa. Za kark, jak szczenię, wywlókł stamtąd i przed Megaloxanthą cisnął na ziemię może roczne niemowlę. Chude było, z łysej główki zwisało nie więcej kosmyków niż zachował sam Makonde, żebra wychodziły na wierzch i w twarzyczce niewiele zostało miejsca poza ciemnymi otoczkami oczu. A jednak to było autentyczne dziecko. Żywe i zdrowe. Maleństwo nawet się nie skrzywiło. Jakoś się podparło chudymi rączkami, uniosło głowę i Jonas poczuł na sobie spojrzenie ogromnych oczu – bardziej ciekawych niż przestraszonych.
Jonas czuł ogromną ulgę, jakby mu odjęło bezradność ciążącą od pierwszych kroków postawionych w Enklawie THARSYS.
– Mylisz się – powiedział Makonde. – Tych tam, u ciebie, nic nie uratuje. Grabarze za życia wznieśli nad sobą szklaną trumnę. Wyzdychają jeden po drugim. Tu jesteś potrzebny.
– Im również chciałbym pomóc.
– Bzdura! – sapnął stary Makonde i skrzywił się z pogardą – Im możesz tylko ulżyć. Wysadź w powietrze tę dziuplę pełną próchna! Stoimy na dwóch różnych ścieżkach, a ty chciałbyś nas zbawić za jednym zamachem! Pomagaj tym, którzy mają szansę przetrwać jako naród. Grabarzom musiałbyś najpierw tu przestawić...
Długim paluchem tknął sobie skroń.
– My mamy realny problem. I realną wojnę! Bez zwidów Inwazji, bez szarlatanerii, bez Zwrotnych Sprzężeń i wściekłych kosmitów...
– Zgoda – przerwał mu Jonas. – Porozmawiamy o tym, jeśli i wy mi pomożecie.
Jonas czuł się zmęczony. W tym świecie wszystkich ogarnia obłęd. I każdemu chodzi wyłącznie o własną skórę.
– Coś za coś! – parsknął Makonde. – Tak was tam uczą?
Tym razem przyłożył palec do Księżyca unoszącego się nad horyzontem.
– Czego chcesz? – zapytał.
– Muszę opuścić THARSYS.
– Przyjdziesz do nas?! – jakby obok żywego błysnęło nawet martwe oko.
– Pomożecie mi dostać się do Enklawy TABOR – powiedział Jonas.
Z nieoczekiwaną zręcznością Makonde zerwał się z ziemi. Chwilę stał nieco złamany w pasie, jakby z zaciśniętymi pięściami chciał skoczyć do oczu Megaloxancie.
– Idiota – wreszcie zgrzytnął zębami.
Gwałtownie porwał z ziemi niemowlę i rzucił gdzieś w bok. Potem coś wrzasnął przed siebie i ruszył do czarnej ściany.
– Nie odpowiedziałeś – powiedział za nim Jonas.
Makonde zatrzymał się w pół kroku. Obracał się powoli. Pod stopami cienko zazgrzytał mu piasek.
– Myślisz, że mam wybór? – powiedział ze wzrokiem pełnym wściekłego zapamiętania. – Czekamy koło Maw–szynrang.
W następnej chwili zniknął z pola widzenia. Jeszcze raz rozległ się jego chrapliwy krzyk. Powtórzyły go inne, bardziej przenikliwe głosy, jakby się echo wyostrzało na zrębach coraz dalszych skał. Jednocześnie obraz zakołysał się przed Jonasem. W szarym popiele błysnął nóż wbity w martwą ziemię.
Gdzieś odezwał się potężniejący warkot motorów.
15. STAN OBLĘŻENIA

Tupot butów oddalił się w przeciwnym kierunku.
Szli najpierw nisko sklepionym pasażem. Potem zeszkliły się ściany. Swobodny wgląd do wnętrz magazynów, salonów mody, kafejek o wygaszonych światłach. Czasem zamiast witrynowego szkła uwypuklały się ogromne soczewki, o ogniskowych w dalekim półmroku. Wszędzie można było zajrzeć, jakby w gniazda misternie splecione z czegoś złocącego się mgielnie, to znów pąsowym ogniskiem podświetlającego jakieś koronki, drogocenne naczynia i meble. Wystarczy zboczyć nieco i trafi się w systemy grot, gdzie w skrzyniach z odrzuconym wiekiem, w naczyniach z brązu i porcelany, w opasłych workach utkanych ze srebra czeka skarb zostawiony tu przed stuleciami, jakby nie tknięty nawet ręką dekoratora, zapraszający – wyciągnij rękę!
Następny oddział przebiegł na tle wnęki inkrustowanej cekinami z lapis lazuli. Dwudziestu paru uzbrojonych po zęby żołnierzy.
Tylko gdzie ich pomieszczą, pomyślał Jonas; rozbudzonych bezpardonowo, wyrzucanych ze szklanych pęcherzyków – muszelek, nagim tłumem zaganianych do wytaczania z rynsztoków bilardowych kul. Nawet jedna koralowa rafa nie ocaleje po tej nocy parnej, pełnej beztroski, intymności, rozpasania i półsennych rojeń. Jak powiedział Greisen z wysokości swojego patrolowego mobila: „To ty, Jonas? I słusznie. Oficerom Sztabu też przysługuje relaks. Niestety, oczyszczamy teren. Endogeniczna rozwija flanki. Trzeba usunąć ludzi i puścić buldożery. Sam widzisz, co nawyprawiali. Dać swobodę społecznym mętom, a nawet koszary przebudują na Wesołe Miasteczko. Koniec ślicznych muszelek – roześmiał się. – Idzie epoka lodowcowa. Pomóc w czymś, Jonas?”.
Minęli kilka bezludnych tuneli, zanim wyszli na prostokątny plac. W jednym końcu leżał ogromny, spłaszczony mobil Endogenicznej. Uniesiony wierzch pozwalał długiej rurze, z rozdęciem w połowie i dwiema czarnymi misami po bokach, dokonać pełnego obrotu. Pod srebrnym palankinem przysiadło też dwóch gwardzistów. Nogi przewiesili przez burtę i nudzili się. Jeden właśnie przypalał papierosa. Drugi spojrzał na nich, potem bystro na boki. Nagle uniósł do góry rękę z dwoma wyprostowanymi i rozłożonymi palcami. Porozumiewawczo mrugnął w kierunku Jonasa. Następnie szturchnął łokciem towarzysza, pochylił się, chuchnął na lustrzaną burtę i coś narysował na zaparowanej powierzchni. Pierwszy przyjrzał się i roześmiał.
Za mobilem widać było ogromną tarczę w ścianie, jeszcze większą, niż śluza prowadząca do lazaretu.
– Tak pilnują Kliniki? – zapytał Jonas.
– Klinika będzie w następnym module – wyjaśnił Janko. – Tutaj kursowała kolejka pneumatyczna. Teraz to czułe miejsce Endogenicznej. Sztab obrał strategię obrony pionów, więc ograniczono komunikację poziomą. System poziomych sztolni przenika jednak na obydwie strony Pierwszej Linii...
– Więc tędy można przedostać się poza Pierwszą Linię? – zainteresował się Jonas.
– Tutaj wszystkie wyloty obstawili gwardziści Sticza. Z drugiej strony pewnie też...
– Kto?
Janko szedł z pochyloną głową.
– Dobrze – powiedział Jonas. – Przekonamy się. Mam inne pytanie. Czy próbowałeś... poza tym od Makonde...
– Inne Bio–Łącza?
– To bardzo ważne. Na rekonesans zostało mało czasu. Janko popatrzył na niego smutnymi oczami.
– Staram się – powiedział. – Wiem, że coś jest. Powinno się udać. Tylko potrzebuję spokoju. Chwilami odbieram jakiś obraz. Częściej mętne tło. Czym dalej tym gorzej... Myślę, że byłoby łatwiej przy współpracy z drugiej strony.
– Więc są inni?
– Są. Bardzo daleko. Musiałbym się skupić, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– Próbuj.
Janko pokręcił głową.
– Gdybym mógł... – powiedział. – Przecież widzisz, co się dzieje.
Tunel połączył się z szerokim pasmem Ortodromy. Wysokie sklepienie dochodziło aż do białej ściany. Wrzało tu jak w mrowisku. Z bocznego tunelu wyskakiwały, przemykały kilkudziesięciometrowym odcinkiem Ortodromy i nurkowały w następnej przecznicy, długie cygara cystern – jakby się tamtędy przepychał wieloczłonowy, tłusty robak. Pod białą ścianą leżały cztery mobile Endogenicznej, między nimi krzątali się żołnierze. Nieco dalej pracowała przysadzista, bąblasta maszyna. Olbrzymia, zupełnie nieforemna bryła posapywała jak archaiczna maszyna parowa. Pozbawiona jakichkolwiek podpór, podobnie jak mobile, przesuwała się po metalicznie lśniącej posadzce, przysiadała do ziemi, następnie wibrowała, aż powietrze pod nią wydawało dziwne mlaśnięcie. Maszyna odpływała kilka metrów w bok, za to w podłodze pozostawał owalny otwór z luźno osadzonym nitem o szklanej główce. Jonas musiał się zorientować w skali całego pomieszczenia, nim uświadomił sobie, że po dnie gigantycznej groty kroczy coś znacznie większego, niż dopuścił na pierwszy rzut oka. Ta maszyna raz przy razie wydłubywała w posadzce studzienkę o głębokości do pół piersi dorosłego mężczyzny, po czym rozlegało się wysilone czknięcie – w otwór zostawała wetknięta larwa w szklanym hełmie i mundurze Endogenicznej. Jak daleko sięgnąć wzrokiem poza ten czkający kombajn–fortecę, cała powierzchnia placu wyglądała niby pszczeli plaster. I w każdej komórce tkwił po pierś okopany piechur Endogenicznej.
Jonas usłyszał, jak obok niego coś miękko uderzyło o ziemię. Zanim się spostrzegł, Bio–Łącze, które zrazu tylko przyklękło, skręciło się jeszcze bardziej z rękami wczepionymi w żołądek, pochyliło do przodu i czołem dotknęło szarych płyt.
– Janko! – zawołał.
Kiedy go przytrzymał, odwrócił i ułożył na wznak, Janko był przytomny, tylko spojrzał na niego błagalnie i półprzeźroczystą ręką sięgnął pod szyję.
Jonas sam szarpnął błyskawiczny zamek. Przez moment wydawało mu się, że potrafi zajrzeć w pierś Bio–Łączu. Przestrzeń tam uciekała ponad dziwnie zieloną równina – od horyzontu łuna wstawała nad stepem. Trwało to ułamek sekundy. Jakby ten pejzaż zaciągnęło bielmem pod wpływem zewnętrznego światła. Pozostał tylko kurcz gardła ponad srebrnym obrzeżem ekranu.
– T–to n–niedaleko – wyszeptał Janko. – Zabierz... Mdli. Zawsze tak samo... ohydne. Zabierz stąd!
Był lekki jak dziecko, kiedy go uniósł nie bacząc czy mu zwymiotuje na ręce.
Przed nim przesunęła się rtęciowa kropla. Po czerwonych dwukropkach na rękawach rozpoznał rezerwistów Endogenicznej zgromadzonych między mobilami. Patrzyli na niego niepewnie. Daleko za nimi i poza gęstą perforacją ziemi, gdzie strop nachylał się do Ortodromy Wolności, linię przyszłego frontu oskrzydlała rzadka tyraliera nieruchomych postaci – czarnych wron, które przysiadły za plecami żołnierzy w studzienkach – gniazdach i cierpliwie czekają na swoją kolej, kiedy będą mogły spod peleryny wystawić dzioby.
Usłyszał, jak Bio–Łącze szczęka zębami, aż mu zupełnie zwisło w ramionach.
– Klinika! – krzyknął do pierwszego z brzegu rezerwisty.
Ten łypnął na niego ponuro i ręką machnął za siebie. Kilku żołnierzy, tam i z powrotem chodząc w poprzek tunelu otwartego w białej ścianie, wtykało tam czerwone nity i każdy przykrywało metalową łuską. Jonas przeskoczył ekranowy jeszcze pas blokady.
Tunel okazał się krótkim, ślepym korytarzem. Raptem tuż przed Jonasem umknęła w górę ściana grubości metra. Młody człowiek w białym kombinezonie popatrzył na niego zdziwiony. Równie zaskoczone spojrzenie posłał w kierunku śluzy, która zatrzasnęła się za plecami Jonasa. Jakby to było wejście dla nadzwyczaj uprzywilejowanych.
– Gdzie Stinson?! – zawołał Jonas.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Jeszcze kilka głów wychyliło się z bocznego pomieszczenia. Jonas gotów był bezwładne Bio–Łącze przytrzymać jednym ramieniem, żeby zwolnioną ręką chwycić kogoś za gardło i nieco wstrząsnąć, kiedy ktoś krzyknął ostro: „Janko!”. Już mu go prawie siłą wyrwali z rąk. Błyskawicznie podjechał wózek nakryty białym prześcieradłem. Jakaś dziewczyna przytuliła głowę Bio–Łącza do piersi, kiedy go układali. Na Jonasa nikt nie zwracał uwagi. Wszyscy skupili się nad leżącym. Pierwszy wyprostował się i odwrócił ten sam lekarz, który ich przywitał niezbyt przychylnym spojrzeniem.
– Nic się nie stało. Trzeba z nim delikatniej – powiedział, a potem rzucił za siebie – ty go tak nie tul. Jeszcze dzieciak.
– Co mu jest? – zapytał Jonas.
– Idealista – powiedział młody lekarz.
– Nie rozumiem – stwierdził Jonas.
– A co myślisz? Nie strasz go, to nie będzie mdlał jak panienka. Z jego naturą powinien siedzieć w Klinice i nie pchać nosa tam, gdzie potrzeba mocnych nerwów.
Z kolei mężczyzna zmierzył Jonasa od stóp do głowy.
– Megaloxantha? – zapytał. – Spuściłeś z tonu. I ty robisz się gruboskórny. O Janko nie martw się. Podeślę ci go, jak się porządnie naje. Nawet nie ma czym rzygać na doczesność. Stinsona znajdziesz w Trzeciej Sekcji. Dogląda tych, którzy się wahają.
Jonas już szedł przed siebie.
Na ścianie fosforyzujące III S.
Stanął w progu długiej sali. Jakby znów trafił do lazaretu. To jednak nie było poletko doświadczalne Kliniki, dla bezpieczeństwa umiejscowione tuż przy Pierwszej Linii. W Klinice zamiast szklanych katafalków stały zwyczajne łóżka. Prawie trzydzieści łóżek. Stinson rozmawiał z chorym w głębi sali. Poruszenie wśród pacjentów kazało mu spojrzeć w stronę drzwi. Twarz miał nie mniej szarą niż przed chwilą Bio–Łącze.
Nerwowo drgnął na widok Jonasa. Jakby nie spodziewał się jeszcze jednego spotkania. Szybkim krokiem podszedł do Jonasa.
– Chodźmy do mnie – zaproponował. Nie czekając przeszedł bokiem.
Gabinet Stinsona znajdował się w sporej odległości od Trzeciej Sekcji. Minęli kilkanaście drzwi, kilka śluz i schody prowadzące na wyższe piętro. Jonas pomyślał, że stąd powinno być blisko do najwyższego poziomu i Modułu CETI.
Już w fotelu Stinson wyciągnął z kieszeni chustkę i wytarł czoło.
– Czego chcesz? – zapytał.
Jonas przysiadł naprzeciw, na twardym tapczanie. Stinson z pewnością spędził tu wiele bezsennych nocy. W samotności i bez złudzeń.
– Razem jesteśmy w THARSYS – powiedział Jonas. – Profesor Uniwersytetu Tellurycznego, gdyż w nic nie wierzy i po prostu znalazł swój ostatni bastion; ja – gdyż tak postanowiono. Bynajmniej nie z miłosierdzia. Spotkałem w THARSYS człowieka, który ma zdrowy pogląd na ten temat.
– Jeden sprawiedliwy – westchnął Stinson.
– A więc zostałem na was skazany – ciągnął Jonas. – Akurat na tych, którzy mają szczególną metodę na przetrwanie. Przeczekać. Przeczekać. Przeczekać. Wydało wam się, że można istnieć niezależnie od systemu, który was określa w skali planety. Stworzyliście więc mocne państwo, które długo chroniło was od zewnętrznych klęsk... Od jakichkolwiek zmian. Żeby tego dokonać Państwo musi rozporządzać odpowiednią siłą. Aby znaleźć tę siłę trzeba dokonać odpowiedniej mobilizacji społeczeństwa. Pełna mobilizacja społeczeństwa nie jest możliwa bez stworzenia uwarunkowań, to społeczeństwo... wiążących nierozerwalnie. Tak, Stinson. Z osobna jeszcze by się między wami znaleźli odważni, żeby plunąć na strukturę Państwa, w imię ocalenia narodu... Ale już nie potraficie obejść się bez struktury, którą stworzyliście dla zagwarantowania własnego bytu. Ta struktura podporządkowała wasze życie własnemu istnieniu. I dobrowolnie się nie rozwiąże. Wszystkich was tonący statek ciągnie za sobą do dna.
– Milcz! – chrapliwie powiedział Stinson.
– Nie bój się. Jakie to ma znaczenie, czy ktoś tego słucha, w przeddzień Ostatniej Bitwy? Nie zaprzeczaj!... Doskonale wiesz, ile wam zostało. Na tym polega perfidia systemu – każdy wie. I co? Jeśli za ścianami twojego domu grasuje wścieklizna, nie możesz po prostu zamknąć drzwi, zatkać uszy i być szczęśliwym. I być bezpiecznym. O tym przekonaliście się doskonale w innych sterylnych, przytulnych, do snu utulających kołyskach. Jedną nazwaliście nawet ZŁOTA WOLNOŚĆ, drugą OGRODY SEMIRAMIDY! Optymistyczne. Tylko sen zapowiada się wieczny. I najwieczniejsza z wiecznych wolność.
– Kraczesz – tym razem złość zabrzmiała w głosie Stinsona.
– Wysłano mnie do waszego piekła nie na turystyczną wycieczkę – powiedział Jonas i pomyślał, co też dzieje się z kimś, kto też nie jest stąd, chociaż dla niego to akurat turystyczna wycieczka. – Posiadam przy tym instynkt samozachowawczy.
– Walcz – skrzywił się Stinson. – Na własny rachunek.
– Pech w tym, że was sobie szczególnie upodobałem – niezbyt wesoło roześmiał się Jonas. – I pasjonuje mnie współzawodnictwo z waszym systemem. On nie ustąpi, choćby był waszym kamieniem u szyi. Wy nie odetniecie powroza, choćby was dobił do dna. Zawziętość nie jest obca również Megaloxanthom.
– Czego się przyczepiłeś akurat do mnie – jęknął Stinson. – Widziałeś uczonych posiadających władzę? Przede wszystkim istnieje Endogeniczna – nigdy nie przekonam Sztabu Armii.
– Spróbuj.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co proponujesz?! – wybuchnął Stinson. – A ja ich nie przekonam przede wszystkim dlatego, gdyż to ja nie wierzę! To we mnie brak wiary! Nie wiesz, jak ci jej zazdroszczę. Co z tego?
– To nie kwestia mojej wiary – powiedział Jonas. – Reprezentuję Mechaneurystyczną Klinikę Księżyca.
– Posłuchaj, Jonas – Stinson był wyraźnie zmęczony. – Jeżeli na własnym poletku, w Klinice czy w Laboratorium, wyprodukuję broń skuteczną przeciw temu, co ich spotyka na zewnątrz, to mi uwierzą. Jeśli natomiast każę od razu wysadzić Kopułę, to mnie samego rozerwą na strzępy, a ludzkie ręce mają w tym wprawę lepszą od Sztabowego Wpleszcza.
– Jeżeli nie ma innego wyjścia, trzeba próbować ostatniej szansy.
– Choćby była nią dekompresja?
– Bezwzględnie.
– Kiedy i tak wiadomo, że wszystkich przy tym diabli wezmą? Wiesz, co proponujesz?!
– Jeżeli boicie się dzisiaj, jacy jesteście... – Jonas zawahał się. – Spróbujcie rekonstrukcji.
– Jesteśmy ludźmi.
– Po części już zdradziliście czystość rasy.
– Bio–Łącza? – Stinson pogardliwie wydął wargi. – To najemnicy, z byłych podsystemów.
– O tak! Ty brzydziłbyś się sobą, oni nie mieli wyboru. Dla niektórych z nich po prostu cyborgizacja była lepsza od Armii. Wy uznaliście konieczność, przepraszam – wygodę, ale to tylko pogłębia waszą pogardę. Tak samo dla Bio–Łączy, jak dla Megaloxanthy. A jednak wam biją dzwony, a my mamy szansę przetrwać.
– Fakt – zgodził się Stinson. – Tylko czemu tak się lękasz, że się tak otorbiłeś szczelnie, że z ulotnego motylka przeobraziłeś się w pancernego chrząszcza?
Spotkali się wzrokiem.
Jonas czuł, że wzbiera w nim dziwny wstręt, wcale nie do tego człowieka. Pomyślał, że tak musi smakować nienawiść, tylko nie wiedział, przeciwko czemu.
– Nie wiesz?! – zapytał zduszonym głosem. – Bo jeszcze w nas zostało zbyt wiele z tego, co się zda psom na pożarcie!
Stinson zgarbił się w swoim fotelu i rękoma objął głowę, aż się zakołysał ściskając skronie.
– Nerwy – powiedział. – Wszystkim nam nawalają nerwy. Boże, jak długo jeszcze!
16. REJESTR

Stinson spode łba patrzył na Bio–Łącze. Całym sobą dobitnie dawał do zrozumienia, co o tym myśli. I gdzie jest miejsce wszelkich Bio–Łączy i Kochanków Seleny. Na równi. To pierwsze przynajmniej zachowuje się w miarę przyzwoicie. Nie epatuje wszystkim, co ludzkie – z natury czy z urojenia. Poza tym pewnie zje kolację, wypali papierosa, połączy się z Łączem płci odmiennej. Kto zresztą wie, jak z nimi jest naprawdę. Poza tym stoi prosto, nie pozwala sobie na zbędne gesty i komentarze, bez wojskowej musztry bladymi oczami patrzy tylko przed siebie, jakby mu wzrok utkwił w innym wymiarze. Jedyna demonstracja - jakby coś z prawdziwej wolności ostało się poza białymi ścianami tego pokoju. I trochę dalej, poza obronnym systemem THARSYS Bio-Łącze może tak stać w nieskończoność - z bielmem ekranu zmartwiałym w środku piersi.
- Mów dalej, Janko - ponaglił Jonas.
Ten za to, choć mu podcięło skrzydełka, nie zaprzestaje zadzierać nosa - tyle Jonas Hebrejczyk potrafił wyczytać w twarzy Stinsona.
- To nie ma nic do rzeczy - powtórzył Stinson.
Bio-Łącze chwilę trwało w rozterce, ze zwieszonymi rękami i luźno rozpiętą kurtką. Dla treści, których wyliczanki zażądał od niego Jonas, wizja nie jest konieczna. Nawet Stinsona stać na minimum wyobraźni.
- Pułkownik Talonhaltia zginął przy próbie odbicia I Modułu Fabrycznego - powiedziało Bio-Łącze. - Bez I Modułu reszta Systemu Technologicznego pracuje na jedną trzecią wydajności. Przy tym Moduł IV i V zdolne są kontynuować produkcję nie dłużej niż dwanaście godzin. W konsekwencji...
- Wiem co to oznacza - burknął Stinson.
- Już mi proponowano rarytas - wtrącił Jonas. - „Orgia z Maggi-Magic” - dopalacz dla ducha. Ostatnia partia.
Stinson omal go zabił wzrokiem.
– Spotlight jest systematycznie spychany na zachód. Kolczinski zrzucił bomby zaporowe w Cloaca Maxima, po czym zaplombował ostatni zsyp do studni transmutacyjnych.
– Tym razem Hioba posadzono na własnych odchodach – komentował Jonas Hebrejczyk. – Jeszcze mu się czasami uda zdrapać strupa. Tylko na zbawienie coraz marniejsze widoki. W tutejszym niebie, jak w Sztabie Endogenicznej, brak jednego boga.
– Pułkownik Greisen szykuje obronę okrężną fortów na północnej rubieży Enklawy – ciągnęło Bio–Łącze. – Natomiast od trzech godzin brak danych o działaniach Grupy Szybkiego Reagowania. Feretrius próbował przebić się z wyższego poziomu do osaczonych Rzeźników Empiru...
– Osaczonych? – zdziwił się Jonas.
– Miałem podawać przede wszystkim informacje z ostatniej chwili – wyjaśniło Bio–Łącze.
– Dobrze. Mów, co z Miasoffem.
– Brygadier Miasoff nie żyje.
– Co?! – zawołał Jonas.
Stinson tylko pobladł.
– Jego Rzeźnicy Empiru dokonali brawurowego wejścia w Przeziernik Złotokap. Dzięki nowej generacji chemosterylantów nie dopuszczono do pełnej kondensacji. Kiedy do Sztabu napłynęły pierwsze optymistyczne meldunki, jednostka Miasoffa praktycznie już nie istniała. Wyciągniętą kolumnę transporterów opancerzonych nakryła zielono fosforyzująca sieć. Kolumnę rozdzieliło na trzy człony. Bio–Łącze, znajdujące się przy dowódcy, przekazało obraz tego, co się stało ze środkiem kolumny. Mogę zademonstrować. Jeden z ludzi Miasoffa zdążył nazwać to Siecią Stinsona...
– Jak?! – jęknął Stinson.
– Tak zarejestrował Informatyczny System.
– To był twój pomysł, z atakiem na Przeziernik? – zapytał Jonas.
– Laboratorium – szepnął przybity Stinson. – Przekazaliśmy Endogenicznej zestaw chemosterylantów, który powinien był skutkować, według naszych obliczeń, co najmniej cztery doby.
– A może tydzień?! – zaśmiał się Jonas. – Wiesz, Stinson, ten najemnik Miasoffa miał wyśmienite poczucie humoru! Teraz wiesz, w co próbujesz schwytać swojego demona? Sieć Stinsona! Tylko strona przeciwna mocniej zaciąga oczka.
– Zostało wyeliminowane dziewięć transporterów, zginęło lub zaginęło siedemdziesiąt procent składu Rzeźników Empiru – obojętnym głosem wyliczało Bio–Łącze. – Dwa transportery szpicy zostały odcięte. Do nich właśnie próbował się przebić Feretrius.
– Chwileczkę – wmieszał się Jonas. – Powiedziałeś, że Bio–Łącze znajdujące się przy dowódcy przekazało obraz spod Sieci Stinsona?
– Nie. Miasoff pozostawał w tylnej straży, chcąc jako ostatni opuścić strefę kondensacji Przeziernika.
– Więc mógł się wycofać?
– To było jedyne rozsądne wyjście – powiedziało Bio–Łącze. – Wycofać się. Brygadier Miasoff podjął próbę wyprowadzenia stu czterdziestu ocalałych ludzi.
– Podjął próbę? – odezwał się Stinson.
Jonas spostrzegł, że Janko znów robi się biały we właściwy sobie sposób.
– Pan, profesorze, uparcie rozumuje kategoriami małża–idealisty – niespodziewanie odezwało się Bio–Łącze. – Nie ma nic bardziej obłudnego, jak tkwić w swojej skorupce i udawać, że tam, na zewnątrz, jest co najmniej tak samo przytulnie...
– Co to ma znaczyć?! – Stinson aż się zakrztusił.
– Pan zapomina o Sprzężeniu Zwrotnym.
Jakby ich nagle spowiło gęste i lepkie powietrze, w którym Megaloxantha nigdy nie rozwinie skrzydeł, gdzie Bio–Łącze nerwowo chwyta się za żołądek i tylko Stinson wytrzeszcza oczy, rozpaczliwie tocząc dokoła nic nie rozumiejącym wzrokiem.
– Wszystkich?! – jęknął Stinson.
– Co do jednego – potwierdził Janko Pytlak.
– Ostatnie sprawne ogniwo – wyszeptał Jonas. – Armia nie potrafi zagwarantować bezpieczeństwa z zewnątrz, za to do perfekcji doprowadziła trzymanie za mordę własnego zaplecza... Akurat Miasoff winien był liczyć się z tym. Sam miał to we krwi. Nie tolerował tchórzostwa. Krok wstecz – kula w łeb. I bez niuansów na polu bitwy. Sprzężenie Zwrotne nie przebiera więc – gdzie taktyka, gdzie zdrowy rozsądek, gdzie oślepłeś ze strachu. Mów dalej, Janko. A ty, Stinson, słuchaj uważnie. I wyobraź sobie, że to nie jest echo z Fabrycznych poziomów, nie stękanie w Cloaca Maxima. Wyobraź sobie, że to rejestr twojej własnej krwi... Czujesz, jak wycieka? W tym miejscu coś się przyssało z zewnątrz, fakt... Ale tutaj sam sobie popuszczasz...
– Dosyć! – głuchym głosem poprosił Stinson.
– Mów dalej, Janko – powtórzył Jonas.
– To nie ma sensu – niespodziewanie Janko zlitował się nad Stinsonem. – Wszystkie meldunki są podobnej treści.
– Cała Pierwsza Linia? – zapytał Jonas.
– W wielu punktach Służba Obrony Wewnętrznej została związana wokół lokalnych desantów. Zdolność operacyjną podstawowych jednostek Endogenicznej, po wyeliminowaniu Rzeźników Empiru, zniwelowano do minimum. Miary złego dopełnia ciągły brak łączności z Grupą Feretriusa. Według ocen generała Juanito aktualna linia frontu trzyma się wyłącznie dzięki fortom Greisena. Tym niemniej przeciwnik na czas nieokreślony wykluczył zdolność Endogenicznej do przejścia do działań zaczepnych.
– Na czas nieokreślony! – twardo zaśmiał się Jonas. – I jak, Stinson, ciągle nie czujesz się osaczony?
Chwilę trwali w ponurym milczeniu.
– Wiesz, jak to wygląda, Stinson? – podjął Jonas. – Trup jeszcze do Księżyca mrugał ostatnim okiem. Pół żywym, pół szklanym. Tyle potrafił – spod zgliszczy i złomowiska – wytrzeszczyć to ostatnie oko pod Kopułę Enklawy. Lecz samego ciążenia nie starcza, żeby w nieskończoność odciągać powiekę. Tylko wierzchołek Kopuły zachował przejrzystość w stronę smrodliwego powietrza. Ostatni wytrzeszcz źrenicy nad śmietnik powszechny i nad własne bielmo. Inne Enklawy już oślepły na wieki wieków. Myślisz, Stinson, że macie większe szansę? W Klinice jakoś sobie dajesz radę. Najwyżej ogólna prostracja, wymioty, gwałtowne wahania liczby limfocytów, zanik białych krwinek i płytek krwi, poza tym biegunki, krwawienia... Zawsze podzwonne odwleczesz nową szprycą. Najlepsze mózgi główkują w Laboratorium. Wystarczy jednak wyciągi z eksperymentalnego poletka przenieść na Pierwszą Linię i... diabli biorą lazarety na zapleczu Armii! Diabli biorą Armię! Wasze diabły kumają się z ich skurwysynami i cierpliwie tkają Sieci Stinsona...
– Milcz! – wycharczał Stinson.
– Ale ty się do tego nawet nie przyznasz, Stinson, że nie rozumiesz niczego! Bo to równałoby się przyznaniu, żeś to ty sam posłał Rzeźników Empiru, żeby wreszcie z nich samych zrobiono jatkę! Byłoby to też wyznaniem, że nie wiecie z kim czy z czym prowadzicie tę wojnę! To nie tylko jakieś Sztabowe Wpleszcze. Rojniki Arrheniusa, Przezierniki Złotokapy czy Sieci Stinsona... Tu, od środka, też coś śmierdzi. Prawda? Niby zwyczajnie – drobne wzdęcia, potknięcia, liszaje, czasem ni z tego, ni z owego zespół popromienny... A przecież to tam, za Pierwszą Linią, skurwysyny powinny zdychać na popromienną. Tam neutrino winno z nich robić rzeszoto. Ale ty nie zrobisz nawet tej statystyki – ilu z was wyeliminował byle Kostropian–purchawica, a ilu kulą w łeb poczęstowało Sprzężenie Zwrotne! Rozumiem, jeśli jest w czym przebierać i trzeba przetrzebić pulę genową. Tymczasem tutaj nie tylko Endogeniczna – cała Enklawa ciągnie resztkami armatniego mięsa! Od dobrych kilkunastu lat wyschło źródełko. Wasze kobiety przestały rodzić. Nic nie rozumiesz. Bo niby czemu zdrowe i chętne dziewczyny, do pary ze zdrowymi, chętnymi chłopcami, niczego nie potrafią sklecić? Nie pomoże oficjalne propagowanie misteriów powszechnego tarła. Tu przyjdzie zdechnąć od środka, choćby na cztery strony świata rozpieprzyć skurwysynów! Z jednej strony brak dopływu świeżych sił, z drugiej do żywego mięsa dogryza Misza–saprofit, obok niby nic Sprzężenie Zwrotne wykonuje normę. Przedpole należy oczyszczać ze śmieci! Kto ma ochotę wywiesić białą flagę, komu nogi pracują szybciej niż głowa, kto i tak rzęzi – kula w łeb!
– Nie mieszam się do wewnętrznych spraw Armii – powiedział Stinson.
– Doskonale! Jak to określił Janko? Dusza małża–idealisty. Przecież to jawna dywersja, Stinson! O tak – bronicie się wściekle. Na wszystkich frontach. W zapale sami sobie przyłożycie lufę do skroni. Zastanów się, Stinson, może nie tylko Armia zafundowała sobie Sprzężenie Zwrotne? Na ten luksus stać każdą formację społeczną – w całości!
Jonas zamilkł, jakby sam się przestraszył potoku słów, które wyrzucił z siebie, niezależnie od własnej woli. W nim też już coś tkwiło, co trzeba wypluć – inaczej zemdli, jak spazmy raz za razem dające się we znaki Bio–Łączu.
– Generał Juanito proponuje zmianę strategii – odezwał się Janko. – Sugeruje zarzucenie obrony pionów, na rzecz koncentracji Armii w płaszczyźnie fortów Greisena. Potem radzi postawić na jedną kartę. Endogeniczna rozdzieli się na dwie części. Jedna wycofa się w dół, pod osłonę Tarczy Sztabu. Druga spróbuje związać ofensywę przeciwnika przed górnymi partiami THARSYS. Kiedy forty Greisena zamkną obwód, dokonując pełnej blokady przestrzeni o dwa poziomy poniżej Modułu CETI, wówczas w umówionym momencie przeprowadzi się kontrofensywę wszystkimi siłami Endogenicznej. Pójdą dwa uderzenia, jedno spoza fortów, drugie spod Tarczy Sztabu. Celem będzie odbicie, strategicznie niezbędnych dla Enklawy pionów Wydobycia, Cloaca Maxima oraz Modułów Fabrycznych. Warunkiem niezbędnym dla powodzenia powyższej akcji jest pełna militaryzacja Enklawy.
W zupełnej ciszy słychać było dziwny szelest, jakby piasek osypywał się w blaszanej rynnie. Aż zaskoczony Janko spojrzał w tę stronę – to śmiał się Megaloxantha, głosem niepodobnym do niczego, co słyszeli dotąd.
– Słyszałeś, Stinson? – cicho i niespodziewanie spokojnie odezwał się Jonas. – Ktoś jednak stawia wszystko na jedną kartę. Ty nie masz odwagi... Jedno mnie tylko interesuje, gdzie swoją kwaterę przewidział generał Juanito? Jak myślisz, Stinson? Pójdziemy o zakład? Ja twierdzę, że wybierze bunkier pod Tarczą Sztabu. Pod osłoną tej opatrzności jest szansa jakiś czas przetrwać... Coś mi się zdaje, że jeden Juanito ma przynajmniej wystarczająco sprytu, jeśli nie rozumu, żeby równie wysoko cenić siłę bojową Endogenicznej, jak potencjał szarych komórek niejakiego Stinsona.
17. RACHUNEK PRAWDOPODOBIEŃSTWA

– Wróćmy do źródeł – zaproponował Jonas. – Informatyczny System zachował ciekawe dane dotyczące początków Inwazji.
– Jeszcze raz? – Stinson był wyraźnie zmęczony.
– Pozwól, Janko – zignorował go Jonas. – Będzie to odwzorowanie przestrzenne Industrialno–Urbanistycznej Aglomeracji Czwartego Kontynentu. Czerwone punkty to ogniska pierwszych desantów.
Bio–Łącze zniknęło nagle, jakby wypchnięte poza ściany, lokalnym obrzmieniem przestrzeni. W pułapce polaryzowanego powietrza laserowy pisak kreślił nitki puszystej materii, parenchymę mieszkalnych dzielnic i włókna transmisyjnych tuneli.
Wokół Stinsona i Jonasa zawinęła się plastyczna mapa Masywu. Wszystko przysypane siwym pyłem, ledwie pod tym można dostrzec labirynt z obwałami sztolni, zmurszałe mosty nad osy – piskami gruzu, szklane rurociągi kolei pneumatycznych. Jak okiem sięgnąć – jałowe uroczysko, po którym bojówki Armii, jeszcze przed ustanowieniem Endogenicznej, przejechały sterylizacyjnym zgrzebłem. Jeśli wytężyć wzrok, można zajrzeć w poszczególne komórki, w wylęgarnie kurzu, we wnętrza nafaszerowane elektronicznym szmelcem i skołtunione pajęczastymi strzępami; jakby w podziemnych tunelach popękały sploty światłowodów i rozciągane do granic wytrzymałości rękawy starych, gruzłowatych swetrów – z delikatnej angory, z owczej sierści, z drutu, ze skrętów nabłonkowej skóry i ze ścięgien. Gdzieniegdzie biały mech, w czeluściach pozbawionych dostępu słonecznych promieni, rozkorzenia rzadkie firany i siwe brody zapuszcza w próżne miechy piersi – ze szkła, ze strunobetonu i polimerów. Soplami spływają katarakty pleśni. Czuć zapach. Jakby cokolwiek istniało poza holowizją – smak budzący odrazę, łechotliwość plemni zatykająca płuca słodkawym bronchitem. Aż się Stinson skulił – nie wolno oddychać. Lepiej wzrok wycofać z zakamarków ciemnych, dokąd nie dotarły ekspedycje karne. Amen. Nie dotrą nigdy. Od czasu desantu nie udało się nigdy i nikomu dotrzeć do punktów dowodzenia Inwazją. Kilkanaście, co prawda, zniszczyły termojądrowe eksplozje – zostały puste kratery – prawdziwie wszechmocni odchodzą bez śladu. Zostaje tabu. Nie zgłębiać tajemnicy bytu – żeby strach nie obezwładnił. Żeby ramię nie ulękło się odbijać ciosy i samemu zadawać. Wszechmocnych i nieśmiertelnych zdolny jest zabić tylko ten, kto nie zdaje sobie sprawy z ich nieśmiertelności i wszechmocy. Niewiedza i niewiara nie starczą, żeby zwyciężyć. Wiedza i wiara czyni poddanych.
Żeby przynajmniej zginąć z honorem trzeba zachować wewnętrzną niezależność, której przez lata wzniesione mury chciałby zburzyć ten Megaloxantha, półczłowiek żyjący zwidami Szerna. Ocalić rozsądek, choćby intymny świat skurczył się do dwóch dłoni zaciskających skronie. Reszta staje się tylko mapą przestrzenną, planem kontynentu porośniętym ekosystemem zmurszałej technologii. Daremnie szalbierstwa Bio–Łącza próbują miliony kilometrów sześciennych przestrzeni wcisnąć między cztery ściany. W zwidzie trwającym nad umarłym światem laserowy pisak zakreślił czerwone aureole. Ogniska Inwazji.
– Typowy probabilistyczny rozkład trafień – powiedział Stinson.
Jonas roześmiał się.
– Chciałem to usłyszeć – powiedział.
– Nie rozumiem? – zdziwił się Stinson.
– Jak wy to sobie wyobrażacie: zjawili się nocą, wylądowali w swoich ogromnych statkach, pod którymi zapadł się dach Industrialno–Urbanistycznego Masywu? Może od ognia z dysz zaklęsły się i z wierzchu zasklepiły głębokie gniazda – bunkry, w których teraz tkwią kosmiczne statki przeistoczone z marszu w punkty dowodzenia Inwazją, wtopione na trwałe, bez szansy odwrotu. Przyświeca im tylko ZWYCIĘŻYĆ ALBO ZGINĄĆ! W całym Wszechświecie trafiła się jedna planeta nadająca się do kolonizacji. Od pierwszych miast, przez tysiące lat, nawarstwiał się nowy rodzaj przestrzeni życiowej – nie ziemia i nie powietrze, nie woda i nie ogień, nie próżnia i nie skała – wszystkiego w tym jest po trochu. Szczególne guano – Industrialno–Urbanistyczny Masyw. Jak próżnia dla meteorów, powietrze dla skrzydeł, woda dla płetw, a ziemia dla korzeni – tak dla tych istot z niewiadomego Kosmosu potrzebna była nisza ekologiczna, jaką wokół siebie skonstruowała Cywilizacja. Może takie jest prawo Ewolucji, że istoty rozumne obudowują się Labiryntem ze ścian, stropów, ukierunkowanych tuneli i dążeń, praw i obowiązków, ślepych uliczek technologii i społeczeństw dokonujących samoizolacji w więziennych celach państwowości; aż pęka nić Ariadny – Świadomość Jednostki, zdolna Rozum wyprowadzić z Mrowiska – i zostaje Śmietnik, jedyna w tym świecie realna wykładnia wieży Babel. A więc – Śmietnik na miarę Wszechświata i w kosmicznej przestrzeni kołujące sępy, które zleciały, żeby się na nim pożywić rozumną padliną. Jesteś, Stinson, zwolennikiem takiej koncepcji?
Stinson siedział z ponurą miną i milczał.
– Nie ja to wymyśliłem – powiedział Jonas. – Tę i podobne teorie, motywujące Inwazję, stworzyli uczeni Epoki IUM, rozporządzający nauką i techniką potężniejszą niż to, co się ostało Enklawom. Wszystko w tym jest proste i logiczne, a przede wszystkim podtrzymuje etos człowieka, który – nawet jako forma przejściowa – pozostaje milowym słupem Ewolucji.
– To gatunek homo sapiens do procesów przeciwdziałających entropii Wszechświata dołączył Rozum i Świadomość – odezwał się Stinson. – Nikt nie zaprzeczy, że to jakościowy skok gromadzenia i przetwarzania Informacji, podjętych przez materię ożywioną.
– Nikt nie zaprzeczy – zgodził się Jonas. – Tylko co z tego wynika? Nie ma szansy na zwycięstwo, brak nadziei na litość. Pozostaje walka – do końca.
– Widzisz inną alternatywę?
– Dekompresja.
– Proponujesz samobójstwo.
– Czy nigdy nie zastanawiałeś się, Stinson – w zamyśleniu powiedział Jonas – gdzie zaczyna się i gdzie kończy jasna granica między śmiercią z bronią w ręku a samobójstwem? Jesteście mocni w deklarowaniu ekstremalnych pojęć i postaw. A przecież nie istnieją związki międzyludzkie oparte na absolutnej prawdzie, jak nie przetrwają posadowione na fundamencie kłamstwa. Oczywiście, brakuje nam definicji absolutnej prawdy i kłamstwa, ale istnieją postawy ludzi, pozwalające dokonać takiego rozgraniczenia. Tam jednak, gdzie brak harmonii między skrajnymi postawami, tam zawsze silniejsze jest kłamstwo i do niego należy władza. Prawda rzadko rządzi i dobrze, jeżeli sił starcza jej na przetrwanie.
– To bardzo dużo – powiedział Stinson.
– Dla narodu. Jednostki wierność prawdzie dokumentują zwykle krzyżami na drodze społeczeństw w marszu ku przyszłości. Wy w THARSYS chcecie właśnie zostawić za sobą taki krzyż. Tylko wasz krzyż nie stanowi już żadnego przesłania. Zabrakło wam prawdy, która – nawet wobec bezwzględnej Przemocy – daje społeczeństwu szansę przetrwania. Definicję narodu wyprowadzamy zawsze z historycznej wspólnoty ludzkich losów – wy jesteście martwym narodem, gdyż nie została wam żadna wspólnota przyszłości. Nie macie komu za sobą wystawiać tego krzyża.
– Nie nasza wina.
– Jako uczony wyrzekłeś się poszukiwania prawdy – powiedział Jonas. – Tym skazałeś swój świat na zagładę. Jesteś kapłanem umierającej społeczności, który starą wiarą nie potrafi wskrzesić nadziei w sercach wiernych. W swoim Laboratorium kujesz nowe miecze i tarcze, lecz stać cię tylko na nowoczesność technologii tam, gdzie trzeba dokonać przełomu w świadomości. Udoskonalasz model płaskiej Ziemi, gdy trzeba zmienić cały światopogląd.
– Doskonale to wydedukowałeś – zaśmiał się Stinson. – Dlaczego nie dodajesz, że wyrzekam się akurat twojej prawdy?
– Ja nie wiem, czy jestem bliski jakiejkolwiek prawdy – zaprzeczył Jonas. – Mogę nie mieć racji. Ale ja szukam. Rozumiesz mnie Stinson? Trzeba przynajmniej chcieć ją poznać! Pomóż mi jej szukać!
– Gdzie? – zapytał Stinson
– Przynajmniej w skonstruowaniu teorii równie prawdopodobnej jak teoria Inwazji. Uczepiliście się tej Inwazji, gdyż jest najbardziej prawdopodobna. Zastanówmy się – nikt nigdy nie dotarł do tych piekielnych centrów dowodzenia Inwazją, ale niech będzie – no więc wkręcili te swoje kosmiczne fortece pod pancerz Industrialno–Urbanistycznego Masywu i w jego wnętrzu na oścież pootwierali śluzy. Trzeba podbić nową niszę ekologiczną, więc wytoczyli z arsenałów swoje machiny bojowe – Wpleszcze, Zmroczniki, Przezierniki i Kostropiany. I trwa ta bitwa – już z Masywu ostały się pojedyncze Enklawy. W tym czasie zmieniała się i udoskonalała technika oraz strategia prowadzenia wojny. Jedno tylko stawało się coraz bardziej oczywiste – człowiek nie miał szans. Co znaczy – być bez szans? Można po prostu być wielokrotnie słabszym i wtedy się przegrywa. Ale zawsze istnieje czegoś wielokrotność. I można sobie przynajmniej wyobrazić funkcje broni dającej zwycięstwo. Do tego potrzeba wiedzy, kim i gdzie jest przeciwnik, oraz czym on dysponuje. Powiedz, Stinson, czy wyobrażasz sobie broń, gwarantującą wam zwycięstwo nie w jednej bitwie lecz w całej wojnie?
– Potrafię – powiedział Stinson. – Taką broń posiadamy od dawna. Za jednym zamachem zniszczy całą Ziemię.
– Dobrze powiedziałeś – przyznał Jonas. – Całą Ziemię. Ale ja pytałem o broń, która w a m da zwycięstwo. Wiesz, kiedy człowiekowi wydaje się, że jest zagrożony ze wszystkich stron? Kiedy nie zna charakteru niebezpieczeństwa. To musi być straszna bezradność – umierać bez przyczyny.
– Cóż możesz o tym wiedzieć – ponuro powiedział Stinson.
– Nic. Ale może mi to będzie potrzebne. Próbuję wyobrazić sobie walkę z własnym cieniem albo próbę przeciwstawienia się władzy, narzucającej społeczeństwu bezlitosne rygory, a przy tym zachowującej doskonałą anonimowość...
Jonas napotkał spojrzenie Bio–Łącza. Janko dwiema rękami wsparł się o biurko Stinsona. Jego oczy błagalnie patrzyły na Megaloxanthę.
– Nie wiem – Jonas pokręcił głową. – Poznałem człowieka w tej Enklawie, który wymyślił dobre hasło: „Szaleństwo, to klucz do przyszłości”. Mówił ponadto, że dla rozwikłania pewnych tajemnic potrzeba więcej szaleństwa niż wiedzy. Tymczasem na moich oczach dogorywa świat, niegdyś tak nieprawdopodobnie potężny, którego nawet w obliczu ostatecznej zagłady nie stać na odrobinę szaleństwa. Wymyślił sobie Inwazję. W ten dogmat, jak w mur, uderzył łbem obciążonym Rozumem i Świadomością – i spłynął krwią. I więcej nic. Może nawet trafił celnie – przecież nie twierdzę kategorycznie, że Inwazja jest zupełnym nonsensem! – lecz kiedy trudno głową przebić mur, dlaczego go nie przeskoczyć? Przynajmniej spróbować!
– Skacz! – zirytował się Stinson. – Skacz na pysk ze swojego Księżyca! Nam przestań zawracać głowę!
Zerwał się z fotela. Chciał wyjść. Ręce Megaloxanthy osadziły go i pchnęły z powrotem na miejsce.
– Siedź! – wykrztusił Jonas.
Sam zdziwiony popatrzył na swoje ręce, jakby zaskoczony ich gwałtownością, niezależną od jego woli. Stinson też uniósł na niego zeszklone oczy.
– Tam umierają ludzie! – powiedział.
– Wysłuchasz nas do końca – stwierdził Jonas. – Zaraz i tak pójdziemy stąd tam, dokąd nie macie odwagi wytknąć nosa. Wtedy będziesz mógł ich grzebać spokojnie. Na razie... Janko, powtórz to samo.
Bio–Łącze odgrodziło się od nich wizją Industrialno–Urbanistycznego Masywu z naniesionymi punktami ognisk zapalnych.
– Powiedziałeś: „typowy probabilistyczny rozkład trafień” – na nowo podjął Jonas. – Czy to nie dziwne stwierdzenie wobec podstawowych danych, na których została nadbudowana teoria Inwazji? Każda inwazja musi być przeprowadzona z zachowaniem pewnych reguł gry. Sporządza się plan strategiczny z instrukcją jego realizacji. Tego niepodobna dokonać bez uprzedniego rozpoznania terenu i sił przeciwnika, bez wybrania punktów i obiektów strategicznie ważnych na terytorium przeciwnika, w które należy uderzyć bezpośrednio i w jakim kierunku rozwinie się natarcie z miejsc zrzutu, jeśli mamy do czynienia z desantem... W I Fazie Inwazji, która dokonała rozłamu Masywu, trudno coś było na ten temat powiedzieć. Działało zaskoczenie, brakowało czasu na dokonanie analizy danych zbieranych nieustannie przez Informatyczny System. Dzisiaj, dałeś dowód, nie potrzeba komputerów do stwierdzenia przypadkowości w rozmieszczeniu pierwszych desantów. Tymczasem w świadomości szeregowego żołnierza zakorzenił się obraz nieprawdopodobnej Strategii, Rozumu, Logiki, nadprzyrodzonej Przenikliwości, a wszystko uosobione w potędze Agresora, jednoczącego w sobie wszelkie kratofanie Kosmosu. Z kimś takim, co prawda, walczy się wyłącznie dla honoru, lecz za to zawsze ginie z podniesionym czołem – jak od miecza doskonałego szermierza czy kuli wyborowego strzelca... Tymczasem, rozumiem cię Stinson, zjawia się jakiś Megaloxantha i proponuje wrócić do źródeł; a tam – o zgrozo! – przypadek, nikt was nie docenił jako przeciwnika, któremu mimo wszystko wypowiada się wojnę, zamiast zwyczajnie zdepnąć. Co prawda dostaliśmy się w maszynę, która mieli na miazgę, ale...
– Powiedz to tym ludziom – Stinson skinął głową w nieokreślonym kierunku. – Powiedz im, że w tej wojnie, w której wykruszyła się cała cywilizacja homo sapiens, ich towarzysze broni i oni sami również padną wyłącznie w walce z wiatrakami. Tu popłynęło morze krwi, Jonas. Tego nie zrozumiesz z perspektywy swojej Seleny.
– Cóż – Jonas wzruszył ramionami. – Musimy się nauczyć umierać. Może dlatego jesteśmy z wami. A twoim ludziom powiedziałbym co innego. Na przykład zwróciłbym uwagę, że istnieją zjawiska, w których określona strona będzie się dopatrywała agresji ukierunkowanej przeciwko sobie, chociaż w rzeczywistości nałożą się na siebie zjawiska zupełnie różnej proweniencji. Wyobraź sobie płaską równinę, gdzie w ukrytej norze – zagnieździła się para szczurów...
– Skurwysynów – twardo powiedział Stinson.
– Niech będą skurwysyny – z rozbawieniem zgodził się Jonas. – Więc siedzi taki w norze, a od horyzontu nadciąga wysoka, cuchnąca fala. Wszystko miażdży po drodze i zagrzebuje pod sobą. Ten mały skurwysyn, załóżmy – obdarzony rozumem i świadomością, zauważa, że nad krawędzią niebotycznej skarpy pojawiają się monstrualne chrząszcze, z metalicznych odwłoków coś wyciskają, plują ze smrodliwych gardeł. Taki myślący skurwysyn w panice rozgląda się dokoła i stwierdza, że on i jego nora są w okolicy jedynym punktem strategicznym, wobec którego mogła być przedsięwzięta ta Inwazja. A więc Ktoś czy Coś, co piętrzy tę sunącą barykadę, ma z pewnością okrutne wobec niego zamiary. Pewnie chce mu zatruć i przysypać norę, a jego samego zmiażdży pod spiętrzonym wałem. Jeśli ten biedny skurwysyn nie weźmie nóg za pas, jeśli sobie w porę nie wybije z głowy nadmiernej hardości – zginie. Musi umrzeć, gdyż on i jego nora znalazły się w trybach maszyny wyższego rzędu, która jednakowo niweluje indywidualność jak społeczeństwo. I nic tymczasem nie przemawia za tym, że to COŚ, dla naszego skurwysyna stanowiące absolut, w transcendencji tamtego świata, skąd się wyłoniło, jest ledwie Ekskrementem. Ile trzeba odwagi, żeby tak postawić sprawę – nie jesteś na tyle ważny i potężny, żeby przeciwko tobie wypowiadać Wojnę. Potraktowano cię zwyczajnym zwałowiskiem śmieci, kloaką dogorywającej fizjologii albo wysypiskiem przedawnionych technologii. To ogromny śmietnik, na który z Industrialno–Urbanistycznego Masywu transportery zwożą śmiecie, żeby pogrzebać ostatni skrawek ziemi... Śmietnik lub sam Masyw – na jedno wychodzi...
– Co chcesz przez to powiedzieć? – gniewnie przerwał mu Stinson. – Obojętnie, jaka rangę przypiszemy zjawisku w skali niewiadomego świata, jeśli jego margines potrafi nas zmieść z powierzchni ziemi.
– Zapytaj szczurów – powiedział Jonas. – Jakie to dla nich miało znaczenie.
Stinson, przed chwilą sprawiający wrażenie zobojętniałego, nagle aż poczerwieniał na twarzy.
– Nie jesteśmy skurwysynami! – wycedzi
– Można szukać szansy Dawida – spokojnie powiedział Jonas. – Można pozostać w miejscu i próbować walczyć. Tylko jak zabić Goliata, jak trafić mu w czoło, którego nie widać? Tymczasem wszystkich nas, jak szczury chroniące się pod ziemią, wytruwa sam jego cuchnący oddech, zbija z nóg jego czkawka i topimy się w jego ekskrementach, zanim jeszcze on sam zjawił się w pełni majestatu...
– Czego chcesz?! – wychrypiał Stinson. – Mamy, jak skurwysyny, dać się ogarnąć?!
– Homeostaza śmietnika to też sposób na przetrwanie – podchwycił Jonas. – Być może – jedyny. Źle nie wyszli na tym. Industrialno–Urbanistyczny Masyw powinien był ich zniszczyć. Jednak oni istnieją – wy dogorywacie. Nauczyć się żyć w gnoju i w pleśni, w odchodach jestestwa nadistoty, aż ona – niebotyczna – we własne gówno wdepnie po gardło, aż jej zwiąże nogi i ręce przylepi do boków – wtedy uderzyć. Mocno. W miękkie, bezbronne podgardle Goliata. Zagłębić w to zęby. Dlaczego koniecznie, dla zachowania honoru, należy kruszyć broń o pancerne nagolenniki i żelazne obcasy? Własny was wchłonął śmietnik! Teraz nauczcie się żyć we własnych odchodach. O tam! Patrz! To pusta nisza ekologiczna, która czekała na swojego gospodarza i władcę! Pod waszą nieobecność na tym stolcu przysiadły skurwysyny... Oni mieli cierpliwość. Czekali tysiące lat. Jak pierwsze ssaki W cieniu dinozaurów.
Wokół nich trwał świat zarazem chrupki i grząski, przenikliwy dla węchu i wzroku, oporny wobec świadomości wzdrygającej się przed czymś, co – kobiecą aż różowością, z szyderstwem w chytrych ślepiach – szczurzym truchtem przemyka w półmroku.
– Zgaś to! – jęknął Stinson.
Spoza tego świata wyłonił się cień ogromnej ręki, wszystko zgarnął do piersi. Pod rozpostartymi palcami Bio–Łącza obraz skręcił się gwałtowną implozją – już poza Stinsonem i Jonasem. Chwilkę jeszcze coś srebrnołuskiego trzepotało rozpaczliwie, aż zgasło zduszone w palcach.
– Ktoś z nas jest również po tamtej stronie – głuchym głosem odezwał się Stinson. – Słyszałeś o genomutach? Życzysz nam tego samego?
– Swego czasu Mechaneurystyczna Klinika Księżyca przedstawiła własną hipotezę, próbującą wyjaśnić to, co się stało na Ziemi. Bardzo to was wtedy zabolało – powiedział Jonas. – Pamiętasz jeszcze?
– Piękna hipoteza – skrzywił się Stinson. – Przy okazji motywująca rasową wyższość Megaloxanthy.
– A więc pamiętasz. Megalomania Megaloxanthy to był koronny argument przeciwko pierwszej próbie nowej interpretacji Inwazji – powiedział Jonas. – Tymczasem problem postawiono jasno: czy Ewolucja może być odbierana jako Agresja? Mechanizmy ewolucji są zwykle nazbyt rozpisane w czasie, aby dawały się rejestrować przez jedno pokolenie. Jednak wyobraźmy sobie, że następuje gwałtowna kumulacja zjawisk stanowiących zwykle siłę napędową ewolucji. Wewnątrz Industrialno–Urbanistycznego Masywu została zduszona przeważająca liczba dominujących gatunków roślin i zwierząt, lecz, tak naprawdę, niewiele to uszczupliło biomasę Ziemi. Biosfera nadrobiła ubytki na rzecz niższych organizmów. Na tym ogromnym cmentarzysku ocknęły się gatunki zepchnięte w cień przez inne grupy. Tak samo przecież dominujące w zaraniu ery mezozoicznej małe, aktywne gady lądowe – Therapsida, przechodziły regresję trwającą aż sto milionów lat w cieniu wspaniałych dinozaurów. A jednak ssaki, potomkowie Therapsida, w ostateczności zawładnęły Ziemią i wydały z siebie człowieka, pierwszą istotę rozumną.
– Nie ostatnią, jak mam się domyślać – wtrącił Stinson.
– Wychodząc w kosmiczną przestrzeń i równolegle diametralnie przebudowując dotychczasowe środowisko, człowiek, jako gatunek, musiał dokonać radiacji adaptatywnej. Stąd pojawił się Megaloxantha i – cokolwiek o nich sądzisz – rasa genomutów w starym środowisku.
– Degeneratów – powiedział Stinson.
– Nic o nich nie wiemy – zwrócił uwagę Jonas. – Praktycznie pozostały po nich tylko legendy, jeszcze z czasów, kiedy między Enklawami kursowały Konwoje. Dziwi mnie jednak wasza nienawiść. Utrzymujecie kontakty z Megaloxantha, który jest hodowany przez Klinikę – Matkę, jak to lubicie określać – w biurze konstrukcyjnym Mechaneurystyki; natomiast odrzuca was na samą myśl o znacznie wam bliższych genomutach, których wywiedliście z samych siebie dzięki eksperymentom inżynierii genetycznej.
– Dziwisz się? – zapytał Stinson. – Dla ludzi skrwawiony trup człowieka zawsze stanowił widok bardziej wstrząsający niż zrąbane drzewo, choćby nie wiem jak ociekało swoją żywicą.
Jonas zastanowił się. A jednak ten stary Stinson też miewa rację, pomyślał.
– Na co innego chciałem zwrócić uwagę – powiedział głośno. – W tak zmienionym świecie jedynie właściwy gatunek homo sapiens nie poddał się zmianom ewolucji biologicznej ani też, w całości, nie dokonał na sobie zabiegu adaptacyjnego za pomocą inżynierii genetycznej. Tymczasem w kazamatach Industrialno–Urbanistycznego Masywu, w wielopoziomowej parenchymie, jaka otuliła ogryzek planety, powstała gigantyczna nisza ekologiczna. Wojna o jej zasiedlenie trwała zapewne dłużej, niż przypuszczamy. Ludzie ocknęli się, kiedy i po ich stronie zaczęły padać trupy. Odtąd datuje się Inwazję. Trudno stwierdzić, co zadecydowało o tak gwałtownym wkroczeniu nowych gatunków na arenę niszy ekologicznej Masywu. Pamiętajmy, że pierwotne naturalne środowisko Ziemi było jednak bardziej stabilne od tego, jakie stworzyła Cywilizacja. Oczywiście – klimat miewał kaprysy, procesy lądotwórcze nie szczędziły katastrof, globalnie jednak istniała pewna równowaga, dająca gatunkom czas na ewolucyjne dopasowanie się do nowego środowiska. Może więc wielkie mutacje, które nie pełniły znaczącej roli w procesach klasycznie pojmowanej Ewolucji, przyspieszające letalność dotychczasowych biomów, okazały się jedyną szansą na przystosowanie do gwałtownych zmian środowiska. Może doszły do głosu gatunki zachowujące znaczną częstotliwość populacyjną, charakterystyczną dla form pierwotnych, co zniwelowało względną efektywność wydawania potomstwa już istniejących wyższych roślin i zwierząt – wykluczonych przez tę samą zmienność środowiska. W tym przypadku ważną okolicznością jest bezprecedensowe zwiększenie objętości ekosfery, dawniej ograniczonej do cienkiej warstwy w górnych partiach zbiorników wodnych i do powierzchni ziemi, teraz dysponującej kilkukilometrową tkanką Masywu. Jeszcze większe prawdopodobieństwo na pojawienie się nowych gatunków miałoby wykorzystanie przez nowy biom specjacji przez poliploidalność. Może wreszcie sam człowiek w swoich laboratoriach, dzięki inżynierii genetycznej, spuścił ze smyczy nowe mikroorganizmy, rośliny i zwierzęta, potrafiące rozmnażać się lawinowo, a przy okazji pewne cechy genetyczne, dotąd nie spotykane, przenosić na inne organizmy żywe. Cokolwiek decydowało – powstał zaiste piorunujący koktajl. Do tego stopnia dynamiczny, że nawet nowoczesna technologia, pchająca do przodu Cywilizację, nie potrafiła zrekompensować tej dynamiki. Cóż więc gatunek człowieka obserwuje ze swoich statycznych pozycji? Sprawa wygląda podejrzanie. Zabawmy się personifikacją dinozaurów. Gdyby tak ścieśnić skalę czasu określającego ich wzlot i upadek – cóż by pomyślały ostatnie diplodoki, utajone w samotnej lagunie? Przed niewielu laty należała do nich cała planeta, zostało bajorko – jak kopuła waszej Enklawy. Tylko co byli gatunkiem eksponowanym w kolekcji ziemskiej biosfery, nagle pod nogami zaczynają panoszyć się ssaki. – Może są doskonalsze od nas? Absurd! Jak więc taki drobiazg odważył się zamachnąć na Królestwo Dinozaurów? Może to nasłani mordercy? Ktoś ich pewnie podburzył. Teraz zdalnie steruje. Ktoś stokroć potężniejszy, kto jeszcze trzyma się w cieniu, lecz przeciw nam – Tarbosaurusom i Tyranozaurom – nasłał tę zgraję. Tyle dinozaury. Tak wy patrzycie na wasze Kostriopiany, Rojniki Arrheniusa, Przezierniki Złotokapy i inne szaleje. Tymczasem ledwie nasze dinozaury wymyślą kolejny środek albo metodę ssakobójczą, nim rozprawią się z jednym gryzoniem podżerającym niskopienną roślinność, już objawia się nowy gatunek, coraz lepiej przystosowany do podżerania i lepiej uodporniony na sterylizacyjne chwyty. Więc znowu do Laboratorium. I tak na każdym poziomie. I w nieskończoność. Jakby ktoś otworzył puszkę Pandory. Ktoś musiał to zaplanować. Ktoś, zamiast musztrować technologię, produkuje wściekłe żywe maszyny do zabijania. Tylko gdzie Generał, gdzie Sztab strony przeciwnej? Gdzie społeczno – polityczne podłoże Inwazji? W kosmicznych krążownikach zamienionych w bunkry? Po prostu Ewolucja, profesorze Stinson! A przynajmniej to, co pod tym pojęciem rozumiemy dzisiaj – Ewolucja na miarę świata, który stworzyliśmy! Wreszcie za nami nadążyła. Wreszcie dotrzymuje kroku Rozumowi! Nieprawdopodobne! Tylko i jedynie Ewolucja, rozumiana jako Inwazja jednego gatunku przeciw drugiemu albo wszystkich przeciw dominującemu!
Jonas umilkł, sam najbardziej zdumiony, że zdobył się na taki wykład. Jakby szlifował własny manifest na spotkanie z głównym Agitatorem tej Enklawy.
Stinson skinął głową.
– Tyle teorii Mechaneurystycznej Kliniki Księżyca – podsumował nie bez ironii. – Wynika z tego niedwuznacznie, że gatunek homo sapiens wyeksploatował wszystkie możliwości rozwojowe i tylko blokuje nowe formy. A właściwie – jeszcze lepiej! Nie blokuje, lecz sam kuje, hartuje, ostrzy brzytwę na własne gardło! Homo sapiens to ślepy zaułek. Tu sprytnie zwalnia się miejsce dla dzieci Seleny. Megaloxantha jako wyższy szczebel rozwoju.
Jonas usłyszał nutę, jakiej nigdy dotąd nie było w głosie Stinsona.
– My jesteśmy tam – powiedział Jonas i palcem tknął sufit. – To tutaj, na planecie, coś się zmienia.
– Oczyszcza się teren przed właściwym desantem – powiedział Stinson. – Swoiste przygotowanie artyleryjskie.
– Przed czyim znowu desantem? – zdziwił się Jonas.
– Mechaneurystycznej Kliniki Księżyca.
Jonas długo wpatrywał się w starą, wymizerowaną twarz Stinsona. Odchodzące pokolenie.
– Więc my, to pierwszy zwiad? – zapytał. – Rozpoznanie terenu? A ty jak radzisz – już nadszedł czas exodusu Megaloxanthy ze starej skorupy Księżyca?
– Hipoteza równie dobra, jak ta o Ewolucji pojmowanej jako Inwazja – odparł Stinson.
– Widzę, że się nie rozumiemy – powiedział Jonas. Podniósł się ze swojego siedziska i odstąpił do drzwi.
– Brak wspólnego języka. Chociaż tam trwa cisza przed Ostatnią Bitwą. Czy to nie paradoks ludzkiego umysłu, że jednostki osiągają świadomość pewnych zjawisk dopiero wtedy, gdy przestaje to mieć znaczenie dla społeczeństwa?
– Słusznie podkreślasz paradoks ludzkiego umysłu – zauważył Stinson. – W twojej teorii Ewolucji – Agresji jest jedno słabe miejsce. Jakiś gatunek wypadł poza główny nurt ewolucji – zgoda. Jesteśmy ślepą uliczką. Kulą u nogi. Cała biosfera nas zwalcza. Niech im – jesteśmy kostyczni, nie rokujemy nadziei. Filozofia nasza, religia, etyka, ustroje – niereformowalne... A przecież to, że na tej planecie kreowani zostaliśmy na gatunek wiodący, zawdzięczamy Rozumowi. Jak jest z tym rozumem? Pokonać nas mogą drobnoustroje – owszem. Ale ktokolwiek czy cokolwiek po nas nastanie, winno rozporządzać czymś wszechstronniejszym niż Rozum. Czymś bardziej plastycznym w pojmowaniu Wszechświata. Zgadza się? Cóż to takiego, co wobec Natury siłą przebicia przewyższa Rozum?
Jonas długo milczał przy samych drzwiach.
– Teraz rozumiem – powiedział wreszcie. – Rozumiem, dlaczego to musi być Inwazja. Według was rozum posiada najwyższą rangę we Wszechświecie. Ginie tylko w pojedynku z wyższym rozumem. Brak innych możliwości. Umieracie więc w bohaterskim oporze przeciwko czemuś, co jest bardziej rozumne od was. Wszystko inne byłoby waszym poniżeniem. Będziecie więc walczyć do końca. Tego wymaga honor rasy posiadającej ROZUM unikalny w całym wszechświecie.
– Bądź konsekwentny – uśmiechnął się Stinson. – Lubisz formułować hipotezy będące kontrmożliwością teorii Inwazji, a wszystko po to, żebyśmy wyobrazili sobie coś, co przerasta nasze założenia. Żądam dowodu, że i pod tym względem jesteś konsekwentny – daj mi przynajmniej alternatywę rozumu. Szkic, mglisty zarys, jeśli nie ostateczną ideę.
– Mówisz jak zwierzę, które zapragnęło poznać, co jest ponad sferą instynktów – powiedział Jonas. – W minionych wiekach kultura człowieka stworzyła wspaniałe dzieła sztuki, często będące ukoronowaniem całych epok twórczej pracy najgenialniejszych myślicieli i artystów, jakich wydał ród ludzki. Czy to, co wspaniałe musi trwać wiecznie? Przychodzą okresy zastoju, jeśli nie ciemności. I znów coś się rodzi – jakże inne od wygasłego ogniska, jakie rozgrzewało umysły minionych pokoleń. Mówisz alternatywa rozumu? W księdze pamięci Ewolucji przypadek homo sapiens może zapisać się tą samą wyjątkowością, jak poszczególne arcydzieła wymarłych kultur całej cywilizacji człowieka. Kwiat zakwitający u schyłku jednego istnienia i na progu nowego bytu. Jak era dinozaurów. Z drugiej strony... nic nie przemija bez śladu, jeśli nie broni się przed współistnieniem. Instynkty zwierzęcia przetrwały w koincydencji z rozumem. Tak samo rozum, aby przetrwać, musi znaleźć receptę na współistnienie z samą Ewolucją. W przeciwnym razie pozostanie diplouokiem, zamiast w postaci jaszczura odkryć szansę ptaka.
Jonas wykonał ruch, przy którym drzwi otworzyły się same. On jednak wahał się jeszcze.
– Zrozum, Stinson, ja też jestem bezradny – powiedział od progu. – Nie twierdzę, że w tym, o czym dzisiaj rozmawialiśmy, zawiera się cała prawda. Z pewnością gdzieś tkwi ziarno, tylko prawdopodobieństwo jego wyłuskania jest ciągle zbyt małe. Trzeba mu pomóc. Załatwię mobil. Potem może coś większego. Mam zamiar zebrać brakujące dane...
– Co chcesz zrobić?
– Opuszczę THARSYS, ale wrócę na pewno, musimy dokończyć tę rozmowę.
– Oszalałeś! Jonas...
– Słusznie – zgodził się Jonas. – Pamiętasz tamto powiedzenie: „Szaleństwo, to klucz do przyszłości”? Ten człowiek ma głowę na karku... Wiesz, o co mi chodzi? Cokolwiek jest ponad Rozumem, dla nas zawsze będzie tylko Szaleństwem! Lecz my ciągle oddajemy hołd rozumowi... Jeszcze się nad czymś zastanów Stinson, do tego powinno wystarczyć rozumu: dlaczego w waszej Bitwie nie giną Bio–Łącza?
Stinson sprawiał wrażenie gwałtownie czymś poruszonego.
– A jednak to prawda – powiedział Jonas. – Jeśli ginie, to tak, jak w przypadku Bio–Łącza z grupy Rzeźników Miasoffa – zniszczone przez Sprzężenie Zwrotne. Nigdy klasyczne tryby Inwazji nie uczyniły szkody żadnemu Bio–Łączu. Trudno też wytłumaczyć, dlaczego, tak naprawdę, Inwazja ominęła Księżyc. Poza tym... Sami sobie założyliście tutaj ustrój kładący wam na szyje pętle informacyjnych ograniczeń, bezwzględnie respektowane Stopnie Wtajemniczenia... Ciekaw jestem czy profesor Stinson wie, na przykład, że istnieją ludzie, których nie ima się to, co was postawiło nad krawędzią mogiły bez dna. Tam, Stinson, za mleczną kopułą waszego bunkra żyją koczownicy niejakiego Makonde. Coś ci to mówi? Ten człowiek stąd, z THARSYS, wyprowadził swoją Arkę. Co prawda każda istota w tym świecie nie potrafi obejść się bez wojny, więc i oni toczą swoją; tylko nie ma to nic wspólnego z waszą Ostatnią Bitwą... Gdyż oni rodzą się! Rozumiesz, Stinson? Walczą, umierają i znowu się rodzą...
Przez chwilę Jonas przyglądał się zmiętej twarzy Stinsona.
– Może nie trzeba szukać alternatywy rozumu, żeby znaleźć alternatywę istnienia? – zapytał już przez ramię. – Chodźmy Janko.
Drzwi się za nimi zamknęły. Za białą śluzą pozostał Stinson – nieruchomy, ponury, zmęczony, jakby po raz pierwszy – chcąc spojrzeć dalej – natknął się wzrokiem na mleczny puklerz kopuły–bunkra, ostatniej twierdzy pośród upadłych Enklaw.
18. BRATERSTWO BRONI

Tym razem coś wreszcie dotarło do porucznika Kolczinskiego. Zachwiał się na swojej skrzynce, jedną ręką uchwycił najbliższy amortyzacyjny kokon, jakby mobil bez rozkazu ruszył z miejsca.
– Pierwszy Moduł – powiedział ledwie obracając językiem. – Nie powiem, żeby to było...
Wolną ręką uniósł butelkę i, zamiast ust, przyłożył oko do wylotu szyjki.
– A przynajmniej nie dla tych, którzy mają w kościach szarżę lekkiej kawalerii – powiedział z tępym uśmiechem. – Diabli nadali... I gdzie się taki ma podziać? Ale na własny rachunek?
Jonas skinął głową.
– Macie rozeznanie w sytuacji? – zapytał porucznik. – Pęcherzyk powietrza. Plum! Mydlana bańka – jeszcze się nie odkleiła od dna... Na wierzchu Moduł CETI. Pływa, co mu. Niżej cztery kontrolowane poziomy, aż do fortów Greisena, który właśnie zespawał pierścień obrony okrężnej. Niżej Pierwsza Linia przebiega wzdłuż kilku poziomów stycznych ze Studnią. Ale to już spisane na straty. Może ocaleje pępowinka Studni prowadząca do Sztabu... Gówno prawda! I tak pęknie. Zostanie nam wniebowstąpienie. Trzy czwarte Endogenicznej Juanito już ściągnął pod Tarczę Sztabu. Durnie zostali na wierzchu.
Kolczinski zachichotał. Jonas wymienił spojrzenie z Bio–Łączem.
– Po bokach trwa przepychanka – ciągnął Kolczinski. – Ostatni dał się nakryć Feretrius. Chociaż to nie powiedziane. Już na nim stawiano krzyżyk. Przedtem anieli żywcem zabrali Miasoffa do Najwyższego Empireum. Słyszeliście o tym? Stinson awansował na chrzestnego ojca. Poza tym Sticz i Talonhaltia...
– Można dopisać Spotlighta – powiedziało Bio–Łącze. Kolczinski zmierzył Janko niezbyt przytomnym spojrzeniem. Opuścił oczy. Znów uniósł. Raptem wzrok mu się wyostrzył, jakby zdołał nim przebić pierś Bio–Łącza i odczytał na plecach: „Zawsze do Twoich usług”.
– Zmrocznik? – zapytał.
– Zmrocznik – tym razem Janko nie ukrył zdziwienia.
Kolczinski zaśmiał się chrapliwie i popatrzył na swoje ręce.
– Spotlight, stary zbereźnik – powiedział. – Zbielał, a nie ruszył ze stołka... Co dla niego Sztabowy Wpleszcz. Spotlight zawsze mawiał, że jemu pisany Zmrocznik.
Milczał chwilę.
– Stary zbereźnik – powtórzył. – Amy... Na każdego znajdzie się sposób... Ech! Żeby jak Spotlight, mieć swój sposób na śmierć. I tak, jak się żyło! A w międzyczasie śmiać się w oczy białopyskiej! Nigdy o tym nie myślałeś, Jonas? Nie chciałbym umrzeć w łóżku. Rozumiesz? Nic, żebym pragnął pięknej śmierci. Nie to, Jonas. Ale żeby coś w tym było... Bo ja wiem? Może trochę fantazji. Gdyby tak znaleźć sposób na śmierć, jeśli i tak trzeba oddać ducha...
Kolczinski siedział na skrzynce z napisem BUCCHERO Zupełnie jak w Sztabie. A jednak nie był to ten sam człowiek. Którego Jonas po raz pierwszy spotkał w Sztabie. I wcale nie dlatego, że się schlał. Poza tym coś w nim pękło, załamało się bezpowrotnie. Czasami jeszcze się prostował, jeszcze się w nim odzywał oficerski szlif, pewna wrodzona nawet elegancja. Tylko mundur zdawał się bardziej wyblakły czy przykurzony, taka sama twarz i ręce. A przede wszystkim mówił o śmierci.
– Tylko co może być pisane takiemu, jak ja? – z tym pytaniem Kolczinski nie zwracał się ani do siebie, ani do nikogo poza tym. – Bezprzydziałowy. Została mi ta dwukółka. Pojmujesz? Zatkałem swoją Cloaca Maxima. Zrzuciłem bomby zaporowe i zostawiłem tam dwie setki przeniesionych do wiecznej rezerwy. To byli dobrzy żołnierze. I nie jakieś wściekłe Psy Empiru! Sumienie? Trochę mniej czy więcej trupów, cóż to ma dzisiaj za znaczenie. Oczywiście, mogłem ich wycofać wcześniej. Tylko to tak, jakbyś sam się wstrzymywał, kiedy po uszy tkwisz w gównie. Rozumiesz. Jonas? Nie rozumiesz. Śmierć nie jest konieczna. Wystarczy, o – tymi rękami raz naprawdę dotknąć gówna. Potem czujesz się właśnie taki... Żeby to była krew. Ale ty po łokcie wpadłeś w gówno... I nic nie znaczy, że ta kloaka jest pisana nam wszystkim... Cóż z tego. kiedy ty żyjesz i cuchniesz. I cały jesteś półtrup. I nikt nie musi ciebie zabijać. Nie dobije nawet Sprzężenie Zwrotne. Bo jesteś gównem. Nawet tego nie potrafisz, żeby wymyślić sposób, jak zdechnąć... To znacznie gorsze niż odejść jak Miasoff, Spotlight czy Sticz. Trup pada gęsto... Ale być gównem, tkwić w gównie i żyć...
Przygarbiony nagle się wyprostował i trzeźwym wzrokiem popatrzył na zaciśniętą w ręku butelkę. Zamachnął się i rzucił w stronę najdalszego amortyzacyjnego worka – trzynasty biały kokon w rzędzie po lewej stronie. Trafił prosto w futerał.
– Dobra – powiedział. – Są dwa kierunki. Można przebijać się z góry, od fortów Greisena. Szansę? Podobno jesteś szczęściarz, co Jonas? Po twoich kumplach ani słychu... No dobrze. Proponuję zwód – schodzimy do Tarczy Sztabu i liczymy na zaskoczenie.
Mobilem zakołysało. W otworze włazu ukazała się spocona twarz Iona Szałamaji.
– Od dołu? – skrzywił się. – Żebyśmy od wspinaczki nie nabawili się zadyszki.
Kolczinski obejrzał się.
– To załoga? – zapytał z niesmakiem.
– Sam miałem kombinować – powiedział Jonas. – Zabieram co popadnie.
– Chodzić to umie?
– Po co? – korpulentny Szałamaja klapnął na podłogę, jakby się pod nim nagle załamały rachityczne nóżki. – Masz swoją dwukółkę. Podwieziesz.
– Po jakie licho taki się pakuje, kiedy nie ma zamiaru wystawiać nosa z muszelki? – Kolczinski wytrwale ignorował tłuściocha i zwracał się tylko do Jonasa.
– Jego sprawa – Jonas wzruszył ramionami.
– Potrzebuję czterech silnych ludzi – wtrącił Szałamaja.
– Zamiast nóżek? – zapytał Kolczinski.
– Chciałbym zabrać pakunek – wyjaśnił Szałamaja. – Pięć na trzy i trzy metry. Zmieści się w dwukółce?
– Cholera! – zaklął Kolczinski. – Kontener pieluszek? Może zamiast Bio–Łącza weźmiemy Informatyczny System? Ty, Jonas, zabrałeś ze sobą księżycowy kamyk na szczęście? Byle nie więcej niż trzydzieści ton.
Jonas pytająco popatrzył na grubaska. Ten spuścił wzrok, zakręcił młynka kciukami łapek splecionych na brzuchu i spod rzęs od dołu zerknął na Jonasa. Minę miał co najmniej wyrozumiałą.
– Niespodzianka – powiedział.
– Wie co robi – Jonas bezradnie popatrzył na Kolczinskiego. – Zmieścisz w bagażniku?
– Ile to waży? – spytał Kolczinski.
– Trzydzieści ton – z rozbrajającą szczerością wyznał Szałamaja.
Kolczinski tylko jęknął.
– Czterech ludzi ma to ruszyć?
– Plus to... – Ion postukał się palcem w czoło.
– U niego w rodzinie wszyscy tego kalibru? – mimochodem zapytał Kolczinski. – Gdzie masz ten złom?
– Poniżej CETI. Pierwszy poziom, na styku Ortodromy i pionu Studni. Będzie po drodze.
– Tu wszędzie po drodze – warknął Kolczinski. – A najbliżej do piekła.
Machnął ręką i zwrócił się do uchylonego włazu.
– Mażulis! – krzyknął.
Właz odskoczył natychmiast. Pewnie stojący za nim mężczyzna przypuszczał, że dowódca będzie chciał szybko spławić cywilów.
Chłop był olbrzymi, prawie wzrostu Megaloxanthy, przy tym przygarbiony, jakby cały czas na ramionach dźwigał ogromny ciężar. Od progu zmierzył wszystkich ponurym wzrokiem.
– Ilu masz ludzi? – zapytał porucznik.
Chłopisko obejrzało się na trójkę intruzów. Jakby się zdziwił, że ktoś jeszcze jest potrzebny, żeby to towarzystwo zapakować we wspólny kaftan bezpieczeństwa.
– Czterech – mruknął.
Jonas poczuł wzrok Kolczinskiego, na moment w jego oczach znowu coś siadło – z żalem popatrzył w tę stronę, gdzie poleciała butelka.
– Bierz czterech – powiedział. – Najpierw zapytaj, któremu do reszty zbrzydło. Będą chętni – dobrze. Nie, to będzie ostatni rozkaz.
– Będą – basem zadudnił Mażulis. – Coś im wyjaśnić?
– Jak chcesz. Szykuje się wycieczka. Za Pierwszą Linię.
– Z panem porucznikiem? – I z tymi tutaj.
– Ich pomysł?
– Zgadłeś.
– Źle. Mogę się odmeldować?
– Idź. Przygotuj do drogi kolejne duszyczki – westchnął Kolczinski i dodał w zamyśleniu, kiedy właz zatrzasnął się za olbrzymem: – Widziałeś, Jonas? Sądzisz, że łatwo wytracić dwie setki takich ludzi? Musiałbyś ich widzieć w ogniu.
– Gdyby u siebie byli tacy dobrzy, THARSYS nie miałaby skąd brać najemników – powiedział Jonas.
Kolczinski miał wystarczająco wisielczy humor, żeby tego nie brać do siebie. Uśmiechnął się.
– Co ty wiesz – powiedział cicho i zachwiał się znowu na swoim BUCCHERO. – Kochasz swoją Selenę? A jesteś tutaj. Bo taki dostałeś rozkaz. Naprawdę jednak wolny czujesz się tylko tam, na swoim kawałku pumeksu... Masz szczęście, że nas tutaj, na ziemskim padole zatchnęło własnym gównem i na tyle trąciło po grzbiecie, że brak czasu, ochoty i możliwości zainteresowania się tym, co wyprawia Mechaneurystyczna... W przeciwnym razie wolność sumienia odgrzewałbyś przy Betelgeuze albo skorzystał z domu byle dziwki w Warkoczu Bereniki.
– Szczęśliwym trafem Ziemia sama zadbała o zajęcie dla Endogenicznej – powiedział Jonas. – Trudno z grobu zagrozić Selenie.
– Poczekaj! – roześmiał się Kolczinski. – Każdy na własny sposób unowocześnia artylerię. Jeśli nie poszliście w smak kosmitom, to bądź pewien, że skurwysyny są mniej wybredne. Tfu! Czort z nimi!
Zastanowił się chwilę.
– Czort ze wszystkimi! – powiedział. – Podsumujmy: ty, Bio–Łącze i ten bagaż ze swoim bagażem. Poza tym ja, Mażulis i jeszcze czwórka. Żadna hekatomba, ale w sam raz, żeby ulżyć jakiemuś Zmrocznikowi.
Znowu odsunął się właz. Tym razem Mażulis wetknął do środka tylko kudłata głowę.
– Gotowe – powiedział.
– Gdzie ich masz?
– Na stanowiskach.
– Nie mówiłem? – Kolczinski wyzywająco spojrzał na Jonasa. – Dobrze. Teraz to sadło weź do sterówki. Niech pokazuje drogę. Ma coś do zabrania z Pierwszego Poziomu. Potem w Studnię i siadać na czółku Sztabu. Dalej poprowadzę.
Ion Szałamaja postanowił zadziwić Kolczinskiego, gdyż niespodziewanie zręcznie przetoczył się do włazu i zniknął razem z olbrzymem patrzącym na niego z góry. Cień uśmiechu pojawił się w ponurej twarzy Mażulisa.
Zakołysało nimi. Znowu przez moment nieważkość ogarnęła Jonasa. Kolczinski omal nie zleciał ze swojej skrzynki. Światło przygasło i poczerwieniało. Jonas pomyślał, że wyglądają teraz jak żywcem pochłonięci przez różowy kisiel Tarczy Sztabu. Tylko transporter jeszcze połyka przestrzeń, a tam wszystko zastygło na wieki. Zresztą – może i tamten świat tylko wobec postronnych obserwatorów trwa w bezruchu, każdym ułamkiem jednakowo uciekający w podczerwień. W rzeczy samej – jakby i tamto był Mobil Grobów Pożądania, który z jednego czasu w drugi przewozi mieszkańców swojej Enklawy.
Na moment przestało kołysać. Gdzieś odezwał się głos Szałamaji. Cały mobil drgnął – pewnie opuściła się pochylnia ładowni. Zadudniły czyjeś kroki. Słychać było przekomarzanie Szałamaji z Mażulisem. Mobil stęknął. Jakby rtęciową kulę spłaszczyło w przysiadzie. Ktoś zaklął bez przekonania. Zachichotał pewnie Szałamaja. Szerzej odskoczył właz i czyjeś silne ramiona po prostu wrzuciły Szałamaję do kabiny załogi. Grubasek zamachał w powietrzu reliktowymi odnóżami i klapnął na siedzenie. Za nim wskoczyło jeszcze trzech ludzi Mażulisa.
– Kamień u szyi – mruknął Kolczinski. – Można w Studnię.
Ion Szałamaja z zadowoleniem zatarł ręce.
– Umów się z Maggi – zaproponował Kolczinskiemu. – Co z kręgosłupa, to i z serca.
Nikt się nie roześmiał. Tylko porucznik jakoś krzywo popatrzył na grubasa. Dopiero teraz Jonas stwierdził, że Kolczinski ma oczy równie błękitne, a jeszcze bardziej wyblakłe od oczu Bio–Łącza.
Nie zauważyli momentu przejścia mobila z Poziomu w Studnię. Nieważkość pojawiała się stopniowo. Jonas i Bio–Łącze zdążyli przytrzymać się za wiązania amortyzacyjnych gniazd. Żołnierze tkwili w nich po szyję zgodnie z regulaminem. Tylko Szałamaja wykonał płynne salto przez plecy i masywnym zadem przypasował w podłogę dokładnie wtedy, kiedy było po wszystkim. Aż mu się gęba rozpłynęła w uśmiechu. Z zadowolenia ruszył wąsami.
Mażulis wychylił głowę ze sterówki i poprosił do siebie Kolczinskiego. Chwilę naradzali się. Wreszcie porucznik obejrzał się na Jonasa.
– Źle – powiedział. – Chcesz zobaczyć?
– Co się stało? – zaciekawił się Ion.
Pilot zwolnił blokadę pochylni dla piechoty i w tyle kabiny odchyliła się i na zewnątrz odpadła jedna z pancernych łusek poszycia. Najpierw zobaczyli ciężki, szary strop.
Jonas ruszył za Kolczinskim. Wystarczyło kilka kroków, żeby w dole dostrzec zaróżowioną powierzchnię Tarczy Sztabu. Kolczinski nawet zstąpił kilka kroków po pomoście. Jonas zatrzymał się nieco wyżej, za jego plecami. Obok łokcia przetknął mu głowę Szałamaja. Z żołnierzy żaden się nie ruszył. Mażulis miał pewnie wystarczający przegląd przez peryskop sterówki.
To, co zobaczyli, z pewnością nie sprawiało wrażenia taktycznego przegrupowania sił. Raczej ostateczna ewakuacja. Wysoki strop jakby zszarzał od czasu, kiedy Jonas z Bio–Łączem przysiedli pod nim w ciszy i spokoju. Z jednej strony podnosiło się wiśniowe zarzewie, jakby rozżarzona plomba stygła w miejscu niedawnego wyłomu. Ta sama łąkowa pieczęć, która przystemplowała lazaret. Pewnie i tutaj zdołano odeprzeć kolejny desant. Teraz stamtąd wionęło gorącem i słodkawą spalenizną, jakby zapiekłej pleśni. Ciemne i powolne smugi dymu snuły się pod sklepieniem kamiennego nieba, nie znajdowały ujścia, więc kładły się powoli, w miarę ochładzania, żeby u podstawy sklepienia spłynąć – być może – przez wyloty tuneli prowadzących w zewnętrzny labirynt – cokolwiek jeszcze się nie zasklepiło nad płytą Grobów Pożądania.
Twarze ludzi, które zwróciły się ku nim, też były jak przykurzone. Nie popiół, lecz obojętność i zmęczenie wyzierające z oczu żołnierzy Endogenicznej. Musiały ich być tysiące – rozłożonych ogromnym obozowiskiem. Jak okiem sięgnąć srebrzyły się garby mobili. Między nimi ludzie siedzieli na gołej ziemi. Miejscami trwali z rękami oplecionymi wokół kolan i pochylonymi głowami, to znów leżeli na wznak ze wzrokiem utkwionym w szary strop. Niewielu wpatrywało się w głębię różowego fundamentu Enklawy. Jeszcze mniej zwróciło uwagę na ostatni może mobil, jaki dobił do dna THARSYS. Jonas usłyszał za sobą głuche westchnienie. Dopiero teraz dostrzegł, że ludzi rozłożonych w pozornej rozsypce przedzielają jednak długie i proste, puste przejścia. Wewnętrznie nastąpił już całkowity rozkład, tylko te puste pasy postronnemu widzowi unaoczniały podział Armii na jednostki.
Nie to poruszyło Jonasa.
Między grupami ludzi przechadzały się postacie w czarnych pelerynach.
Żołnierze Endogenicznej spoczywali z odkrytymi głowami, niektórzy pozdejmowali szklane hełmy żeby na nich przysiąść. Tylko te postacie nie opuściły masek osłaniających pół twarzy. Kroczyli powoli, zdawało się – bez celu. Co pewien czas któryś zatrzymywał się jednak i wyciągał ramię. Wskazany żołnierz podnosił się jakoś ospale. Następnie między towarzyszami przeciskał się ze zwieszoną głową, docierał do wolnego przejścia i łączył do takich, jak on, wybrańców. Schodzili ze wszystkich stron. W najszerszym korytarzu bezładne grupy obierały wspólny kierunek marszu. Ten sam ruch formował ich w dwuszereg. Rzadko który podnosił głowę, żeby się obejrzeć. Powolną defiladą zmierzali w głąb siniejącej przestrzeni. Tam coraz szerzej rozstępowały się lustrzane głazy transporterów. Za nimi kordon ciemnych postaci otaczał krąg płaskiej mgły, od spodu podświetlonej różowo. Może to było tylko złudzenie, lecz trochę za wcześnie dwuszereg w perspektywie zbiegał się w nitkę punktów nie docierających do horyzontu. Jonas wytężył wzrok. Różowa poświata ogarniała idących najpierw po kostki, do kolan; wreszcie brodzili w różowej płyciźnie, zanurzali się coraz głębiej, aż nad ich głowami zwierała się szklana powierzchnia – bez jednego drgnięcia, bez zafalowania, jakby po równej pochylni schodzili w dopełnienie Grobów Pożądania. Tyle wybrańcy. Ktoś musi zostać na przedpolu.
Kolczinski podniósł głowę i zajrzał Jonasowi w oczy. Jeszcze wzrok miał przekrwiony, ale wytrzeźwiał zupełnie. Teraz twarz miał równie szarą, jak tamci w dole. Jakby nadworny krojczy Endogenicznej zadbał również o standardowe umundurowanie twarzy – pusty wzrok, szara barwa ochronna – na miarę Epoki IUM – beton i popiół.
Jonas położył mu dłoń na ramieniu i kazał patrzeć dalej.
Działo się tam coś jeszcze. Poruszenie ogarnęło siedzących. Przed chwilą otępiali zaczęli się podnosić i szmer szedł im nad głowami. Tam, dokąd kierowali wzrok, spoza najdalszej linii transporterów wyłonił się kolejny milczący pochód. Na czele postępowało pięciu żołnierzy w pełnym rynsztunku, z krótkimi karabinkami – każdy złożony na prawe przedramię, z tornistrami na plecach, jakby tam, skąd przychodzili, nie wystarczyły filtry i trzeba było ze sobą taszczyć butle tlenowe. Żaden też nie zdjął szklanego hełmu. W dziwnie zmatowiałych kulach ledwo dostrzegało się cień twarzy. Niepodobna było określić insygniów na ramionach, bodaj z barwy skafandra wydedukować rodzaj jednostki. Od ramion pokrywały ich ciemne nacieki i oleiste, ciemnym granatem połyskujące plamy. Szli równym krokiem, poza chwilami zrywów, kiedy trzeba było dostosować się do nieskoordynowanego postępowania reszty kolumny. Poza tą piątką posuwało się jeszcze kilku, wyraźnie podtrzymujących człowieka, który im leciał przez ręce, to znów wszystkimi rzucał na boki. Łatwo mu to przychodziło – zataczali się prawie bezwolnie, potykali, następny szereg wpadał na nich od tyłu – też jakby nie dostrzegał tych z przodu. Im dalej Jonas przesuwał wzrok, tym mniej rozumiał. To już nie byli ludzie – dziwaczne, skurczone sylwetki, matowe kule hełmów i pomarszczone, jakby z ciałem zlepione skafandry. Ciała coraz bardziej zgarbione, powykręcane w stawach. A każdy jedno ramię wyciągał do przodu i kładł na ramieniu poprzednika, po czym nurkował raczej, niż postępował krok do przodu. Tak się wlókł ten kondukt ślepców, jakby ich ktoś zgniótł w olbrzymiej garści, po czym każdego rozprostowywał osobno; zgodnie z mizernym znawstwem anatomii i z coraz większym znudzeniem lepił jako takie zarysy ludzkich kształtów.
Tylko prowadzony za pierwszym szeregiem był bez hełmu. Jeden na stu. Głowa zwisała mu między szklanymi zębami tkwiącymi jeszcze w złotej obroży kołnierza. Podbródkiem musiał haczyć o krawędź stłuczenia przebiegającą poniżej gardła. Całą pierś miał ochlapaną krwią. Czarne sople kapały na uda. Ten człowiek miał zupełnie białe, długie włosy, które strąkami zwisały od karku na twarz, kiedy słaniał się głową do przodu, złamany we dwoje. Właściwie widać było tylko ten pęk włosów, jakby ktoś rozbity hełm po prostu zakneblował białą szmatą. Teraz dopiero Jonas zrozumiał, że ludzie towarzyszący temu człowiekowi trzymają go za wykręcone do tyłu ramiona, omal ich nie wyłamując ze stawów.
Żołnierze Endogenicznej ustępowali im z drogi, a oni zdawali się niczego nie zauważać przed sobą, jakby poruszali się w absolutnej pustce, ciszy i ciemności. Niesamowity kondukt przechodził na wprost Jonasa i Kolczinskiego, niby defilada przed ich trybuną honorową. Nagle, jak spod ziemi, przed pierwszą piątką wyrosła tyraliera czarnych peleryn.
Pierwszy szereg postępował dalej, aż żołnierze pierś w pierś starli się ze Sprzężeniem Zwrotnym. Zatrzymali się dopiero teraz, jeszcze niezdecydowani. Któryś wyciągnął rękę i zaczął nią szperać przed sobą. Następne szeregi wpadały jeden na drugi i zatrzymywały się stopniowo. Chwilę tak trwali, aż zaczęli się garnąć do siebie. Tylko prowadzony szarpnął się znowu, zamiótł białą grzywą i uniósł głowę.
Białe strąki osłaniały czoło. Dopiero gdy zupełnie zadarł głowę osunęły się na uszy i odsłoniły straszną twarz – czerwoną plamę z ziejącymi ciemnością wnękami zamiast oczu, niżej podciętą jeszcze czerwieńszą pręgą, jakby białowłosemu ślepcowi od gardła na pierś spływała szkarłatna broda.
– O Boże! – jęknął Kolczinski.
Białowłosy drgnął, jakby ten jęk dosłyszał w panującej dokoła grobowej ciszy. Jeszcze mu się twarz skurczyła, usta do dziąseł obnażyły rząd białych, lśniących zębów. Nozdrza mu przy tym zadrgały – sam skamieniał. Nie tyle nasłuchiwał, co węszył.
Jonas wpatrywał się w tę twarz czerwoną, chropowatą jak szyszka nastroszona łuszczycą naskórka. Im dłużej patrzył, tym mniej rozumiał, aż poczuł, jak straszliwy granat eksploduje w jego własnej piersi.
– Feretrius! – krzyknął.
W jednej chwili coś szarpnęło ludźmi otaczającymi białowłosego. Niesamowity śmiech przeszył powietrze. Raptem dwa ramiona strzeliły nad ślepe hełmy. Ktoś upadł. Pękł szereg postaci w czarnych pelerynach. Zadawało się – wicher ich roztrącił z nieprawdopodobną siłą. Ktoś skoczył do przodu, z kocią zręcznością wyminął wszystkie przeszkody na drodze i w kilku susach dotarł do mobila Jonasa. Białowłosy prawie zbił z nóg Kolczinskiego i znurkował pod ramieniem Jonasa. Za nim już zafurkotała ciemna płachta. Coś jeszcze przysiadło na wprost pochylni. Dwunogie, dwurękie, ze skórzanym kagańcem naciągniętym na pysk. Jonas postąpił w bok i zobaczył rozdętą lufę skierowaną prosto w swoją pierś.
Powyżej maski patrzyły na niego dwa nakłucia igłą na ocznych gałkach. Nic poza oczami – jakby cokolwiek można było zapamiętać z tej twarzy; choćby zedrzeć maskę.
Za plecami Jonas słyszał posapywanie Iona Szałamaji.
Powietrze dokoła zamigotało i odezwał się cieniutki śpiew pola elektromagnetycznego w rtęciowym pancerzu. Mobilem zakołysało.
Wycofał się z wyciągniętym do przodu ramieniem, jakby rozpostartą dłonią potrafił powstrzymać Sprzężenie Zwrotne. Pomost powoli unosił się pod nim. Wreszcie widział tylko tamte oczy – nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Popatrzyły na niego z drwiną.
Łuska pochylni szczelnie dopełniła pancerz. Światło poczerwieniało. Jonas rękami chwycił się nylonowej siatki i tak stał z czołem wspartym o chłodny metal ściany. Stał z zamkniętymi oczami, za sobą słyszał czyjś chrapliwy oddech, kaszel Bio–Łącza i łkanie Kolczinskiego.
19. ŚLEPY TOR

To, co zostało z mobila, spoczywało pod pionową, metaliczną skarpą. Lustrzane płaty poszycia poodwijały się na zewnątrz, częściowo zwisały na szklanych wręgach. Zamiast rtęciowych sopli na ziemię spłynęło nieco żółtawego wysięku z modułu napędowego. Tylko zaperliło się w płytkiej kałuży, zadymiło i nic nie zostało.
Pajęczy pomiot wysypał się z nylonowych sieci.
Kolczinski leżał na wznak, jak upadł za progiem kabiny pilota. Już mu obeschło czoło i klatka piersiowa pracowała wyrównanym oddechem. Nie ruszał się nadal. Żołnierze założyli mu hełm na głowę i czerwonym plastrem zakleili rozdarcie skafandra schodzące od żeber w pachwinę. Cięcie było powierzchowne. Trudno określić, gdzie i kiedy je otrzymał. W każdym bądź razie – ranny nie był. Musiał odpocząć. Po prostu leżał na wznak z szeroko otwartymi oczami i oddychał równo, jakby spokojnym oddechem próbował oszukać nerwy – jeszcze mu podrygiwały stopy, a ręce zakrzywionymi palcami próbowały wczepić się w powietrze.
Nieco dalej, dokąd żołnierze odciągnęli białowłosego, krzątał się Szałamaja. Od dobrych piętnastu minut odprawiał swoją kabałę – jakby istniały moce zdolne Feretriusowi przywrócić równowagę ducha. Janko próbował pomagać. Nawet był z niego pożytek, dopóki rzecz ograniczała się do tamowania krwi chlustającej z na poły poderżniętego gardła i wyjmowania odłamków z obręczy kołnierza. Potem zwyczajnie przysiadł obok i wielkimi, w półmroku fosforyzującymi oczami przypatrywał się magicznym zabiegom Iona Szałamaji.
Sylwetkę adiutanta Kolczinskiego łatwo odróżniało się między postaciami buszującymi w dymiącym wraku mobila. Mażulis i jego żołnierze uporali się z zasadniczym ładunkiem – kontener Szałamaji wyglądał na nienaruszony. Zmiażdżyło pomniejsze skrzynki. Weterani Kolczinskiego operowali w skafandrach zapiętych pod szyję i w szklanych hełmach. Teraz jeden z żołnierzy ciął blachy laserowym palnikiem – nie wszędzie udało się dostać. Pozostali taszczyli skrzynie i z opadłych nylonowych lin wyplątywali aluminiowe pojemniki. Ocalały dobytek składowali pod skarpą.
Jonas uniósł wzrok. Kędy prześlizgnął się mobil pozostała głęboka transzeja. Jakby żelazny lemiesz przejechał przez zbity gąszcz stalowych włókien, szklanych rur, estakad, wielowarstwowych radiatorów nałożonych na przysadziste kopce. Gdzieniegdzie białymi rozpryskami strzeliła na boki porcelana. W innych miejscach, gdzie rozpędzony mobil ścinał wierzchołki masywnych cylindrów wystających przez żelazne kratownice, coś się zaperliło mydlaną pianą. W gigantycznych kielichach dogorywała żywotność polimerów, przedtem niespiesznie tężejących w zamkniętym układzie zbiorników i rurociągów.
Tak było w tej stronie, skąd Kolczinski wyprowadził mobil. Najpierw przebił się przez Pierwszą Linię. Wtedy jeszcze w sterówce towarzyszył mu Mażulis. Potem Mażulis zajrzał do reszty załogi bezradnie szamoczącej się w amortyzacyjnych kokonach, zakomunikował im o tym cudownym zrządzeniu niebios i już z nimi został. Przeleciał między szpalerem w większości pustych futerałów, żadnego nie sięgnął ręką i omal nie wybił pochylni włazu. Jonas pomyślał wtedy – trup. Ale on miał tyle siły, żeby się przetoczyć nawet w kąt i zaklinować ciało u podstawy pochylni, skąd mógł twarz zwrócić w kierunku ruchu mobila. Potem tkwił tam aż do końca – krew ciekła mu z nosa i między zębami, a przecież on pierwszy, kiedy było po wszystkim, skoczył do sterówki i jeszcze poganiał swoich żołnierzy, żeby z werwą wykluwali się z amortyzacyjnych gniazd.
Nikt nie wiedział, tak naprawdę, co przedtem wyczyniał Kolczinski. Z przekleństw, jakie przez trzaskający właz dochodziły z kabiny pilota, można było wywnioskować, że przebijał się przez jakiś piekielny labirynt, za sobą zrzucał miny, znów wracał w poprzednie miejsca i próbował wiązać ze sobą obławę. Wreszcie ich kabinę zatchnęło czerwonym światłem, jakby akumulatory mobila dawkowały resztę energii – wtedy nagle zjawił się na progu sterówki. Był blady, cały rozdygotany dziwacznie. Jednym spojrzeniem ocenił sytuację, szpetnie zaklął na widok Mażulisa przyklejonego do ściany po przeciwnej stronie – tymczasem dalej rzucało mobilem – na chwilę jednak odszedł od sterów; raptem wychylił się i przed oczami Bio–Łącza błysnął wydobytym zza pasa potężnym nożem. Najpierw pchnął ramieniem do przodu i pociągnął w dół. Wreszcie upuścił nóż a sam garścią złapał Bio–Łącze za kark i, jak szczeniaka, po prostu wyrwał z rozciętego na dwoje amortyzacyjnego pęcherza. Zniknęli razem. Janko musiał po tym zachować jednak trochę przytomności, gdyż Kolczinskiemu udało się pchnąć mobil we wskazanym kierunku i na resztkach energii dobić do I Modułu.
Dobicie nastąpiło z pełną ekspresją. Mobil, zamiast wyskoczyć w powietrze i wylądować na dachu Modułu, wyrżnął w jego przedpiersie i strzelił jaka chrupka łupina. Zmiażdżone resztki maszyny zwaliły się na ziemię z wysokości kilkunastu metrów. Zanim ochłonęli, w ciszy jaka po tym nastąpiła, pierwszy odezwał się Szałamaja: „Hej tam! – jęknął. – Kulista forma najlepiej opiera się kuracji wstrząsowej, ale reszta załogi ma pewne problemy, co?”. Wtedy właśnie Mażulis skoczył w stronę kabiny pilota, ale Kolczinskiego już tam nie było – wypadł na zewnątrz. Trudno było ocenić, na ile Kolczinskiemu udało się zmylić obławę, w każdym razie od pół godziny mieli zupełny spokój.
Skarpa, w którą uderzył mobil, nawisała nad nimi ścianą wysoką na kilkadziesiąt metrów. Na boki rozchodziła się tak szeroko, że ledwie zaznaczało się przy tym wybrzuszenie Modułu. Jej powierzchnia była gruzłowata, jakby ulepiona z twardszych od stali, ceramicznych przylepców. W miejscu, gdzie złożono kontener i ocalałe skrzynie, od podnóża tej płyty, postawionej na sztorc, każdy metr wysokości odmierzał biały nit. Ich drabina zbiegała się w jasną linię, aż do krawędzi skarpy, idealnie prostą, chociaż poszczególne szczeble Mażulis wstrzeliwał od dołu przy pomocy ręcznego pistoletu, bez żadnej podpórki. Czwarty żołnierz zdołał się po nich wspiąć ciągnąc za sobą linę. Na tej linie najpierw wtaszczył jakiś wysięgnik z systemem bloków, zamocował go – przy tym nie żałował emitera, aż łuna biła znad krawędzi i w dół pociekła strużka do białości rozpalonej krzemionki. Teraz odpoczywał, jednocześnie od czasu do czasu popatrując tam, skąd ich wyciągnął Kolczinski – pełnił wartę I Modułu.
Widocznie zauważył, że z dołu przygląda mu się Jonas, więc uniósł ramię i uspokajająco pomachał dłonią.
Jonas podszedł do ciągle bezwładnie leżącego Kolczinskiego.
– Jak się czujesz? – zapytał.
Ten sięgnął ręką u podstawy hełmu, jakby chciał unieść spód słoja. Tylko zaklął.
– Mam kaca – powiedział.
Niespodziewanie sprężyście poderwał się z ziemi. Podszedł do stosu rzeczy spiętrzonych przy kontenerze. Złapał za kant jakiejś wystającej skrzynki, szarpnął – niewiele pomogło. Wtedy coś syknął z prawdziwą wściekłością, kopnął butem i znowu pociągnął. Tym razem wyskoczyła, tylko zachwiały się poukładane z wierzchu, niczym nie różniące się pojemniki. Upodobanie Kolczinskiego do tej właśnie skrzynki było jednak usprawiedliwione – Jonas dostrzegł znajomy napis BUCCHERO.
Kolczinski zamaszyście przysiadł na ulubionym stołku. Pochylił się – chciał chyba uszy nakryć dłońmi – tylko ręce objęły kulę hełmu. Znów zaklął.
– Chciałem podziękować – powiedział Jonas. – To był prawdziwy rajd...
Kolczinski raptownie uniósł głowę i popatrzył na niego przekrwionymi oczami.
– Wiesz, co tu mam? – zapytał i wskazującym palcem tknął sobie w pierś. – Lepkie, lepkie, bryjowate ciepełko. Moje intymne gówienko. Teraz wiesz? Moje! Dla niego gotów byłem spieprzać na koniec świata, żeby mnie nie pokręciło jak Feretriusa. Rozumiesz? Idź do diabła!
Jonas usłuchał bez ponaglania. Nawet trzeźwy Kolczinski dalej walczył z sobą. Trzeba go było zostawić w spokoju. Sam sobie da radę z tym, co go gnębi, albo i jego pokręci nie gorzej niż Feretriusa – bez Kostropianów, Rojników, Wpleszczy.
Wolnym krokiem Jonas przeszedł wzdłuż ściany, aż do miejsca, gdzie Szałamaja opiekował się Feretriusem. Mażulis proponował grubasowi rozciągany skafander, właściwie na każdą posturę, ale gdy okazało się, że jest to związane z przywdzianiem hełmu – Ion machnął ręką i stwierdził, że jego złe i tak się nie ima, poza tym woli zostać w swoich karmazynowych spodniach. Rzeczywiście pozostał z odkrytą głową, tak samo jak Bio–Łącze. Widząc nadchodzącego Jonasa grubasek uśmiechnął się trochę z zażenowaniem i pulchnym podbródkiem wskazał Feretriusa
– Pozwól, Jonas! – zawołał. – Naprawdę znam się na medycynie. Zrobiłem, co można, z zewnętrznych urazów.... I tak nie rozumiem, dlaczego on żyje.
– Co się stało? – zapytał Jonas.
– Zobacz. Ten człowiek oberwał, że ... Boże – miej litość dla jego duszy. Tego mu nie odmówię. Ale co dalej... Znasz się trochę na fizjologii? Ludzie to jednak nieco bardziej skomplikowany mechanizm, niż to się wam wydaje – adeptom Mechaneurystycznej. Każdy narząd, – tkanka, komórka posiada określone funkcje. W tym wszystkim obowiązuje jakaś logika przemiany materii, warunkująca czynności mięśni, narządów zmysłów, mózgu... Co ja ci tłumaczę! Wiesz, do czego jest zdolny twój organizm? Właśnie. Mniej więcej się orientujesz. Tak samo ja wiem, na co stać organizm człowieka. Teraz popatrz.
Feretrius był jedynym człowiekiem, którego nie pytano czy życzy sobie zachować sterylność, czy woli łykać normalne powietrze. Jego też nie obowiązywał już żaden regulamin. Leżał więc tak, jak się zjawił. Janko i Ion rozmontowali jeszcze pierścień kołnierza i zdjęli przez głowę, ułatwiając dostęp do reszty ciała, a przede wszystkim do poranionego gardła. Szałamaja odchylił luźny skraj materii osłaniającej grdykę Feretriusa. Na szyi bielała blizna pozbawiona kropli krwi. Poza tym ciało zdawało się być przezroczyste. Całą krew pewnie wychlapał pod nogi, kiedy towarzysze prowadzili go skrępowanego – ślepcy ciągnący ze sobą ślepca. Ile to czasu minęło? Pozbawiony krwi organizm potrafił zabliźnić taką ranę.
Jonas uważniej przyjrzał się twarzy nieszczęśnika.
Do tej chwili nie pojmował, jak go wtedy rozpoznał. Przedtem była aż nalana krwią i nosiła ślady oparzenia mrozem. Teraz nic z tego nie zostało, ani wewnątrz, ani z wierzchu, gdzie idealnie gładka skóra nabrała parafinowego połysku. Puste oczodoły były osadzone w twarzy należącej do trupa albo przezroczystego widma. A jednak ta twarz żyła. Czasami przebiegał ją kurcz ledwie dostrzegalny. Poza tym miała swój wyraz – usta poruszały się, zmarszczki wypuszczały korzonki z pustych oczodołów i siateczką drobnych pęknięć rozchodziły się na skronie. Nieprawdopodobny uśmiech szczerzył białe zęby. Było w tym coś z wyzwania i pogardy. Ten człowiek oddychał. Bardzo powoli i głęboko. Jonas zrozumiał, że wpatruje się w tę twarz nie tyle z przerażeniem, co z zafascynowaniem. Szczególnie puste oczodoły przyciągały wzrok. Jakby mu oczy wykapano smołą, która do kości wypaliła mięso, po czym sama zastygła czarną, matową polewą. Lecz gdyby mu wypalano oczy musiałby stracić brwi – te pozostały, brakowało natomiast powiek – przyciętych albo wklejonych pod czarny skrzep.
Szałamaja chyba śledził spojrzenie Jonasa, gdyż niespodziewanie własny palec wetknął w jeden z pustych oczodołów. Feretrius drgnął, chociaż palec nawet nie musnął czarnego wnętrza.
– Czasami zdaje mi się, że on widzi – powiedział Ion. – Cały jest taki: niby ślepy, a widzący. Niby trup, a żyje. Wiesz, co to bio–pole? Mam to wszystko tutaj...
Uniósł swoją rękę, maleńką wobec otyłości całej postaci, delikatną. Bardziej to przypominało różową rączkę dziecka z pulchnymi paluszkami, które nie obyły się jeszcze z twardością przedmiotów.
– Wierzysz mi, Jonas? Potrafię tam wejść, do środka. Czuję każdy nerw. Do tego nie potrzeba skalpela. A jednak nie rozumiem nic z tego, co się dzieje z tym człowiekiem. On nie ma prawa żyć. Poza tym jego biopole...
Grubasek pokręcił głową. Raptem oczka mu błysły.
– Zresztą, sam patrz...
Nie potrafił odegrać beznamiętności lekarza. Aż się wiercił z emocji, jakby doglądał nie człowieka, lecz tajemniczą zabawkę, podrzuconą specjalnie, żeby mógł się wykazać bystrością i ewentualnie, rozwikłać zasadę działania sprężynek. Różową łapkę opuścił na pierś Feretriusa i rozgarniał sztywne fałdy ochronnego kombinezonu. Pod palcami błysnął mu złoty cekin. Jonas pochylił się.
– Spójrz na obwodzie – zwrócił uwagę Szałamaja. – Zostały ślady krwi. Widziałeś, jak Mażulis wstrzeliwał swoje kołki w skarpę? To coś z tej branży. Półprzeźroczysty, dwudziestoparocentymetrowy nit wbity na pewno od przodu przez mostek i wychodzący między łopatkami. Sprawdzałem z drugiej strony. To jest przezroczyste, a przynajmniej przewodzi światło.
– To go nie zabiło? – zdziwił się Jonas.
– W tym sęk właśnie. Reszta urazów, jakie odniósł, również wewnętrznych, nie ma nic wspólnego z tym... Bóg wie czym. Poza tym to jest zrośnięte z kością. Rozumiesz? Tu ledwie zakrzepła krew, a tam wszystko od skóry do kości ślicznie spojone z tym cholerstwem. Wewnętrzne organy również. Tak naturalnie wpasowało się w tę doczesność, aż dziw, że nam się takie świecidełko nie dostało od naszych praojców. Na pewno go to nie uwiera. Ja to czuję, Jonas.
Twarz Feretriusa przez moment zachowywała jeszcze napięty wyraz, aż się rozprężyła raptem i zawitał na niej spokojny uśmiech. Jakby mu się przyśniło coś niezmiernie dalekiego od przeżyć, jakie stały się jego udziałem w realnym świecie. Jak zresztą wygląda wewnętrzny spokój człowieka, który powinien być trupem?
– On śpi? – zapytał Jonas.
– Nie wiem – parsknął Szałamaja. – Gdyby to był normalny człowiek powiedziałbym, że zapadł w letarg. W nim coś się zmienia. Tu z wierzchu po prostu zabliźniła się skóra, ale w środku... Temu nie zaimponuje twoja mechaneurystyka.
Jonas nie pytał, jak to długo potrwa.
– Musimy coś postanowić – powiedział, Ion popatrzył na niego bystro.
– To znaczy: trzeba się zbierać?
– Nie mamy czasu.
Ion obejrzał się na swój kontener.
– Bez tego nie mam po co tam... z wami.
– Wrócimy, jeśli znajdziemy i zdołamy uruchomić któryś z Wozów. Janko twierdzi, że to niedaleko.
Bio–Łącze, które dotąd nie odezwało się ani słowem, wzrokiem wskazało postać wartownika wysoko na krawędzi urwiska.
– Trzeba będzie tam? – markotnie zapytał Ion.
– Widziałem, że Mażulis zadbał o wyciąg – powiedział Jonas. – Jakoś ciebie podciągną. Gorzej z Feretriusem.
– Jaki Feretrius – ponuro mruknął Szałamaja. – Módlmy się, żeby – cokolwiek z tego będzie – był to przynajmniej Cień Feretriusa.
– Trzeba go będzie ponieść – zastanawiał się Jonas.
– Zostanę z nim – niespodziewanie zaproponował Szałamaja.
– Nie powinniśmy się rozdzielać.
– Nie powinniśmy – uśmiechnął się grubasek. – To już coś. Poza tym słyszałeś, co mówił Kolczinski. Nie jestem antylopą. Będziemy zawadzać. On też. Jakoś dam sobie radę tutaj.
Trudno mu było odmówić racji.
– Poproszę Kolczinskiego, żeby zostawił ochronę – powiedział Jonas.
– Namów go, niech odstąpi skrzynkę BUCCHERO – wesoło zaproponował Ion. – Umiem się obchodzić.
Siedzący opodal porucznik pewnie słyszał całą rozmowę, gdyż podniósł się ze swojej skrzynki i zbliżył do nich.
– Ruszajcie – powiedział. – Ja zostanę.
– Ty?
– A co? Na różdżkarza lepiej się nada Janko – skrzywił się Kolczinski. – Tym półtrupkom bardziej się przyda dobry strzelec.
Mówiąc to obejrzał się w tę stronę, gdzie mobil zrobił wyłom w armaturze Poziomu Fabrycznego.
– Sam potrafię! – ambicja uniosła Iona Szałamaję.
– Dobrze – zgodził się Jonas i skinął na Bio–Łącze. – Trzymajcie się. Jeśli znajdziemy...
– Od razu usłyszymy, jak pokotem kładzie się połowa THARSYS – dokończył Kolczinski. – Złam kark, Megaloxantho. I wracaj.
Podeszli do ludzi Mażulisa, którzy odpoczywali pod ścianą. Z mobila zostały żałosne ostatki. Mażulis zdołał zamontować rodzaj wyciągu z liną przerzuconą do miejsca, gdzie czekał wartownik. W dole postument wyciągarki został wtopiony w posadzkę – jeszcze jarzyła się ciemną czerwienią. Jonas ujął linę w dłoń. Powinna wytrzymać.
– Przykro, że nie daję odpocząć – powiedział. – Na pewien czas musimy się rozstać z porucznikiem Kolczinskim.
Mażulis popatrzył na niego nieufnie.
– Z tą chwilą jesteście Specjalną Grupą Rozpoznania i Dywersji – zażartował Jonas. – W sprawach ogólnych słuchacie mnie, rozpoznaniem kieruje Bio–Łącze, na militariach Mażulis znasz się najlepiej. Rozumiemy się?
Wyrazili milczącą zgodę.
– Bierzemy trochę broni ze sobą – powiedział Jonas. – Poza tym...
– Wiemy – przerwał Mażulis. – Wszystko jest u góry.
Jonas posłał mu pytające spojrzenie.
– Ustaliliśmy z Janko – wyjaśnił olbrzym.
– Doskonale – Jonas chwycił za linę. – Wytrzyma?
– Klamry – powiedział Mażulis.
– Nie potrzebuję – Jonas chciał go odsunąć, ale tamten stał twardo.
– Klamry – powtórzył.
Dla świętego spokoju Jonas pozwolił mu zapiąć na sobie pas z jakimiś uchwytami, które zatrzasnęły się na linie.
– U góry będzie automatyczny rozdzielnik – powiedział Mażulis.
Jonas poczuł naciąg liny. Uniosło go w powietrze. Lina przesuwała się powoli. Zamiast posłusznie zwisać na uprzęży zamontowanej przez Mażulisa chwycił się powyżej górnej klamry i spokojnie odpychał się stopami od pionowej ściany.
Chciał spojrzeć w dół, kiedy coś podbiło mu rękę. Usłyszał szczęk i już siedział na krawędzi urwiska. Klamra odskoczyła od głowicy wysięgnika i zsunęła się po błyszczącym pręcie.
– Trzeba uważać – powiedział wartownik.
Pomógł Jonasowi odczepić dwie pozostałe klamry i zdjąć pas. Już stojąc, Jonas rozejrzał się dokoła.
W dole rozpościerał się szary, nieprawdopodobnie pogmatwany labirynt metalicznych kłączy, rurociągów, szyn podwieszonych w powietrzu i wnikających w plastry kratownic sugerujących mniej więcej jeden poziom gruntu, chociaż miejscami przez ich pajęcze tkanki prześwitywały srebrne lustra. Tylko bezpośrednio u podnóża skarpy, gładki kołnierz o szerokości trzystu metrów nakrywał armaturę Poziomu Fabrycznego i ogromnym pierścieniem otaczał pewnie cały Moduł. Poza tym pasem, na wprost, widać było srebrzystą drogę mobila. Estakady zostały przycięte nisko albo na boki pokładły się niby żelazny las. Teraz dopiero można było ocenić brawurę Kolczinskiego – w kilku miejscach mobil ledwie prześlizgnął się między ociężałymi formacjami metalicznych piramid. Wielkością żadna z nich nie dorównywała tej, o którą się rozbił w zderzeniu czołowym.
Jonas poszukał wzrokiem miejsc w sklepieniu, skąd sączyło się światło – z trudem rozpraszając półmrok przestrzeni między Poziomami Enklawy. Wyglądało na to, że już przed wielu dniami mechaniczny gąszcz wytchnął ostatnie pary, z wystygłych pieców wypuścił dymy, wtedy skłębione – teraz rozpełzły się warstwami zastygłymi w nieruchomym powietrzu. Wytrząsnęły z siebie popioły i odtąd w nieskończoność mogły trwać pułapem szarych, smutnych chmur.
Pod ich nawisem, w odległości kilku kilometrów, Jonas dostrzegł ciemne spiętrzenia, wysokością dorównujące poziomowi, na którym właśnie stanął. Gigantyczne progi zostały wyniesione nad labirynt estakad niby płaskowyże ograniczone stromymi skarpami. Jakby wieki erozji wykruszyły słabe miejsca niegdyś jednolitej równiny i w głębokich osuwiskach pozostawiły wyłącznie plątaninę żylastych korzeni. Nie woda, lecz jakieś żrące kwasy mogły tak wypłukać dno tej monstrualnej jaskini, pozostawiając stalowe masywy Modułów skupione wokół filarów wpartych w strop. Słupy te – miniatury Rdzenia Enklawy, chociaż wysokie na tysiące metrów – przenikały sklepienie jaskini w miejscach szczególnego zeszklenia, kędy właśnie docierało światło z wyższego poziomu. Sprawiało to wrażenie, że ktoś tam odchodził w jeszcze większym popłochu – aż zapomniał zgasić za sobą jakieś atomowe słońce.
– Na lewo III i IV Moduł – odezwał się wartownik. – IX prawie niewidoczny. Dawniej tu było jasno. Reszta z drugiej strony.
Jonas odwrócił się plecami do przepaści, gdzie wyciąg już holował kolejnego delikwenta.
– Z rozmachem pomyślane, co? – z dumą zapytał wartownik.
Przed Jonasem gładka płaszczyzna unosiła się łagodnie, lecz dopiero w odległości gdzieś trzystu metrów wyrastały z niej gigantyczne kolumny. Pierwsze były nieco odchylone wstecz, następne stały już prosto – teraz nieruchome i zaślepione metalicznym połyskiem, kiedyś pewnie pulsowały energią przepompowywaną między poziomami. Ich las przeobrażał się powoli w zwarty, żylasty pień o średnicy dobrych dwustu metrów. Poskręcany był tylko w dole, niby baza dźwigająca na sobie właściwy trzon kolumny wysmuklonej pod sklepienie groty.
Jonas poczuł dziwny niepokój. To była budowla zaiste godna cyklopów, na miarę cyrkułów przed milionami lat wzniesionych przez Szernów w Królestwie Seleny. Czasami trzeba stanąć wobec czegoś pozornie skromniejszego od takich ogromów, jak Rdzeń albo sama kopuła Enklawy, żeby właściwie ocenić potęgę całości. Zastanowił się, jak wielką mocą musiało rozporządzać to, przed czym uległ ten świat. Czyżby istniały również siły, których wyższość musi uznać nawet Postać Szerna? Każdy na własny sposób próbuje odwzorować absolut Wszechświata i nie zraża się porażkami minionych potęg.
Niechętnie odwrócił wzrok od poświaty w zenicie, która aureolą otaczała tę kolumnę I Modułu wnikającą w resztę wszechświata ograniczonego przez szklaną kopułę. Nie czas na filozoficzne natchnienie, pomyślał.
Nieco w bok od miejsca, gdzie zamontowano wyciąg, zobaczył dość obszerne wgłębienie. Zostało wytopione w pancernej skorupie Modułu. Za przedpiersiem, stycznym z krawędzią urwiska, pionowo wetknięto ogromna piszczel, na której, w poziomie spoczywała masywna rura. Jej wylot sterczał poza skarpę, natomiast drugi koniec, rozdęty przezroczystą muszlą, wisiał nad wgłębieniem. Cały przyczółek otaczał pierścień starannie ułożonych kabli.
Jonas gotów był wyrazić podziw dla tak sprawnie zorganizowanego ubezpieczenia, kiedy obok stanął Janko. Bio–Łącze rozejrzało się z pewnym oszołomieniem.
– Coś nie tak? – zapytał Jonas.
– Nie wiem – w oczach Bio–Łącza pojawił się lęk. – Nic nie rozumiem.
W tej chwili linka wyciągu zagrała cienko i jakiś cień wystrzelił z dołu, przewinął się nad krawędzią i wylądował po lewej ręce Bio–Łącza. Znowu jęknęła cięciwa i następny żołnierz prostował się z przysiadu. Jeszcze jeden i wreszcie sam Mażulis potężnie przybił obcasami.
Jonas wrócił spojrzeniem do Bio–Łącza.
– Coś się nie zgadza? – zapytał.
– Trudno powiedzieć – Janko wyraźnie był w rozterce. – Rozumiesz, ja wiem, jak został skonstruowany Moduł Fabryczny. I wiem, jak wyglądały Wozy. Tylko co innego... widzieć przez Informatyczny System, a co innego naocznie uświadomić sobie skalę. Naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z proporcji.
– Te same kłopoty – pocieszył go Jonas.
– Wiem, że to musi być we wnętrzu Modułu. Ale, podejrzewam, przy tych rozmiarach można szukać kilka dni.
– Mamy na to godzinę, góra dwie – stwierdził Jonas. – Ruszajmy. A ty wysilaj koncept Informatycznego Systemu.
– Wolno zadać pytanie? – z boku odezwał się Mażulis.
– Tak?
– Zostawiłeś nam wolną rękę w sprawach wojskowości; może byłoby słuszne, żebyśmy orientowali się w czymś jeszcze poza tą specjalizacją?
Jonas popatrzył na piątkę w skafandrach Endogenicznej.
– Kolczinski was nie poinformował? – zdziwił się.
– Porucznik wydaje rozkazy – Mażulis wzruszył ramionami.
– Słyszeliście o Konwojach? – zapytał Jonas.
– Każdy weteran Endogenicznej słyszał o Konwojach.
– Również dlaczego zostały wstrzymane?
– Genomuty – krótko załatwił problem Mażulis.
Jonas zastanowił się.
– Dobrze – powiedział. – To zresztą nie ma znaczenia. Słyszeliście więc również o ostatnim Konwoju pod dowództwem pułkownika Makonde?
Żołnierze popatrzyli po sobie.
– Konwój wyszedł i słuch po nim zaginął – ciągnął Jonas. – Wywiązała się bitwa gdzieś na przedpolach THARSYS. Z pogromu pod osłonę kopuły wycofały się Wozy Bojowe tylnej straży. Od tej chwili zaczęto wykazywać niezasadność formowania Konwojów. Zaprzestano też budowy Wozów Bojowych, na których konstrukcję szła wówczas przeważająca część potencjału przemysłowego i wydobywczego Enklawy. Następnie zreorganizowano Poziomy Fabryczne, przestawiając produkcję wyłącznie na zaspokojenie własnych potrzeb Enklawy. Tyle wyciągnąłem z Bio–Łącza. Nie wydaje się wam, że właśnie wtedy po raz pierwszy ustąpiono pola i działania wojenne zostały przeniesione pod osłonę Kopuły?
Nie dostrzegł zmiany wyrazu twarzy osłoniętych szklanymi przyłbicami. Miał jednak przeczucie, że ten argument trafił im do przekonania.
– Tak więc zaprzestanie działań na przedpolach Enklawy dało początek ostatniej, III Fazie Inwazji – dokończył. – Odtąd ustępowaliście z każdej kolejnej pozycji we wnętrzu Enklawy.
– Pytałem, czego szukamy – oschle przypomniał Mażulis.
– Z konwoju Makonde pod osłonę THARSYS wycofało się kilka Wozów Bojowych – wyjaśnił. – Nie zostały zdemontowane.
Jak na komendę zwrócili głowy w stronę metalicznej gęstwiny, która w dole gigantycznymi kłączami pokrywała jakieś masywne budowle, żeby wysoko nad Modułem splatać się we wspólny pień.
– Tam? – zapytał Mażulis.
– Gdzieś tam albo we wnętrzu.
– Dlaczego właśnie tutaj?
– To są przypuszczenia. Poziomy Fabryczne znajdują się mniej więcej na wysokości powierzchni terenu otaczającego THARSYS. W poprzedniej industrialnej strukturze Enklawy gdzieś tutaj znajdowały się też doki, z których ciężki sprzęt wędrował od razu na zewnątrz. Trudno powiedzieć, dlaczego potem tak sprytnie to zakamuflowano. Wy, w Endogenicznej, siłą rzeczy zachowaliście wtajemniczenie w fakt istnienia kiedyś Konwojów i Wozów Bojowych. Resztę THARSYS obowiązuje blokada informacji. Komuś zależało, żeby ze świadomości wykluczyć tak samo ewentualność przekroczenia Pierwszej Linii, jak wyjście poza Enklawę. Może zresztą ten ktoś miał własne plany odnośnie pozostawionych Wozów. Różnym ludziom w różnym czasie ziemia pali się pod nogami. W każdym bądź razie pozostał wam do dyspozycji zamknięty w sobie, ściśle odizolowany świat, co przy braku łączności za pośrednictwem CETI, z ośrodkami dyspozycyjnymi innych Enklaw, dopełniało miary odosobnienia. W takiej też ciszy i samotności padały inne Enklawy. Ich los podzieli THARSYS.
Mażulis i jego żołnierze trwali chwilę w ponurym milczeniu.
– A jeśli znajdziemy Wozy Bojowe? – wreszcie zapytał Mażulis.
– Pójdziemy dalej.
– Poza osłonę THARSYS?
– Pójdziemy i wrócimy, to jedyna szansa dla nas wszystkich – powiedział Jonas.
Twarze żołnierzy nie były młode, wszyscy pewnie należeli do weteranów Armii z czasów przed ustanowieniem Endogenicznej, a jednak wyczuł w nich lęk. Wyczuł – żaden niczego nie dał po sobie poznać.
– Nie lękaliście się przekroczyć Pierwszej Linii – powiedział. – Jakie ma znaczenie krok dalej?
– Wszystko ma znaczenie – uciął Mażulis. – Pójdziemy tam, gdzie poprowadzi porucznik.
Olbrzym zaczął wydawać dyspozycje swoim ludziom. Jednego zostawił na stanowisku przygotowanym na skraju Modułu, skąd miał osłaniać pozostawionych w dole. Następnie obarczył Jonasa czymś w rodzaju potężnej dyszy z ciężkim akumulatorem. Pozostała trójka i sam Mażulis uzbrojona była w krótkie emitery.
Ruszyli według wskazówek Bio–Łącza, nie na wprost, lecz nieco łukiem do centrum Modułu. Janko chciał lepiej zorientować się w terenie. Samotny wartownik długo odprowadzał ich wzrokiem. Ceramiczna pokrywa Modułu najpierw obniżała się nieznacznie, potem zaczęli wstępować na dosyć stromy wał, poza którym – prostopadle do urwiska – w głąb masywu odchodziła wąska szczelina dylatacyjna. Ze sto metrów posuwali się wzdłuż tego rozłamu. Poza nim teren był bardziej pofałdowany. Kilkakrotnie widzieli tam szerokie na kilka metrów pochylnie schodzące pod pokrywę, w większości zaczopowane potężnymi klapami. Jedna była uchylona. Mażulis pytająco spojrzał na Bio–Łącze. Janko nawet się nie zatrzymał.
Przez pewien czas żołnierze oglądali się wstecz. Wszystkich zastanawiała, nawet irytowała cisza. Przynajmniej tam, gdzie Kolczinski przebił się przez Pierwszą Linię, powinno coś się dziać. Wątpliwe też było, że pozostawiono ich samym sobie. Nie spuszczali palców ze spustów swoich karabinków, lecz na cel można było wziąć tylko coraz wyższe łuki rurociągów. Pierwsze masywne kłącze, do którego dotarli, wyrastało poza szczelinę dylatacyjną, przechodziło górą – nawet nie musieli schylać głów – i z powrotem nurkowało pod gruzłowatą powierzchnię. Mijając ten ich pierwszy łuk triumfalny wyszli prosto na szynę biegnącą tuż nad powierzchnią gruntu, na daleko od siebie rozstawionych niziutkich podporach ze szkła. Jej powierzchnia, o szerokości pół metra, była idealnie gładka – tylko dlatego dostrzegli na niej cieniutką warstewkę kurzu. Jeszcze kilka takich wstęg coraz ciaśniejszymi kręgami otaczało jakieś bąblaste budowle, splatało się z metalicznymi korzeniami, znikało pod wzdętymi płatami terenu – jakby specjalnie uniesionymi pomostami, żeby mogły się pod nimi przewinąć metalowe wstęgi i znów wyłonić na zewnątrz. Nagle otworzył się przed nimi wylot gigantycznego hangaru albo szerokie na kilkadziesiąt metrów zejście pod ziemię. Na pierwszy rzut oka potrafiło pomieścić kilka transporterów Endogenicznej. Janko tylko popatrzył na Mażulisa. Ten skinął ręką i dwóch żołnierzy pobiegło przed siebie. Przemykali dziwnie skuleni, co kilkanaście kroków przypadający do ziemi. Jeden raptem upadł, jak podcięty w biegu – szeroko rozrzucił nogi i tak znieruchomiał, z lekko uniesionym karkiem i kolbą emitera wciśniętą między policzek i ramię. W tej samej chwili drugi skoczył w ciemność. Gwałtowny rozbłysk wypełnił całe wnętrze, przygasł nieco i już widać było tylko postać komandosa prowadzącego szeroki snop żółtego światła po nagich ścianach przestronnej, pustej hali.
Kiedy wracali obydwaj mieli taki wyraz twarzy, jakby im z serca spadł ciężki kamień.
Przed dalszym postępowaniem w gęstniejący las kolumn, Mażulis rozsypał swoich ludzi w tyralierę, której obydwa skrzydła znajdowały się w zasięgu wzroku. Dwaj żołnierze gwałtownymi zrywami przeskakiwali wolne przestrzenie z lewej strony, trzeci z Mażulisem podobnie poruszał się na prawej flance. Jonas postępował tuż za Bio–Łączem, które zdawało się najmniej zaabsorbowane wypatrywaniem jakiegokolwiek niebezpieczeństwa i szybko maszerowało przed siebie. Odtąd Janko przestał zwracać uwagę na wyloty tuneli prowadzących pod pokrywę Modułu. Im dalej się zapuszczali, tym więcej pyłu pokrywało ziemię, jakby na wolniejszej przestrzeni istniał jednak ruch powietrza znoszący kurz i wciskający go w zagęszczenia armatury. Chwilami stąpało się po grubym kożuchu szarego nalotu, który niechętnie wzbijał się w powietrze, za to później wisiał nie wykazując tendencji do szybkiego opadania. Wszystko sugerowało, że od dziesiątków lat nie stąpnęła tu noga człowieka, a przecież – zgodnie z danymi Informatycznego Systemu i komunikatami Armii Endogenicznej – Pierwsza Linia przesunęła się poza Poziom Fabryczny nie dalej jak kilka godzin temu. Może zresztą ludzie pracowali tu głębiej, w znieruchomiałych teraz maszynowniach albo w ukrytych centrach kontroli procesów technologicznych, generalnie podporządkowanych Informatycznemu Systemowi. Z równym powodzeniem zautomatyzowane linie produkcyjne mogły się obyć bez udziału człowieka.
Janko szedł coraz szybciej. Zdawało się, że on jeden wie, czego szukać w tym labiryncie, który coraz częściej zasklepiał się nad ich głowami. A jednak od momentu, kiedy stanął na krawędzi I Modułu, sprawiał wrażenie, jakby coś mu się wymykało z rąk – jeśli już nie przepadło bezpowrotnie.
Od pewnego czasu Jonas dostrzegał jasne plamy na obłych ścianach walców. Zagęszczone szpalery rurociągów wynurzających się z posadzki zaczynały coraz konkretniej określać kierunki korytarzy. Na ich zwartych ścianach pozostała zatarta szachownica – jakby ktoś raz przy razie, bez specjalnego porządku, naklejał prostokątne kawałki plastra. Potem to wszystko zostało starannie zdrapane. W kurzu zaścielającym posadzki bielały jeszcze jakieś strzępy. Reflektory komandosów omiatały pogłębiającą się ciemność. Jeden z takich snopów światła przejechał pod stopami Jonasa. Pochylił się i podniósł większy skrawek. Otrzepał z kurzu i przeczytał: „... Tobie, ludu nowej jutrzenki, to nowoczesne Państwo! Ewolucja społecznego systemu technokratycznej Cywilizacji, stworzyła tę niszę ekologiczną. Należy o nią walczyć i zaszczepić naszą Ideą! Zgodnie z zasadą wzajemnego wykluczenia ekwiwalentów naszym naturalnym wrogiem jest faszystowski totalitaryzm, lecz do nas należy zwycięstwo w tej walce o Władzę, Państwo i Przyszłość! Tylko my...”. Chwilę Jonas bezradnie trzymał w palcach oddarty kawałek afisza.
Nagle równocześnie odezwał się radosny głos Bio–Łącza i czyjś ostrzegawczy krzyk.
Janko stał na otwartej przestrzeni. Obok niego, nie zważając na Bio–Łącze, dwie skulone postacie przemknęły z lewa na prawo, gdzie posuwał się Mażulis z trzecim żołnierzem.
Jonas odruchowo postąpił kilka kroków w tym samym kierunku, kiedy przeraźliwie jaskrawe światło zamigotało w podcieniu stalowych arkad. Prawie równocześnie dotarło do niego echo twardego tąpnięcia czy eksplozji. Rzucił się w tym kierunku, w biegu szukając miejsca na uchwycie swojej fuzji, gdzie Mażulis kazał cisnąć „tylko w ostateczności, kiedy zacznie się walić niebo – albo czort wie co!”. Trudno mu było zorientować się, czy ta gwiezdna eksplozja jest właśnie symptomem załamania się niebieskich sfer. Na wszelki wypadek skoczył do przodu i pierś w pierś starł się z Mażulisem. Olbrzym miał błędny wzrok – bardziej z wściekłości niż przerażenia.
– Czego z armatą do sekcji zwłok?! – krzyknął. – Tamtego pilnuj!
Ponad ramieniem Mażulisa zdążył Jonas dostrzec wąską szczelinę, przez którą można było zajrzeć w głąb korytarza. Lekko w dół uchodząca kiszka była pusta. Tylko z bocznych ścian coś się osypywało jeszcze, a dołem na zewnątrz wypływał zwyczajny kurz – dziwnie tłustawy w połysku, nie rozpraszający się, zupełnie jak obłok księżycowego pyłu spełzający z pochyłości terenu. Powierzchnia szarego upławu perliła się maleńkimi pęcherzykami, a to sypało się właśnie, a nie wypływało, jakby w ten korytarz nawiało tyle pyłu, aż zatkał go suchy skrzep i trzeba było poczęstować to porcją energii z emitera. Jeden z komandosów jeszcze raz podniósł krótki karabinek i znowu białe słońce wypaliło pustą już sztolnię.
Jonas odwrócił się i pobiegł za Bio–Łączem. Dopadł go na krańcu przestronnej hali, skąd odchodziły cztery tunele. Trzema do wnętrza Modułu wnikały płaskie szyny, teraz świecące w ciemności. W ostatnim korytarzu leciutko fosforyzujące pasmo biegło pod stropem. Janko wskazał ten kierunek.
– To nasza ostatnia szansa – powiedział. – Jedyna droga dla ludzi prowadzi do dyspozytorni Modułu.
– Coś nam to daje? – zapytał Jonas.
– Rozwiązuje sprawę – z ożywieniem stwierdził Janko. – Informatyczny System nie zawiera wszystkich danych o obiektach wyposażonych w lokalne systemy kontroli.
– Komu potrzebny był system lokalny?
– Od chwili ustanowienia Endogenicznej pewne obiekty zostały utajnione i zmilitaryzowane. Trzeba było uwzględnić możliwość sprawnej pracy danego modułu nawet w czasie lokalnego oblężenia i odcięcia od Informatycznego Systemu.
– Znajdziemy tam informację o Wozach Bojowych?
– Przynajmniej dokonamy przeglądu całego I Modułu.
– A jeśli ośrodek dyspozycyjny został zniszczony?
– Widziałeś z zewnątrz, cały Poziom Fabryczny wygląda tak, jakby najbardziej zaszkodził mu dopiero rajd Kolczinskiego.
– Nie możesz tego sprawdzić od razu?
– W jaki sposób? – zdziwił się Janko. – Jesteś Bio–Łączem.
– Bez sprzężenia z lokalnymi komputerami, które nie posiadają receptorów i generatorów biopola nie mogę – wyjaśnił Janko. – Dlatego Informatyczny System udzielił mi tylko takiej informacji, dzięki której jesteśmy tutaj, a nie, na przykład, w Cloaca Maxima.
Dołączył do nich maleńki oddział Mażulisa.
Mażulis bez wahania ruszył w ten korytarz słabo rozświetlony przez fosforyczne pasmo. Jeden żołnierz postąpił za nim, dwaj przodem puścili Jonasa i Bio–Łącze.
Na krótkim odcinku droga prowadziła pod górę. Przeszli obok dwóch szczelnie zamkniętych włazów. Zaraz potem zaczęło się strome zejście w dół. Od pewnego czasu Jonas miał wrażenie, że – zamiast przechodzić obok – niepostrzeżenie trafili w wewnętrzny obieg rurociągów i teraz posuwają się w labiryncie korzeni, będących przedłużeniem wiązki tworzącej filar między Modułem i sklepieniem Poziomu Fabrycznego.
Zastanawiał brak jakichkolwiek elementów, które mogłyby zasugerować przeznaczenie tych tuneli. Wypolerowane, puste kiszki bez śladu bytności, już nie tylko człowieka, nawet maszyn. Na zeszklonych ścianach nikt nie agitował do gromadnego wstępowania w szeregi Armii, nie reklamował też psychodelicznych orgii w rodzaju „Królestwa Protozoa” – czemu nie oparły się wyżej położone partie Modułu. Zniknęło też zapylenie – stroma pochylnia lśniła czystością. Nawet sterylne powietrze zdawało się wiekami trwać w tym samym bezruchu, aż poszczególne cząsteczki, wbrew typowej kinetyce gazu, utworzyły absurdalnie krystaliczną – w tym rozrzedzeniu – strukturę, którą dopiero ich wędrówka w barbarzyński sposób darła na strzępy. Raptem żołnierz, idący z przodu, wydał okrzyk pełen zdumienia.
Przed nimi otworzyła się metaliczna grota, przestronna jak nic dotąd. Właściwie wyglądało to tak, jakby spora porcja materii, wypełniającej I Moduł, zapadła się do środka, tworząc bardziej masywne jądro w powstałym tym sposobem powietrznym pęcherzu. Czarna kula, o średnicy dobrych pięćdziesięciu metrów, spoczywała w ogromnym pierścieniu, wpuszczona w to łożysko mniej więcej jedną trzecią swojej objętości. Tunel wyprowadził ich bezpośrednio na powierzchnię pierścienia.
– Dyspozytornia – powiedział Janko.
Ogromna kula całym ciężarem osunęła się w porcelanową misę. Ze stropu pociągnęła za sobą masywny, lustrzany tłok. Taki sam podpierał ją pewnie od dołu w czasie aktywności Modułu.
– To jedyne do niej dojście? – zapytał Mażulis.
– Właściwe szyby odchodzą w górę i w dół – Janko wskazał lustrzany tłok. – Tam na górze szyb wpuszczony w wiązkę armatury Modułu przechodzi przez Poziom Integracji; w dole wzdłuż arterii transportu dociera do Poziomu Wydobycia. My dostaliśmy się tutaj przejściem awaryjnym. Na obwodzie Dyspozytorni powinien być właz.
– Jonas, Janko i wy dwaj na lewo – rozkazał Mażulis. – Spotkamy się przed wejściem.
Z dwóch stron obchodząc czarne jądro Modułu dotarli do jedynego otworu – bez klapy, bez osuwającej się grodzi – kędy mroczny tunel prowadził do wnętrza Dyspozytorni. Wyglądało to tak, jakby czerw jakiś przegryzł metaliczny pancerz i wydostał się tędy z zepsutego ziarna.
Reflektory rozświetliły ciemną tuleję, aż do granic przedsionka głębokiego niewiele ponad trzy metry. Jonas zauważył, że jeden z żołnierzy podszedł tam do czarnej tarczy osadzonej w białym kołnierzu, przesunął ręką po obwodzie tego pierścienia i rozległo się westchnienie, po którym właz odpadł na bok i niespodziewanie luźno zwisł na jakimś zawiasie. Widocznie wewnętrzny system energetyczny Modułu pozbawiony był dopływu energii i można było rozładować elektromagnetyczne łącza.
Dotarli do wnętrza kuli. Zwodnicze światła reflektorów odbiły się od szklanych wypukłości we wnętrzu pustej sali. Naprzeciw zapadał się do środka martwy ekran, wklęsłością wpasowany w krzywiznę ścian. W ich ognisku nad posadzkę wydymał się wielki, szklany klosz. Wąskie przejście prowadziło tam przez rozdzielony w tym miejscu rząd foteli.
Jonas usłyszał czyjeś westchnienie pełne ulgi.
– Nie widać uszkodzeń – powiedział.
– Jakby noga człowieka nie postała tu od czasu I Fazy Inwazji – zauważył ktoś.
– Tam masz wejście – odezwało się Bio–Łącze.
Jonas obejrzał się. To ostatnie skierowane było do Mażulisa. Dowódca komandosów wsparł karabinek kolbą o udo i na krótką lufę założył coś w rodzaju czarnego tłumika. Potem zwrócił się do kontaktu umieszczonego w ścianie tuż przy wejściu i jakiś metr nad posadzką. Pochylił się tam i coś manipulował.
Jonas miał okazję zorientować się w przestrzennym zagospodarowaniu Dyspozytorni I Modułu. Po obu stronach awaryjnego włazu znajdowały się jeszcze dwie płyty, biała i czarna, teraz szczelnie wpasowane w szklane kołnierze. Prawdopodobnie, jak wyjaśniał Janko, były to wyjścia łączące Dyspozytornię z Poziomem Integracji – w górze, i Poziomem Wydobycia – w dole.
Jonas zobaczył, że Mażulis wetknął w ścianę zmodernizowany wylot swojego karabinka, potem całym ciężarem ciała naparł na kolbę.
– Ostrożnie – zdążył powiedzieć Janko. – Tylko impuls.
W tej samej chwili reflektory żołnierzy oślepły wobec powszechnej jasności. Jonas stał przed dwoma lustrami, z których jedno otaczał czarny, drugie biały pierścień. Czarny – głębiej w ziemię. Biały – w chmury. Dwa wyjścia do tego samego piekła.
Gwałtownie obrócił się do wnętrza sali. We wklęsłym menisku ekranu coś się zapieniło barwnie, po czym na całej powierzchni rozłożyło jednostajną, srebrzystą poświatę.
Ktoś krzyknął.
Jonas opuścił wzrok. Klosz w centrum Dyspozytorni dziwnie kojarzył się z katafalkiem w lazarecie. Zaskoczony postąpił krok do przodu. Niby pod pęcherzem izolacyjnym, zamkniętym nad operacyjnym stołem, spoczywało tam nagie ciało człowieka. Prawie utonęło w futerale, który krawędzią wgłębienia obrysował całą postać. Mężczyzna ten leżał na wznak, z lekko uniesioną, półprzeźroczystą piersią i ostrym podbródkiem zadartym do góry. Odchylenie głowy nie pozwalało dostrzec twarzy z tego miejsca, gdzie Jonas wrósł w ziemię, a przecież bezwład białej nagości sugerował dziwny spokój, jakby śmierć zjawiła się tutaj razem z najgłębszym snem. Nie trzeba było bowiem zbliżać się, żeby wystawić diagnozę – temu człowiekowi mogła pomóc już tylko operacja przeszczepienia duszy.
Mimo Jonasa ktoś skoczył do przodu. Jeszcze dwie postacie przemknęły błyskawicznie – skurczone, w każdej chwili gotowe zapaść się pod ziemię.
Trzech komandosów otoczyło klosz. Żaden nie zbliżył się na wyciągnięcie ręki. Zatrzymali się – spięci, skurczeni, z karabinami wymierzonymi w jeden cel, a równocześnie gotowi odskoczyć, jakby w każdej chwili mogła się podnieść przezroczysta płyta nagrobna a śpiący w niej – zmartwychwstać. Jonas widział twarz jednego z nich – na wprost. Nad wypukłą powierzchnią pochyliła się blada plama, prawie płaska, jakby każdą fałdę odciągnąć na bok – brwi poza czoło, usta pod brodę, resztę zmarszczek za uszy. Tylko oczy w tym były znajome, chociaż bliskie obłędu.
– Nie! – zawołał Janko. – Nie wolno zniszczyć! Ostrożnie!
Tamta twarz uniosła się nieco. Oczy zdawały się hipnotyzować Bio–Łącze. Janko szybko zbliżył się do klosza i położył rękę na szklanej wypukłości.
– Zostawcie – szepnął. – Muszę... tam. Nie znajdziemy niczego, jeśli zniszczycie wejście.
Rozległ się dziwny zgrzyt i zduszone westchnienie. Raptem w widmowej twarzy pękła pozioma szczelina ust. To był Mażulis.
– Wiesz, co tam jest? – syknął przez zęby.
– Nie. Nie! Nic nie wiem – szybko zaczął mówić Janko. – To nasza jedyna szansa.
– Co chcesz zrobić?!
– Ja sam. Muszę tam... Zostańcie z boku. Muszę spróbować. Inaczej nic nie znajdziemy. Może on... po prostu umarł. Przecież istnieje zwyczajna śmierć!
– Chcesz... tutaj? – wychrypiał Mażulis.
– Odsuńcie się.
– Zginiesz – niespodziewanie spokojnie powiedział Mażulis.
– Jestem Bio–Łączem.
– Ja zabiję – w oczach Mażulisa znów pojawił się obłęd. – Jak każdego, kto zechce to otworzyć.
Jonas szybko podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
– Muszę spróbować – powtórzył Janko.
Pochylił się nagle. Zasyczało powietrze. Rozhermetyzowana kopuła uniosła się powoli, aż odchyliła o dziewięćdziesiąt stopni niby rozwarta muszla perłopławu.
Zapachniało czymś z pogranicza parafiny i próchna. Tak pewnie cuchnie ciało człowieka ulegające mumifikacji w ośrodku pozbawionym bakterii gnilnych. Janko zapuścił ręce pod klosz i wsunął dłonie pod pachy trupa. Zaczął unosić sztywne ciało. Tylko mu rumieniec wypłynął na twarz – nie miał siły; jakby chciał, bez rozbijania formy, ciężki odlew ludzkiego ciała wyłuskać na światło dzienne. Trzy skulone postacie w skafandrach Endogenicznej stały wkoło z bronią gotowa do strzału. Jonas czuł pod palcami, jak drga ramię Mażulisa. Nikt nie ruszył ręką. A tam Janko objął w pół zesztywniałe ciało, przytulił do siebie i rozpaczliwie ciągnął. Nagi tors przesunął się poza krawędź obręczy u podstawy klosza, nogi pozostały w środku. Janko nie potrafił utrzymać ciężaru i ciało zaczęło mu lecieć z rąk.
Jonas podszedł i pomógł mu wydobyć trupa z wgłębiania naśladującego kształt człowieka. Właściwie sam wziął to ciało na ręce i przeniósł na bok, po czym ostrożnie złożył na posadzce. Kiedy uniósł głowę zobaczył Mażulisa z drgającymi chrapami, jakby to jemu – przez szklaną przyłbicę – trupi zaduch uderzył w nos.
Tymczasem Janko, gwałtownymi ruchami zrzucał ubranie, jakby się sam obdzierał ze skóry. Pozostał nagi, ze srebrnym sklepieniem piersi. Chwilę bezradnie trzymał w dłoni oprawiony w skórę modlitewnik – nie bardzo chciał się z nim rozstać. Wreszcie zostawił go obok rzeczy rzuconych na jeden z foteli. Potem sam, bez słowa, przełożył nogi przez podstawę klosza i osunął się w to miejsce, skąd przed chwilą wydostali trupa. Niespodziewanie dobrze wpasował się w formę, jakby gotowa była przyjąć każdą postać.
Dwaj komandosi pilnowali trupa. Mażulis tuż przy Jonasie oddychał ciężko.
Klosz nad Bio–Łączem zamknął się automatycznie. Janko nawet nie drgnął. Za to oczy zaczęły mu mętnieć. Źrenice przesłoniło bielmo. Powoli opuściły się powieki. Jonas miał dziwne uczucie, jakby się otarł o śmierć kogoś bardzo bliskiego. Ktoś bliski – pomyślał – dla Megaloxanthy. Zdziwiony bardziej, niż przestraszony pochylił się nad Bio–Łączem. Janko miał oczy zamknięte. Pod powiekami obracała się wypukłość ocznej gałki, wirowała coraz szybciej. W nowym sprzężeniu Bio–Łącze zdawało się wzrokiem rozpaczliwie przebiegać pamięć innego systemu. Gdzieś tam, na styku ludzkiej świadomości z komputerową pamięcią Dyspozytorni, wieczny banita trafił do gigantycznej biblioteki, gdzie niepodobna znaleźć tę jedną, jedyną ważną książkę – upuścił ją z ręki i zniknęła z pola widzenia, chociaż gdzieś być musi, tuż – tuż, na zdrowy rozsądek – w zasięgu świadomości daremnie szukającej olśnienia.
Jonas cofnął się odruchowo. Nie bardzo wiedział, jak i kiedy znalazła się w jego zasięgu książka pozostawiona przez Bio–Łącze na oparciu jednego z foteli. Palce same ją otworzyły oczy znalazły oparcie w fantasmagorii:

„... Woda tych studni szkli się, plamistą rdzą krwawą,
A z wnętrza ciągle dymi zionąc woń plugawą,
Od której drzewa wkoło tracą liść i korę;
Łyse, skarłowaciałe, robaczywe, chore,
Pochyliwszy konary mchem kołtunowate
I pnie garbiąc brzydkimi grzybami brodate,
Siedzą wkoło wody, jak czarownic kupa
Grzejąca się nad kotłem, w którym warzą trupa.”

Jeszcze przebiegał wzrokiem czarne ziarna, z których krzewił się ten absurdalny pejzaż, kiedy usłyszał jęk – zbyt głośny, żeby się nań zdobyła pierś człowieka wzbierająca zbyt płytkim oddechem. A jednak był to głos Bio–Łącza. Janko coś mówił, o coś prosił, chociaż jego twarz nie drgnęła pod szklanym wiekiem i usta nie złożyły się nawet do szeptu.
– To niemożliwe – jęknął głos Bio–Łącza. – Jonas! Słyszysz mnie!? To być nie może! Nie ma nic! Nigdzie!
– Gdzie jesteś? – zapytał.
– Jestem pamięcią systemu sterującego I Modułem – głos brzmiał zewsząd, jednocześnie ogromny i przepełniony przyziemnym, ludzkim lękiem. – Rozumiesz mnie, Jonas? Nie wydostaniemy się poza Enklawę!
– To niemożliwe!
– Patrzcie!
Światła pobiegały we wklęsłej czaszy ekranu. Najpierw różowa migotliwość. Jej pęd wyhamował nieco i można było uchwycić krótkie kadry konstrukcji prześwietlonych purpurą, ogromne sale, skołtunione armatury, długie hale produkcyjne – rozczłonkowane taśmociągami, wzdęte rurociągi, jakby coś połknęły szklane węże, spróbowały porcję karmy przecisnąć wzdłuż przełyku rozciągniętego na setki kilometrów i – tak zastygły. Porcje materii zaklinowane w kiszkach, cokolwiek zawierały w sobie – efekt finalny, kęs skały przemielonej w mechanicznych szczękach, a może – energię dla nowych Eleuzynii, komplet bielizny dla Stinsona, pomnik Patrochina, bombę dla Endogenicznej albo kolejny miliard intymnych zbliżeń z Królową Halucygenii. System I Modułu obnażał przed nimi swoje wnętrza – otwarte na oścież, bezwstydnie martwe, zastygłe jak przed tysiącleciem, zanim ją Cywilizacja z podziemnych wyrobisk nobilitowała do rangi Industrialno–Urbanistycznego Masywu, żeby skromności uczyć pod kołpakami Enklaw, w katakumbach Fabrycznych Poziomów.
– Janko! – zawołał Jonas. – Przecież my nie wiemy, jak to wygląda!
Jeden kadr zatrzymał się tkanką arterii przenikliwych dla wzroku, przesłaniających we wnętrzu ziemi drążone bunkry, gdzie jakiś sztukmistrz ukrył gniazda ostatnich Wozów Bojowych.
Obraz zblakł nieco i, przez sieć czerwoną – jakby w niej uwikłany jeszcze, przebił się prosty schemat konstrukcji Wozu Bojowego. Nie było w tym żadnej nadzwyczajności – po prostu płaska skorupa, posadowiona na ogromnych gąsienicach. Schemat obrócił się, poddał różnym punktom widzenia – wzrok musi zapamiętać każde możliwe ujęcie.
– To wszystko? – zapytał Jonas.
– Tyle zachował w pamięci Informatyczny System.
Obracająca się sylwetka Wozu Bojowego odjechała do krawędzi ekranu, gdzie kontynuowała powolny obrót wokół własnej osi. Przed ich oczami na nowo ruszyła lawina krótkich, czasami ledwie migawkowych ujęć, przedstawiających coraz to nowe sekcje produkcyjne Modułu, linie przesyłowe, magazyny. Wzrok prześwietlał bryły kontenerów zatrzymanych przed gardłami studni transmisyjnych, zapadał w brzuchy pieców i cystern – nigdzie, bodaj przez moment, nie pojawiło się cokolwiek pokrewne szkicowi narzuconemu przez Bio–Łącze. Jonas, przede wszystkim, stwierdził jeden rys charakterystyczny tego wszystkiego, co Bio–Łącze wyłuskało z pamięci lokalnego systemu komputerowego – rozwiązania techniczne, jakie określały armaturę wnętrz Modułu, chociaż przypisane znieruchomiałym obiektom, zachowały piętno tej samej ręki albo tego samego czasu. Przynajmniej w plastycznym wyrazie jednoczyła je ta sama płynność konstrukcji, elastyczność formy i jednoczesna ociężałość. Ktokolwiek się temu przyglądał dłużej, ogarniał wyobraźnią zwartą kompozycję – z wyjątkiem owej z boku przylepionej sylwetki. Bryła Wozu Bojowego sprawiała wrażenie reklamy, próbującej podsunąć coś w gorszym gatunku, kanciaste i nieporadne – niby skrzydła pteranodonta w muzeum ornitologii.
Obraz zgasł wreszcie.
Bezszelestnie uniosła się pokrywa nad Bio–Łączem. Janko wstał, jakoś niezręcznie wydostał się spod klosza i zaczął się ubierać. Obok leżał na podłodze trup człowieka, który przed nim nadzorował I Moduł i pozostał na swoim stanowisku, kiedy w obwodach Dyspozytorni wygasła energia. Pozostał nagi, już za Pierwszą Linią, chociaż Mażulis nadal nie bardzo ufał jego śmierci. Janko chwilę patrzył na to ciało. Wzdrygnął się, jakby go teraz – już w ubraniu – przeniknął ziąb. Nie zwracając twarzy w stronę Jonasa wyciągnął do niego rękę, odebrał swój modlitewnik, schował za pazuchę i ruszył do wyjścia.
– Dokąd idziesz? – zapytał Jonas.
– To wszystko. Nie mamy czego szukać.
Wychodząc za nim, Jonas dostrzegł, jak ludzie Mażulisa wycofują się z dyspozytorni, z bronią w pogotowiu, jakby nawet ich – zaspawanych w skafandry i hełmy – potrafił zabić sam zapach śmierci.
Jonas przyspieszył kroku, aż zrównał się z Bio–Łączem. Wtedy objął Janko za ramiona.
– Może na zewnątrz? – sam sobie próbował zaszczepić nadzieję.
– Może – bezbarwnie powtórzył Janko.
– Stało się coś?
– A jakie to ma znaczenie? – zdawało się, sam do siebie powiedział Janko. – Informatyczny System zarejestrował pierwsze przerwanie Studni. Pęka Rdzeń Enklawy. Forty Greisena stoją w ogniu.
– Wyłom?
– Bronią się.
Dalej szli w milczeniu. Dopiero przed wyjściem na powierzchnię Janko obrócił się i zapytał Jonasa wprost:
– Co zamierzasz?
– Spróbuję sam – odparł Jonas,
– Dotrzeć do Makonde?
– Aż do Enklawy TABOR. O ile to możliwe.
– Iść z tobą?
Jonas zastanowił się. Każdy z nich chciałby iść dalej, jeśli już postąpiło się ten pierwszy krok. Przede wszystkim Ion Szałamaja, wieczny włóczęga, chociaż na oko, nie rozwinięty nad larwiane stadium. Pewnie teraz umiera z ciekawości, ale – z własnego wyboru – pokornie dogląda tego, który już się nie ruszy o własnych siłach, chyba że jako Cień Feretriusa. Pokręcił głową.
– Samemu łatwiej będzie się przebić – powiedział.
– Wiem, jesteś Megaloxanthą – zgodził się Janko. – Bylibyśmy kulą u nogi.
Kiedy wydostali się wreszcie z podziemi i dobrnęli do w miarę wolnej przestrzeni, Janko zatrzymał się odetchnął głęboko. Jakby teraz dopiero odważył się zmienić powietrze zablokowane w płucach przed wejściem do szklanej trumny.
Przed nimi płaskie torowisko srebrzystą wstęgą przewijało się między potwornymi pniami, przez las rurociągów przerzedzonych nieco na skroniach I Modułu, w górze jednakowo wpartych w niebo twardsze od kamienia. Janko przysiadł na szynie.
– Rozumiesz, co się stało? – zapytał Jonas.
– Nie.
– Błąd lokalizacji?
– Informatyczny System posiada luki w informacji ale nie kompletuje fałszywych danych. Z pewnością do czasu, kiedy Poziom Fabryczny znalazł się za Pierwszą Linią, one musiały być tutaj.
– Ktoś je zabrał? – Jonas spojrzał tam, gdzie rozrzedzenie stalowych filarów udostępniało oczom perspektywę płaskowyżu przysypanego siwym pyłem. – Komu były potrzebne? Ludziom Makonde albo genomutom?
Janko zwrócił w jego stronę twarz zmęczoną jak nigdy dotąd.
– Wierzysz w nich? – zapytał.
– To sprawa wiary?
Podszedł do nich Mażulis i zaproponował, że ze swoimi ludźmi okrąży filar Modułu. Jonas w milczeniu skinął głową – widocznie żołnierzom na dłużej starcza wytrwałości. Do ich powrotu nie zamienił słowa z Bio–Łączem. Trwało to ze dwadzieścia minut.
Nie chciał przeszkadzać Bio–Łączu, które siedziało z twarzą ukrytą w dłoniach. Odszedł.
Przypomniał sobie modlitwę, z jaką Kochanek Seleny zwrócił się do bogini jasnych nocy. Przestrzeń wtedy tężała wokół niego okowami lodu i zadawało się, że nie ma wyjścia z wiecznej zmarzliny. Wiele się zmieniło. Jeszcze na twarzy czuł dotyk innego gorąca, kiedy mu przed ustami otworzyła się płeć tancerki – kapłanki spod Drzewa Kosmosu. Na ile wytrzymał próbę wierności? Niewiele pamiętał. Zastanowił się, czy Selena byłaby przychylna jeszcze jednej jego prośbie i znowu przeniknął go chłód dziwny, jakby z rozłamu I Modułu gotów był dźwignąć się nowy Misza–saprofit, cały w obłokach trzeszczącego szronu. Wydało mu się nawet, że usłyszał czyjś krok. Pomyślał – Mażulis wraca. Lecz krok był lżejszy, a jednocześnie bardziej przytłaczający – ktokolwiek przechadzał się w żelaznym lesie, z pewnością nigdzie się nie spieszył.
Jonas obejrzał się. Pusto. Masywne walce wyrastały z pokrywy Modułu, żeby w spleceniu żylastych kabli znaleźć w sobie nawzajem oparcie i piąć się w górę, przez wypróchniałe dziuple poziomów, aż w koronę Drzewa Kosmosu.
Jonas bezradnie szukał wzrokiem kierunku, w jakim oddalało się miarowe stąpanie. Nagle zrozumiał – rezonans czyichś kroków zbierała w sobie pojedyncza szyna, na której Janko przysiadł, a przecież niczego nie czuł, zdawało się niczego nie słyszał, pogrążony w rozterce.
Jonas skoczył do przodu; pchnięty niespodziewaną determinacją – dopędzić i ujawnić to coś nieuchwytne, nie pierwszy raz uchodzące przed nim w powszechne zacisze. Nieco rozjaśniona wstęga znikała w tunelu. Krok coraz cichszy – ten ktoś stromą pochylnią oddalał się w głąb ziemi. Kilkoma susami Jonas dopadł wylotu tunelu. Wewnątrz, w półmroku, dostrzegł tylko czerwone echo – dogasające ślady stóp.
W miejscu, gdzie się wypaliły wiśniowymi piętnami, płaska szyna wchodziła bezpośrednio w ścianę. Zupełnie absurdalny, ślepy tor. Nic nie wskazywało, że ściana – ograniczająca krótki korytarz – potrafi się unosić albo odchylać wstecz. Ślepy zaułek. Donikąd prowadzący tor zapuścił weń fosforyczną żagiew. Poza nim nawiało tu kurzu i papierowego śmiecia, pociętego w puch nożycami ostrzejszymi od szczurzych zębów. Trochę strzępów zwisało jeszcze na ścianie przeciwległej do wlotu tunelu. Jonas wyżej uniósł oczy.
Zadrżał. Ktoś tam stał – znajomy. W dłoni maska odjęta od twarzy. Odchylona głowa. Czarna peleryna spływająca z ramienia, na niej kilka ocalałych złotych liter – orderów, hasło proklamujące Opatrzność. Niżej plakat oddarty na skos. Brak nogi uniesionej nad szkarłatnym zarzewiem, jakby buty, podkute białym żelazem, poszły swoją drogą. W połowie zrolowany i wystrzępiony plakat ujawniał pod sobą wielowarstwowy rodowód arkuszy; przez dziesiątki lat nakładających na siebie pokolenia haseł. Przedtem okryta skrzydłem czarnej peleryny, ujawniła się tam inna jeszcze postać, jednocześnie bardziej wyblakła w niedawnej konspiracji i ożywiona tym nowym dostąpieniem światła. Sylwetka wysokiego, muskularnego mężczyzny z potężnym młotem, jak toporem, zaciśniętym w dłoniach hartowanych pracą. Uniósł głowę, pod płachtą naklejoną z wierzchu, a teraz oddartą, spokojną twarz ufnie zwrócił ku nieskończoności i niebieskimi oczami, na wylot przez czarne strzępy, zdawał się zaglądać w przyszłość.
20. OSTATNIE WOZY BOJOWE

Kiedy między niebotycznymi kolumnami pokazały się cztery postacie w skafandrach, poznać było z daleka, że również oni nie znaleźli niczego. Tylko Mażulis zbliżył się do siedzącego Bio–Łącza. Odwrócony do nich plecami Jonas usłyszał krótką rozmowę:
– Przepraszam – powiedział Mażulis.
– Za co?
– Naprawdę chciałem to zrobić.
– Nic się nie stało.
– Miałeś ojca w Armii?
Janko milczał chwilę.
– Przed Endogeniczną – potwierdził cicho.
– Jesteś do niego podobny.
– Znaliście się?
– Po prostu pamiętam go. Swego czasu Armia stanowiła schronienie dla różnych oryginałów. Z niego zawsze był dziwny człowiek. Nie wiem, czego szukał w Armii. Nie był dobrym żołnierzem. Za dużo czytał. Pewnie by mi nie weszły w krew różne odruchy warunkowe, gdybym go częściej słuchał.
– To naprawdę nie ma znaczenia.
– Nie po to też przyszedłem. Widzę, że się męczysz. Takim, jak ja też nie jest lekko. Wiesz, skąd jestem?
– Wiem.
– Twój ojciec zamienił ze mną tylko kilka zdań. Kiedyś zobaczył, że się męczę... Jak ty. Pamięć najbardziej męczy. Podszedł do mnie i powiedział: „Bądź optymistą, przyjacielu. Jedyną stałą funkcją historii jest zmienność. Wszelki totalitaryzm, prędzej czy później, okazuje się kolosem na glinianych nogach”. Może to przeczytał w swoich książkach. Potem uśmiechnął się i dodał: „Nawet stała i niewzruszona opoka Ziemi okazała się planetą, jakby łupiną kosmicznego okrętu, zdana na łaskę międzygwiezdnych żywiołów”.
Ciężkie kroki dały znać, że Mażulis odszedł do swoich żołnierzy. Jonas odwrócił się, zaintrygowany.
Zobaczył tylko plecy Bio–Łącza. Janko już nie siedział, stał za to skulony jakiś i wąskie ramiona drżały mu wyraźnie. Między łopatkami czerwony stempel zachował swoje DO USŁUG. Jonas chciał podejść i coś powiedzieć, cokolwiek – byle odwrócić jego uwagę od spraw minionych. Janko jakby plecami wyczuł wzrok Megaloxanthy. Sam się obrócił na pięcie, na dowód, że coś mu we krwi zostało ze zwrotów na komendę.
Stanęli przed sobą twarz w twarz. Janko śmiał się. Chichotał ze łzami w oczach, aż ręce przycisnął do brzucha i powstrzymywał kolejne spazmy wstrząsające jego drobnym ciałem.
– Co tobie – zaniepokoił się Jonas.
Janko zatoczył się. Z wypiekami na twarzy wyciągnął rękę, jakby chciał powstrzymać Jonasa. Znowu skulił się ze śmiechu.
– Słyszałeś, Jonas? – wykrztusił wreszcie. – Och! Jonas! Nie pytaj o nic! Nie, nie! Daj!
Ostatnie żądanie skierował do Mażulisa, który znów zbliżył się, zaniepokojony jak Jonas.
– Daj! – niespodziewanie w głosie Bio–Łącza przez nawroty chichotów przebił się kategoryczny rozkaz.
Mażulis z niepewną miną ściskał w dłoni swój karabinek, już bez czarnego tłumika. Raptem Janko wykonał ręką ruch tak zręczny a nieoczekiwany, że broń znalazła się w jego posiadaniu.
– Za mną – rozkazał znowu.
Nie czekając wyminął Mażulisa. Nim go dogonili złożył się do strzału i daleko przed nim oślepiający błysk przyćmił dotychczasową poświatę, która cały ten świat spowijała w atmosferę dziwnego uśpienia.
Jonas chciał go powstrzymać i odebrać broń. Janko wykręcił się błyskawicznie i Jonas mógł zajrzeć jednym okiem w maleńką obrączkę lufy.
– Mówiłem, Jonas, nie pytaj! – zawołał. – Nie jestem praktykujący, ale wiem, jak to obsługiwać. Zresztą warto się chyba zabawić. Cóż nam innego zostało. Mażulis przekonał się, jak łatwo go rozbroić; Megaloxanthę też mogą oczekiwać pewne niespodzianki. A więc zdejmij, co masz na plecach. Szybciej! To naprawdę fascynujący spektakl... O tak!
Jonas podporządkował się woli Bio–Łącza. Sprzeciwiając się łatwo go było zabić. W oczach Janko zapaliły się iskierki szaleństwa. I cały czas ledwie powstrzymywał chichot.
Za plecami Bio–Łącza, gdzie otwierała się perspektywa w najgęstsze skupisko estakad, rozpalone do białości krople metalu kapały na ziemię z czeluści rozwartej w jednej z rur. Promień przewiercił ją na wylot. Okazała się pusta wewnątrz. Wystarczyło przyciąć też pod wysokim stropem, żeby wysoki walec runął w dół całym swoim ciężarem.
– Teraz wiesz, co masz robić? – ciągnął swoje Janko. – Tę dyszę skieruj tam. Widzisz? W sam środek. Na co czekasz, Jonas? Zrównaj to z ziemią!
Żołnierze Mażulisa stali bezradni. On sam nie ochłonął jeszcze? Jonas pomyślał, że – w rzeczy samej – każdy spektakl jest dobry, jeśli i tak trzeba odejść. Nikt tu pewnie nie zawita więcej – można sobie pozwolić na ten fajerwerk. Nacisnął spust.
Nie było nic; ani dźwięku żadnego, ani promienia, wokół którego skwierczy powietrze. Tylko ciężar dyszy, odczuwalny w dłoniach, zniknął nagle. Teraz miał wrażenie, jakby trzymał przedmiot lżejszy od powietrza. Tam natomiast, gdzie skierował dyszę, pojawił się najpierw punkt, potem biała plamka, na pozór nie znajdująca oparcia na żadnej z kolumn, po prostu wisząca w przestrzeni.
– Wystarczy – powiedział Janko.
Jonas zwolnił palec. Tam już nie było ani niewymiernego punktu, ani płaskiej plamy. Biała kula rozrastała się szybko. Po jej powierzchni spływały szare nacieki i Jonas pojął, że coś się tam topi – bez dymu, bez ognia, bez bajecznego roziskrzenia. Kolumny splecione w jeden Filar I Modułu jak żywe odginały torsy od wybrzuszenia kuli. Przed chwilą pionowe słupy stanowiły ciemne, pionowe słoje drewna, jakby nawarstwione wokół sęka broczącego coraz żywszym światłem. Jeszcze ze stropu zwisały pionowe sople, w dole pasma okręcały się wokół pękatego wrzeciona, które nawijało na siebie włókna stali ciągnione w piekielnym ogniu. Wreszcie jedno pękło. Za nim następne. Cyklop otwierał swoje oko – rozklejały się rzęsy, wreszcie na wierzch przebił się promienny wytrzeszcz. Czarne pręty odwijały się na boki, niby kraty więziennej celi wyduszane z potworną siłą. Sypnęło iskrami. Z jednej rury coś bluznęło gęste zrazu, lepkie – nim się rozpłomieniło. Stal pociekła białymi strumykami. Coraz głębiej pękały ścięgna wiążące sklepienie z ziemią.
– Teraz za mną! – krzyknął Janko i zachłysnął się strasznym śmiechem.
Nie oglądał się, czy ktoś biegnie za nim. Na drodze do szalejącego żywiołu ocalało jeszcze kilka pełznących nad ziemią i dopiero nieco dalej ostro w górę wykręcających się kłączy. Widocznie „oko cyklopa” otworzyło się daleko poza ich linią. Janko biegnąc osłaniał twarz przed żarem bijącym od centrum Modułu. Dopiero w cieniu jednego z ocalałych walców odwrócił się do podążających jego śladem.
Rękojeścią skierowaną od siebie podał broń Mażulisowi.
– Teraz to tnij – powiedział. – Gdzie trzeba precyzji zrobisz to najlepiej. Z dołu pod kątem. Potem u góry. Żeby się odwaliło w bok, a nie nam na głowy.
Wicher zerwał się w spokojnym dotąd powietrzu. Targnął jasnymi włosami Bio–Łącza. Poza coraz mniej pewną osłoną stalowej kolumny ogień huczał głośno. Sypnęło iskrami i rozległo się głuche tąpnięcie. Płaty sadzy frunęły w powietrzu. Tymczasem Janko stał z rozwianymi włosami, w kurtce z rozchełstaną piersią – nawet nie drgnął, kiedy popiół sypnął mu na głowę żywe jeszcze iskry. Jako demon ognia najdziwniejszą miał twarz – białą, z oczami rozszerzonymi w upiornym świetle, jakby się zamienił wzrokiem z Feretriusem – puste oczy nie chwytają światła. Tym strasznym wzrokiem popatrzył na Mażulisa i szaleństwo zabrzmiało w jego głosie.
– Tnij! – rozkazał.
Mażulis jak zahipnotyzowany wyciągnął ramię. Pewna, prosta pręga na odlew smagnęła przez tułów kolumny. Tym razem była to cieniutka, biała blizna. Mażulis odstąpił kilka kroków. Przymierzył znowu, jak na musztrze. Ten sam promień przepalił metal wysoko pod stropem. Kolumna chwilę trwała w bezruchu. Niepostrzeżenie zaczęła się odchylać od pionu. Jej przycięty wierzchołek zakreślił łuk, pękła też wzdłuż cięcia u podstawy i runęła z piekielnym łomotem – pusta w środku.
Usłyszeli upiorny śmiech Bio–Łącza.
Janko rzucił się tam, gdzie zabrakło cienia. Powodowani dziwnym posłuszeństwem żołnierze bez wahania poszli za nim w ogień. Jonas ostatni dotarł do ogromnego kręgu, jaki pozostał w miejscu, gdzie odpadła rura. Jeden z komandosów już tam był, poza płonącym obrzeżem. Nagle z powrotem wyskoczył poza ten niewysoki pierścień. Tymczasem dno płytkiej studni podnosiło się powoli. Srebrne wybrzuszenie uniosło się nad czerwoną, potrzaskaną krawędź i wysuwało się dalej. Jakby aż tutaj sięgnął tłok, z drugiego końca obciążony kulą Dyspozytorni. Zobaczyli samych siebie w krzywym zwierciadle.
– Czekajcie tutaj! – zawołał Janko, ledwie przekrzykując łomot poza tym walcem, wysokim na cztery metry, który dał im osłonę przed ogniem buszującym w labiryncie armatury skłębionej nad pokrywą I Modułu. – Jonas, ty ze mną!
Sam runął głową do przodu, jak opętany, prosto w lustro wybiegające mu naprzeciw krzywym odbiciem jego roześmianej twarzy. Niespodziewanie lustrzana powierzchnia połknęła go w całości. Jonas porzucił przydzielony mu ekwipunek i skoczył za nim. Tylko przeniknęła go łaskotliwa fala. Poczuł, że leci – głową w dół, coraz szybciej. Nagle, w zupełnej ciemności, miał wrażenie, że go obraca w powietrzu stawiającym coraz większy opór. Kolejny dreszcz przeniknął go, tym razem od stóp. Ciemność pękła przed nim i na podkurczonych nogach wylądował na twardej, równej posadzce.
Zobaczył Janko zdzierającego z siebie bluzę opaloną i dymiącą jeszcze. Obejrzał się – za nim zamknęło się lustro w białym pierścieniu. Przez czarną pętlę można trafić pod ziemię.
Znowu usłyszał śmiech Bio–Łącza.
Zdążył dostrzec jego nagość prawie dziecinną, nim ją nakryła szklana powieka.
Obok inne ciało walało się tak, jak je zostawili. Trochę jakby sczerniało.
Wrócił więc do Dyspozytorni.
– Jak ci się to podoba, Jonas? – usłyszał głos zewsząd. – Słyszałeś przecież: „Nawet stała i niewzruszona opoka Ziemi okazała się planetą, jakby łupiną kosmicznego okrętu...”! Nie będę psuł efektu holowizją. Już wiesz, gdzie jestem. Teraz spiesz z powrotem. Spiesz się, Jonas! Stracisz jedyną w życiu okazję! Ta–aki spektakl! W górę, Jonas! Tą samą drogą!
Nie czekał. Nie miał tu nic więcej do szukania. Wstąpił w lustro otoczone białym pierścieniem. Wszystko powtórzyło się w nieco odwróconej kolejności. Powietrze wypchnęło go po drugiej stronie zwierciadła i ustawiło obok znieruchomiałych postaci w skafandrach Endogenicznej.
Z jednej strony błękitne, ciemnopąsowe i złote płomienie wydobywały się z coraz to nowych pękających kolumn, z drugiej ciężkie dymy zwijały się pod stropem Fabrycznego Poziomu, rozpełzały się nad płaskowyżem Modułu i dalej, gdzie trwały niezmiennie mroczne masywy Modułu III, IV i IX. Opornie wynurzały się z ciemności. Jedyna żagiew rozpalała się nad I Modułem.
Nagle ziemia drgnęła im pod nogami.
Zakołysało. Daleka krawędź urwiska stanęła dęba i znowu opadła do poziomu. Gdzieś rozległ się trzask materii dartej potworną siłą. Jękliwie strzeliły pierwsze szyny. Z góry sypał się biały popiół i spadły pierwsze krople ognistego deszczu. Trysnęło nowe źródło, dotychczas tłoczące łatwopalną karmę między poziomami. Ze wzmożoną siłą ciężkie krople zabębniły po metalicznej pokrywie I Modułu. Rozbryzgujące się kleksy buchały obłoczkami pary, w mig dokonującej samozapłonu. Ten deszcz zacinał z tyłu spoza lustrzanego tłoka, który osłaniał ich płytkim podcieniem. Żar powietrza nie przekraczał wytrzymałości skafandrów i pancerza Megaloxanthy, tym niemniej zbili się w ciasną grupkę i stali ramię przy ramieniu. Żołnierze Endogenicznej z zachwytem prawie patrzyli przed siebie, gdzie ziemia i niebo jednakowo szarymi strumieniami płynęły w przeciwnych kierunkach. Wyglądało to tak, jakby metaliczna czy ceramiczna pokrywa Modułu upłynniła się nagle i od centrum płaskowyżu popłynęła potokiem szerokim na trzysta metrów. Jeszcze to był ruch niezmiernie powolny, lecz już ziemia rozłaziła się gdzieś w okolicy tamtej szczeliny dylatacyjnej, wzdłuż której maszerowali od krawędzi skarpy. Tu i ówdzie dalej pękały kłącza przerzucone nad tym rozłamem niby cumownicze liny, waliły się estakady, napinały struny mostów, żeby wreszcie wystrzelić szrapnele nitów przeszywających powietrze z upiornym świstem, belki wsporników niby maczugi miotane przez obudzonych cyklopów upojnie furkoczące blachy – jakby aż tutaj dotarł chichot Bio–Łącza.
Oni tymczasem czuli pod stopami powolne kołysanie. Cień spoza ich pleców wydłużał się coraz bardziej, wytyczał kierunek ruchu. Gdzieś tam rosła przestrzeń między nimi a „okiem cyklopa” gorejącym z zawziętością nowo narodzonej gwiazdy. Pożar tam drążył krater wulkanu i z nieba waliły się monstrualne słupy – daremnie ogromne ramiona miażdżyły o pancerną rufę Wozu Bojowego.
Pod ceramiczną pokrywą pracowały jakieś motory sprzężone z Bio–Łączem, nowym Sternikiem. Bojowa machina – napędowe ogniwo produkcyjnego Modułu – wydobywała się z gniazda industrialnego osprzętu; pękały ostatnie linie przesyłowe energii elektrycznej, plazmy i mechanicznej siły. We wnętrzu ziemi znów ruszyły taśmy produkcyjne albo ruchome chodniki, wreszcie odzyskały pierwotne funkcje – tylko płaszczyzny posadzek zmieniły profil bieżnika, szarpnęły gąsienicami i zaczęły wyrywać atomową siłownię z masy całego Modułu.
Daleko, prawie na horyzoncie, majaczyły inne bunkry. Tam nikt nie dotarł jeszcze. Tylko tutaj Wóz Bojowy wydostawał się z wiekowej przystani. W tym kierunku, gdzie wspięli się na płaskowyż – pancerną Tarczę Wozu – ziemia szerokim pasem przesuwała się wobec reszty niepotrzebnych doków. Inne Wozy Bojowe jeszcze czekały na swoich jeźdźców.
Tutaj stało ich pięciu, nie licząc Sternika pociągającego za wodze od wewnątrz. Za ich plecami huczały płomienie, z przodu wyprzedzały ich dymy wysnute z tej samej przepaści, która w tej chwili rozwierała się za rufą Wozu Bojowego.
W ryku wichury, w łomocie blach nikt nie słuchał głosu Megaloxanthy, który coś deklamował z obcym sobie patosem. Twarz zwrócił przeciw wiatrom i dymom już zawracającym, odbitym od kopuły Enklawy i ochłodzonym nieco, żeby teraz niskim napływem skołtunionej fali ogarnąć gniazda innych Bojowych Wozów. Jonas stał skamieniały, z twarzą zaskorupiałą błękitnym pancerzem, z otwartymi szeroko, martwymi oczami; patrzył – niczego nie widząc przed sobą, i mówił – nie poruszając ustami:
– ... ZAPRAWDĘ NIE WIEM! JAKIE JEST MIEJSCE MOJE W TYM WSZECHŚWIECIE MARTWYM AŻ PO NIESKOŃCZONOŚĆ... CORAZ SZERSZE KRĘGI ZATACZA POŻOGA SZALEŃSTWA MOJEGO, WYPALA NAJSKRYTSZE ZAKAMARKI JAŹNI, GDZIE – JESZCZE PRZED CHWILĄ, PRZED TYSIĄCKROTNYM OBROTEM WOKÓŁ GWIEZDNEGO PŁOMIENIA – PULSOWAŁA KREW ŹRÓDLANA, WIARA NAJCZYSTSZA...
Deklamował tak, aż mu wzrok ocknął się pod ochroną soczewkowych łusek. Przejrzał na nowo tylko po to, żeby – między błyskawicami, przed czołem chmury płynącej im naprzeciw – zobaczyć postać biegnącą do nich i rozpaczliwie wymachującą ramionami.
Poznał komandosa pozostawionego w wartowni wytopionej w burcie Wozu Bojowego. Tamten zdawał się uciekać przed czołem skłębionej chmury. Wreszcie Jonas dostrzegł jego przerażoną twarz, a przede wszystkim rozpacz w oczach za szklaną przyłbicą.
Wtedy zrozumiał.
Przypomniał sobie, kto został poza skarpą, przed Tarczą Wozu, nim ten ruszył do przodu – na krwawy chrzest. Ofiara została złożona, można wyruszyć na nową Wojnę.
21. WYPAD

Gorące podmuchy wiatru podrywały linkę wyciągu, luźno zwieszoną od miejsca, gdzie nad krawędzią skarpy sterczał pozostawiony tam emiter. Białe nity wstrzelone w Tarczę Wozu odmierzały swoje trzy–czwarte metra. Tych metrów do ziemi – brakowało z dwadzieścia i to na przestrzeni dobrych stu dwudziestu metrów, między rozstawem monstrualnych gąsienic. Można było zajrzeć pod niedawną ścianę Modułu i pod dno Wozu Bojowego, obwisłe nieco, podświetlone dogasającym pożarem.
Ostatni linę wyciągu wypuścił z ręki Mażulis.
Jonas już biegł pod nawis Tarczy Wozu. Coś się zachwiało w krwawym świetle. Niewyraźna sylwetka zatoczyła się w jego stronę z rozpostartym krzyżem rąk i rozwianym włosem.
Był kilkanaście kroków od tej postaci, kiedy w niewyraźnej plamie twarzy rozpoznał puste oczodoły. Cień Feretriusa słaniał się na tle migotliwych płomieni. Ktoś do niego doskoczył z tyłu, przełożył mu ramię pod pachą i wykonał prawidłowy rzut przez biodro. Cień Feretriusa rozciągnął się na ziemi. Z góry Kolczinski oparł na nim stopę i zaczął przeklinać, na czym świat stoi:
– Dokąd lezie, skurwysyn! Parszywy pomiot genomuta! – w tej chwili jego wzrok natknął się na Jonasa. – To wy? Żeby z was skurwysyny darły skórę pasami! Żeby was Wpleszcz! Czyj to był pomysł?
– Żyjecie! – Jonas poczuł nieprawdopodobną ulgę. – Gdzie Ion?
– Co Ion?! Niech ci zwiędnie jak przepuszczony przez Zmrocznik! Każdemu by obrzydło niańczenie tego półidioty! Bełkocze parszywe imię Megaloxanthy i lezie gdzieś. Trudno utrzymać. To wasz pomysł?
Wskazał ogromne, lekko obrzmiałe sklepienie, wsparte na daleko rozstawionych gąsienicach, pod którymi uginał się kołnierz otaczający Moduł.
– Bez Janko nigdy byśmy nie znaleźli – powiedział Jonas.
– Bzdura – parsknął Kolczinski. – Trzeba myśleć. Jeśli komuś zależało na zakamuflowaniu Wozów Bojowych, najprościej było zachować je w całości, tylko zmienić funkcje. Te cholerne twierdze posiadają motory i generatory energii zdolne wprawić w ruch cały Moduł Produkcyjny. Tylko tacy durnie, jak my, mogli łbem tryknąć pod właściwy adres i dalej w niczym się nie połapać.
– Janko nie przypuszczał, że wykonano to z takim rozmachem.
– Gdzie to cholerne Bio–Łącze?!
– Pozostał w sterowni Wozu – Jonas kiwnął głową w górę.
– Już się pasował na Sternika? Więc to ten skurwiel... Jak pitekantrop dorwie się do sterowanej elektronicznie maszynki do mięsa, powinien dziesięć razy sprawdzić czy któregoś palca nie wetknął między noże. Jeśli nie przy ręce, to u nogi. A jeśli nawet i nie rozsmaruje po ziemi, to i tak wolę osiwieć z własnych zgryzot, zamiast przez cudzą głupotę. Siedź!
Kolczinski bezpardonowo pchnął z powrotem do ziemi białowłosy Cień Feretriusa.
– Janko chyba wiedział, co się stanie, gdy ruszy Wozem – Jonas spróbował usprawiedliwić Bio–Łącze. – Jak widzę gąsienice najpierw dźwignęły tarczę Wozu nad Cembrowinę, w której osadzono Moduł. Może chciał sprawić wam niespodziankę.
– Wyśmienity dowcip! – Kolczinski obejrzał się przez ramię. – Hej, Szałamaja! Ktoś ci po prostu zrobił kawał! Czujesz to? Jeszcze jak czujesz! Tylko się na śmierć zaśmiać...
– Nam też nie było łatwo – powiedział Jonas.
Kolczinski popatrzył na niego uważniej. Przemilczał. Mażulis i czterej komandosi zatrzymali się na widok tego, który niedawno był Feretriusem, na dodatek w stopniu majora. Ślepiec usiłował wstać. Przynajmniej wywinąć się spod nogi Kolczinskiego i podpełznąć do Jonasa. Słyszeli jego świszczący oddech i urywany bełkot, jakby mu nie tylko wypalano oczy, lecz dodatkowo wyrwano język.
– Czego się ślepią?! – warknął .Kolczinski. – Zabierzcie go stąd. Znajdzie się tam dla niego klatka?
Tym razem Kolczinski skinął w górę.
– Na pewno – odparł Jonas.
– Kędy tam wleźć?
Jakby Bio–Łącze przysłuchiwało się ich rozmowie; za porucznikiem Kolczinskim opuściła się pancerna łuska o średnicy dwudziestu metrów, za sobą pociągnęła srebrzysty walec. Ten sam rodzaj śluzy, co pozwala wyjrzeć na wierzch Wozu Bojowego. Tym razem tłok miał dłuższą drogę. Zaskorupiała stopa opuściła się z wysokości dwudziestu metrów, zanim wparła się w ziemię.
– Tam? – zapytał Kolczinski pokazując lustrzany słup. – Kolejny dowcip? Niech was diabli... Ty, ty i Mażulis – do roboty. Waszą piramidkę złożyliście pod samą ścianą, więc trochę przetrąciło architekturę. Pozbierać i załadować. Gdzie ładownie – pytajcie się swojego Bio–Łącza. Wy dwaj pomóżcie mi to curiosum zataszczyć w bezpieczne miejsce.
Żołnierze jakoś opornie ruszyli w stronę tego, który kiedyś był Feretriusem. Może przetrwał w nich respekt dla wyższej rangi. Ten szarpnął się, kiedy poczuł ich ręce na sobie. Spróbował wyrwać ramię przedtem wykręcone przez Kolczinskiego. Porucznik musiał dysponować siłą niezwykłą dla smukłej, zbyt eleganckiej sylwetki. Cień Feretriusa ledwie się ruszył, żelaznym chwytem osadzony w miejscu. Tylko głowę odwrócił, kiedy go pociągnęli, i pustymi oczodołami poszukał Jonasa. Poruszył przy tym ustami, zupełnie bezdźwięcznie, a przecież Jonas byłby przysiągł, że usłyszał coś bełkotliwe, przypominające wielokrotne powtórzenie „Megaalo–anta–megao–olan...”. Wzdrygnął się.
Poczuł na sobie uważny wzrok Kolczinskiego.
– Słyszałeś? – zapytał porucznik. – Tak cały czas.
– Zostawcie go – rozkazał Jonas.
Kolczinski wzruszył ramionami. Mruknął na swoich żołnierzy i sam odstąpił w bok. Potem spode łba patrzył, jak Cień Feretriusa zbliżył się do Jonasa, dotknął go ręką i niespodziewanie przysiadł u stóp Megaloxanthy.
Zdawało się, że Kolczinski zaklął pod nosem. Gwałtownie obrócił się na pięcie, żołnierze za nim, jak na musztrze – żaden się nie obejrzał, kiedy odeszli pomagać Mażulisowi przy załadunku sprzętu, zapasów żywności i trzydziestotonowego wyposażenia Iona Szałamaji.
Teraz dopiero Jonas uświadomił sobie, jak mu brakuje pociesznego grubaska. Nieczęsto trafiają się ludzie nie przejmujący się niczym, a przy tym obciążeni pamięcią, która nie przeszkadza z humorem podchodzić do własnej niezborności. Poszukał go wzrokiem. Przez moment miał wrażenie, że Ion też mu się przygląda z daleka, lecz Szałamaja szybko odwrócił oczy. Stał z boku, dziwnie przygaszony – nerwowo przestępował z nogi na nogę. Dziwnie mu się nie spieszyło z komentarzem, chociaż powinien być zadowolony; jego Wozy Bojowe nie okazały się mitem i dalsza droga stała przed nimi otworem.
Jonas ruszył w jego kierunku. Zapomniał o Feretriusie. Ten sprężyście poderwał się z przysiadu i jak cień ruszył za nim. Wyglądało, że doskonale słyszy albo czuje każde poruszenie Jonasa. Twarz mu się przy tym zaróżowiła nieco i uspokoiła. Nic nie wskazywało, że w najbliższym czasie zamierza odstąpić od Megaloxanthy.
Jonas przystanął bezradny.
Do Szałamaji tymczasem podszedł Kolczinski. Wymienił z nim jakąś uwagę i podał grubaskowi zawiniątko wyciągnięte z jakiejś skrzynki. Ten szybko pokiwał głową, po czym – drobiąc krótkimi nóżkami – ruszył do śluzy Wozu. Na moment zawahał się przed wypukłym lustrem, zdobył się jednak na ten krok i postąpił do przodu.
Z drugiej strony ludzie Mażulisa ładowali ostatnie pojemniki. Po prostu wsuwali je w lustrzaną przesłonę. Wreszcie zgodnie naparli na kontener Szałamaji i ten niespodziewanie płynnie pośliznął się i znurkował w śluzę. Tym razem Kolczinski podszedł do Mażulisa. Coś powiedział. Widać było, jak Mażulis cały zesztywniał. Porucznik pochylił się nad ostatnią skrzynką, jaka jeszcze nie powędrowała do ładowni Wozu Bojowego. Uniósł jej pokrywę i zaczął wyjmować jakieś obłe przedmioty. Każdemu przyglądał się z osobna. Jedne przyczepiał sobie do pasa inne odkładał na bok. Wreszcie te pozostawione, z powrotem wrzucił do skrzyni.
Nagle Mażulis wykonał gwałtowne w tył zwrot i zniknął w śluzie. Reszta żołnierzy ociągając się pomaszerowała za nim.
Kolczinski chwilę patrzył ich śladem, potem oburącz dźwignął swoją skrzynkę i pchnął w tę samą śluzę.
Coś odwróciło uwagę Jonasa. Z jednej strony, gdzie dogorywał wyszczerbiony I Moduł, pożar łatwopalnych materiałów nie rozprzestrzenił się zbytnio – na ile można się było zorientować w perspektywie przeszło stumetrowego rozstawu gąsienic Wozu Bojowego. Musiała istnieć blokada między poziomami – ostatecznie ogień podłożyło Bio–Łącze, kto lepiej od niego powinien był wiedzieć, czy cała Enklawa nie stanie od tego w płomieniach. Za to z przeciwnej strony, skąd przebił się mobil Endogenicznej, odezwało się głuche tąpnięcie we wnętrzu ziemi. Tam, w ciemności przyprószonej warstwami kurzu i popiołu, działo się coś jeszcze; może nie tak gwałtowne, jak pożar podłożony ich ręką, za to z pewnością bardziej trwałe – nie wygaśnie, nim ogarnie całe THARSYS, aż po Moduł CETI – ostatnią wyspę w silentium universum.
Czas ruszać, pomyślał Jonas, jeśli mamy zamiar wrócić nim zostaną same zgliszcza.
Przed lustrzaną ścianą, w którą można byłoby wjechać całym mobilem, twarzą w twarz natknął się na Kolczinskiego. Objął go za ramię.
– Chodźmy – powiedział.
Obok krok w krok postępował Cień Feretriusa.
Kolczinski uśmiechnął się i powoli, ale zdecydowanie, zdjął rękę Jonasa ze swego ramienia.
– Beze mnie – powiedział.
Jonas popatrzył na niego, jak na człowieka niespełna rozumu.
– Zwariowałeś – powiedział.
Kolczinski wykonał ręką gest obejmujący coś niewidzialne.
– Ten świat nie jest nasz – powiedział. – Chociaż uparcie kroimy go na własny obraz i podobieństwo. Każdy z nas w innym miejscu i czasie zostawił sumienie. Dziś podziękujmy Bogu za to, że – odbierając czas i miejsce – zostawił nam szansę śmierci. I módlmy się, żeby się nie rozmyślił. Rozumiesz, mnie, Jonas? Chcę umrzeć. Nie w imię tych, którzy mogą przetrwać, lecz z tymi, którzy zdechną ze mną. Wracam do mojego gówna.
– Poszaleliście wszyscy – cicho stwierdził Jonas.
– Szaleństwo, to piękna rzecz – z rozmarzeniem powiedział Kolczinski. – Ciebie na nią stać. Gdzieś dążysz, w coś wierzysz – albo tak ci się wydaje. Moje ręce cuchną po łokcie. Nic więcej. Jak sięgnę pamięcią – śmierć idzie krok w krok za mną, tylko zbytnio rozgląda się na boki. Może i ona potrzebuje skupienia. Powierzam ci moich żołnierzy. Tylu zostało. Dbaj o nich.
Poprawił długą strzelbę przewieszoną przez ramię. Był w pełnym rynsztunku, który nie ujął mu elegancji. Nawet szeroki pas, zapięty wokół bioder – obwieszony dwiema kaburami, ładownicami, masywnym kordelasem i wiązką czarno–szarych granatów, jakby wypalonych w ognisku, potem zdobionych misternym ornamentem – nie wypaczał obrazu lekkiej, prostej jak struna, bardziej do parad przywykłej sylwetki oficera.
– Ze mną traficie najwyżej do piekła – powiedział jeszcze tonem usprawiedliwienia. – Niech śmierć idzie za mną. Obyśmy nie spotkali się, kiedy wrócicie. Tego mi życzcie.
Na moment zatrzymał się przy Cieniu Feretriusa.
– Był z ciebie dobry żołnierz – powiedział. – Bądź czymś więcej niż psem Megaloxanthy.
Ruszył z miejsca sprężystym, równym krokiem. Nawet nie spojrzał na Jonasa. Dopiero kiedy wyszedł spod Tarczy Wozu, odwrócił głowę i zawołał:
– Pozdrowienia dla Janko! Niech mnie nie zdepnie! Została mi ostatnia para spodni!
Chwilę Jonas śledził wzrokiem oddalającą się postać. Kolczinski wracał tą samą drogą, kędy przeprowadził mobil – samym środkiem rozłamu srebrzystoszarej osnowy Fabrycznego Poziomu.
Obok Cień Feretriusa przestąpił z nogi na nogę. Po raz pierwszy okazał zniecierpliwienie.
– Już, już – uspokoił go Jonas. – Idziemy.
Śluza przyjęła ich karykaturalnym odbiciem krzywego zwierciadła. Poza nim wpadało się w ciemność. Pneumatyczny tłok podniósł ich w górę, niby przełykiem gigantycznego brontozaura, który zwiesił długą szyję, żeby ostatni kęs podjąć przed wędrówką w poszukiwaniu laguny przytulniejszej od THARSYS.
W sterowni brakowało dwóch komandosów. Ledwie Jonas stwierdził ich nieobecność, kiedy sucho strzeliła śluza po drugiej stronie awaryjnego włazu i obydwaj wylądowali tuż za rzędem foteli otaczających kołyskę Sternika. Odruchowo Jonas poszukał wzrokiem tamtego trupa, którego przedtem wywlekli spod klosza, żeby zwolnić miejsce dla Bio–Łącza. Żołnierze go pewnie wynieśli i razem z rzeczami wyrzucili przez górny właz. Tylko ubranie Janko zwisało na poręczy jednego z foteli.
– Panowie zajmą miejsca – odezwał się głos Bio–Łącza. – Wizję dam, kiedy dojdziemy do podnóża kopuły.
– To znaczy, że już...? – zapytał Jonas.
– Jesteśmy w drodze.
– Nie taki znów relikt techniki – powiedział Jonas sadowiąc się w fotelu obok przejścia. – Nie kołysze w ruchu.
– No właśnie – potwierdził Sternik. – Proponuję krótki instruktaż dla wyeliminowania nieporozumień.
Na ekranie ukazał się schemat Wozu Bojowego. Nic nowego, poza podkreśleniem zasady wcześniejszego wpasowania w I Moduł Produkcyjny. Konstrukcja okazała się tak przejrzysta, aż trudno było zrozumieć, jak jej nie wyłowili przedtem z osnowy całego Modułu.
– Jesteśmy w Sterowni – kontynuował głos Bio–Łącza. – Poza tym w kuli równoważonej elektromagnetycznym żyroskopem znajdują się pomieszczenia załogi. Jest trzynaście kabin dwuosobowych. Dobierajcie się według woli albo decydujcie na intymność zakłócaną wyłącznie przeze mnie – mam kontakt z każdym pomieszczeniem. Bezpośrednio przy Sterowni, idzie się tam przez właz awaryjny, umieszczone są magazyny rzeczy wrażliwych na wstrząsy i mała zbrojownia. Umieściłem tam wszystko, co nam zostawił Kolczinski, za wyjątkiem androidalnego siłownika Iona Szałamaji.
Jonas spostrzegł, jak grubasek aż podskoczył na swoim fotelu. Na chwilę zastygł przed kołyską Sternika, cały sprężony, z zaciśniętymi piąstkami. Wreszcie skulił się – widocznie poczuł na sobie wzrok reszty załogi. Zaczerwieniony po uszy tylko szarpnął wąsy i klapnął z powrotem na swoje siedzenie. Teraz dopiero Jonas uświadomił sobie, dlaczego Ion tak przycichł ostatnio – zniknęły jego karmazynowe spodnie. Pasek podtrzymywał na brzuchu rozcięte z jednej strony, za to zdecydowanie za długie spodnie od munduru Kolczinskiego. Piekielne wrażenie wywarła na nim nagle stojąca dęba skarpa Modułu. Cicho zachichotał Cień Feretriusa.
Przecież on jest ślepy, pomyślał Jonas.
– Kula Sterowni spoczywa zwykle w silnym elektromagnetycznym łożysku – Sternik prowadził swój wykład. – Dwa szyby transmisyjne łączą ją z podstawowymi śluzami Wozu. Pierścień, po którym dotarliśmy do Sterowni, stanowi element sztywno spojony z trzystutonowym wirnikiem obracającym się wokół kuli.
– Wirnik? – zdziwił się Jonas. – Nie zauważyłem, kiedy przez niego przeszliśmy.
– Kwestia spostrzegawczości – zgodził się głos Sternika. – W stanie spoczynku następuje koincydencja jedynego przejścia z wylotem awaryjnego tunelu. Poza tym wirnik żyroskopu, poruszający się w ośrodku 10 atmosferycznego ciśnienia, dokonuje około czterdzieści obrotów na sekundę, co – przy promieniu czterdzieści pięć metrów – daje II prędkość kosmiczną na obwodzie. Elektromagnetyczne zawieszenie Sterowni gwarantuje jej nieograniczoną prawie swobodę zawieszenia względem zasadniczej masy Wozu Bojowego; dlatego wirnik jest właściwie mechanicznym akumulatorem energii, na wypadek awarii systemu zasilania motorów.
– Kiedy przekraczaliśmy lukę, między wirnikiem a kulą, nie było tam żadnego l0-2 atmosferycznego ciśnienia – stwierdził Jonas. – Czułbym się bliżej domu.
– Wirnik wyhamowało w czasie awarii I Modułu – wyjaśnił Sternik. – Teraz powietrze zostało wypompowane. Na obwodzie mamy już prawie tysiąc kilometrów na sekundę.
– To znaczy, że z awaryjnej śluzy korzystać można tylko przy zatrzymanym wirniku?
– Oczywiście. Ale też awaryjna śluza potrzebna jest tylko w sytuacji, kiedy z Wozu zostaje złom.
– Co dalej?
– Reszta właściwie was nie obchodzi – powiedział Sternik. – Musiałbym się rozwodzić o zasilaniu systemów gąsienicowych, o elektronice i mechanice. Mam do tego osiemdziesiąt automatów naprawczych i trzy razy tyle półautomatów. Wszystkie remonty, łącznie z regeneracją ewentualnych ubytków pancerza, dokonam bez zawracania wam głowy. O sprawności mojego zaplecza pierwszy może się przekonać Szałamaja. Oto główne ładowanie Wozu. Wybacz, Ion, moim obowiązkiem jest wiedzieć, co posiadam. Poza tym masz z głowy montaż.
Kamery musiały zajrzeć do znacznie większych ładowni Wozu, niż te, które mogłyby zmieścić się obok Sterowni. Długie pomieszczenie wypełnione było ciemnoczerwonym światłem, niby fotograficzna ciemnia. W bocznych ścianach czarne łuski nakrywały samodzielne boksy, całość natomiast zamykał ogromny, karbowany trap. Po odrzuceniu na zewnątrz tego zwodzonego pomostu można było na powierzchnię zjechać jakimiś lżejszymi środkami lokomocji – podobnie jak to miało miejsce z mobilem Endogenicznej, chociaż skala była nieporównywalna. Właściwie trudno było określić wysokość owego pomieszczenia, z powodu braku elementu o znanych wymiarach, mogącego posłużyć za punkt odniesienia – lecz oś kamery, umieszczonej chyba pod owalnym sklepieniem, zastanawiające długo prowadziła ich spojrzenie przez dalszy plan tego magazynu, zanim wyeksponowała to, co było przeznaczone dla Iona Szałamaji.
Tym razem grubasek zachował spokój. Cały tylko zapadł się w fotel i patrzył spode łba, wyraźnie naburmuszony.
Wzdłuż ładowni, na wznak na metalicznych posadzkach, spoczywał kształt niby ludzki, rozciągnięty aż po właz spinający strop i posadzkę. Bezpośrednio przy zwodzonym moście leżała ogromna, szklana kula, jakby – poza wypukłą, srebrzystą piersią – pozbawiona karku i bezpośrednio wpasowana w krótki, zwarty tułów. Od niego odchodziły rozrzucone bezwładnie dwa długie ramiona i nogi stanowiące przynajmniej połowę masy całego ciała. Owe monstrualne teleskopowe słupy, z nawijanymi strunami tytanowych ścięgien, chociaż równie bezwładne jak reszta ciała, sprawiały wrażenie trudno uchwytnej mobilizacji, jakby istniały same w sobie i wyłącznie dla siebie, przy czym daleko odrzucony korpuso–łeb stanowi marginalny dodatek; i w każdej chwili nogi te mogą się pozbyć zbędnej symbiozy, powstać i wyrwać się na zewnątrz, po czym niezmierzoną przestrzeń odmierzać krokiem dwóch niezmordowanych, pneumatycznych szczudeł.
– Prawidłowo? – odezwał się głos Sternika. – Jeszcze go tylko musisz natchnąć sobą.
– To miała być niespodzianka – mruknął Szałamaja.
– Dla mnie? – zdziwił się Sternik.
– Żeby Jonas nieco spuścił z nadprzyrodzoności – Ion powoli odzyskiwał dobry humor.
– Na twoje konto? – uśmiechnął się Jonas.
– Chociażby! – parsknął Szałamaja. – Mechaneurystyczna przesadza z megalomanią Megaloxanthy. Niech ci się nie zdaje, że tam, u siebie, dostąpiliście szczytu przemyślności. Był taki czas i tacy ludzie, którzy potrafili dokonać rzeczy, o jakich nie śniło się Selenie.
– Słusznie zauważyłeś – podchwycił Jonas. – Był taki czas i byli tacy ludzie.
Znowu roześmiał się tylko Cień Feretriusa.
Ponury Mażulis siedział między swoimi komandosami. Raptem z ekranu przepadła ciemnia ładowni. Naprzeciw nim tym razem w pełni przestrzennej holowizji, wypłynęła ogromna, jasna plama czyjejś twarzy. Obraz wyostrzył się i poznali twarz Bio–Łącza; lekko zarumienione policzki, roześmiane oczy i płowe włosy unoszące się wokół głowy naelektryzowaną mgiełką.
Jonas mimowolnie opuścił wzrok. Na wprost, pod przezroczystym kloszem, Janko spoczywał w bezruchu. Tam twarz była blada, bez kropli krwi, z zapadniętymi oczami i siną blizną zaciśniętych ust.
– Wasz Charon wita załogę – powiedziało widmo ożywionej twarzy Bio–Łącza. – Są jeszcze pytania?
– Jakie właściwie wymiary posiada nasza twierdza na gąsienicach? – zapytał Jonas.
– Długość 220, szerokość 200, całkowita wysokość 68 metrów.
– Majestatycznie – przyznał Jonas. – Jaką rozwijamy prędkość?
– Do trzydziestu węzłów.
– Gdzie jesteśmy?
Niespodziewanie niebieskie oczy spoważniały.
– Dowiadujmy się dróg naszych, a szukajmy i nawróćmy się do tego, który nas wezwał – cicho powiedział Sternik.
Jego usta chwilę drżały w powietrzu, jakby w duchu kończył sobie wiadomą modlitwę. Wreszcie uśmiechnął się znowu.
– Zaraz pożegna nas Cherubin z płomienistym mieczem – powiedział.
Czarny wir pochłonął jego twarz.
Jednocześnie płaski ekran wybiegł im naprzeciw mrocznym tunelem, który srebrna pierś Bio–Łącza, na wznak spoczywającego w kołysce Sternika, dopełniła przestrzenią. Nagle rozkręcone płaty ciemności okazały się strzępami chmur albo dymów. Dotarły aż tutaj od pochodni I Modułu, rozpalonej daleko za rufą Wozu Bojowego. Pod sklepieniem gigantycznej pieczary kłęby sadzy dążyły do jej krańców, tam ochładzały się i przed ścianą Kopuły zapadały w dół, sypały popiołem z brzuchów przedtem brzemiennych pożarem. Teraz, znów nabierając lekkości, dymnymi strumieniami, tuż nad ziemią przeciskały się pośród martwych budowli, między blokami złomu oplecionego rurociągami, przez szklane armatury, kratownice pomostów i pajęczyny kabli – siwą mgłą wracały z powrotem w ognisko. Tylko naprzeciw Tarczy Wozu rozstępowały się lotne pasma. Rozpostartym szeroko wachlarzem rozchodziły się w górę i na boki, jakby potworny buldożer – gąsienicami zdolny miażdżyć piramidy, żelazne zikkuraty i okryte ceramiczną łuską zbrojne kurhany – toczył przed sobą, z innego czasu i przestrzeni zagarniętą, kulę czystego powietrza – wiatr postępujący przed lemieszem Bojowego Wozu.
Spoza katarakty popiołów i sadzy coraz częściej prześwitywała kopuła Enklawy. Prosto w nią uderzył nagle jasny promień, jak niesiony wzrokiem wszystkich oczu, które ze Sterowni Wozu próbowały wyjrzeć poza THARSYS. Cieńszy niż włos lancet smagnął przestrzeń i zostawił po sobie biały łuk, po bokach cieknący krwawą pianą roztopionego szkła. Dziwnie porwane cienie, niby ptaki utkane z pajęczyny, pierzchnęły z łopotem skrzydeł, który przemknął pod pancerz Wozu Bojowego. Po drodze coś bluznęło fosforyczną kaszą, zawiesiło w powietrzu lotne radiolaria – półprzejrzyste kłębuszki jedwabistej przędzy, z ciemnym ziarnem w środku i ognistym parzydłem ciągnionym z serca eksplozji. Chrapliwym basem tchnął im w twarze zdepnięty nieostrożnie Kostropian–purchawica. Otworzyła się ciemna gardziel, przez którą Rojnik Arrheniusa sypnął swoją plemnię.
Trzaskające ziarna osypały się im, sprzed powiek, wykrzesały z oczu ciężkie, ołowiane krople. Ktoś wrzasnął – A–ACHEE–RON! Ktoś zaczął szeptać – qui vive la pieta quando e ben morta... W powietrzu pozostał różowiejący naciek – przestrzeń obrosła cieniutkimi korzonkami, które w niewidzialnej szybie dalej żłobiły dorzecza nitkowatych zmarszczek.
Wreszcie Tarcza Wozu uderzyła w płaszczyznę ściany pod tęczą. Znowu coś eksplodowało w pobliżu, aż miękko zakołysało Sterownią zawieszoną w elektromagnetycznym imadle. Rozległ się przeciągły jęk, zawibrował szklanym rezonansem i – pękł nagle. Żelazne serce dzwonu, ogromnym kloszem nakrywającego THARSYS, odłupało brzeg wbitego w ziemię kielicha.
Na moment płomienny kleks zakwitł przed nimi, pewnie skrzesany Tarczą Wozu. Dotąd mgielne pasma dymów zajaśniały seledynowym światłem, sprężyły się, zagęściły elastyczne nici, niby zwiedziona kurczem Sieć Stinsona.
Jonas poczuł dziwny dreszcz. Mrowienie od karku schodziło w pięści. Kątem oka dostrzegł ruch – tuż obok siebie. Ktoś przy nim zachłysnął się tym samym jękiem, jaki jeszcze wstępował na wyższe piętra Enklawy, żeby głosem pękniętego dzwonu przemówić do tych, którzy zapomnieli, że coś jeszcze istnieje poza Pierwszą Linią – może przebudził Stinsona i poderwał ludzi z sekcji nasłuchu CETI, ogarniętych apatią ciszy wszechwładnej na zewnątrz Enklawy.
Przed Jonasem zachwiała się ciemna sylwetka – Cień Feretriusa z rozpostartymi ramionami postąpił jeszcze jeden krok do przodu. W bok od kierunku natarcia Wozu Bojowego.
Jonas zerwał się, żeby go z powrotem ściągnąć w fotel. Dopiero wtedy, ponad ramieniem skulonej postaci, dostrzegł zieloną luminescencję. Migotliwe języki niezwykłego ognia pełgały w rozłamie jakichś konstrukcji, powoli przesuwających się wstecz. Pod wpływem jadowicie zielonych płomieni zeszkliły się żelazne bloki, zakołysały przezroczystymi widmami i powoli chyliły się do ziemi, wszystkie w jeden punkt. Z tego, co już tam spłynęło, uformowała się wielka kula, niby mydlana bańka. W jej wnętrzu – Jonas potrząsnął głową – ktoś stał; wysoki, smukły, jednocześnie nagi i oklejony szkliwnym pancerzem, chrupkim nabłonkiem, przez który prześwitywało gładkie ciało – niby człowieka, niby Megaloxanthy. Ten ktoś miał długą i szczupłą twarz, pełną bezgranicznego spokoju. Tylko okrągłe szmaragdowe oczy zdawały się zaglądać do wnętrza Sterowni.
Absurd! – pomyślał Jonas. Przecież to tylko holowizyjne odwzorowanie świata, który – dzięki elektronicznym zmysłom Wozu Bojowego – zarejestrowany został poza chroniącym ich pancerzem.
A jednak ten ktoś patrzył. I widział ich – jak na dłoni.
– Mówiłem! – zachichotał Sternik. – Cherubin z rodu genomutów pozdrawia nas na odchodne!
Coś poruszyło się u stóp tej postaci, melancholijnie spoglądającej za przesuwającym się Wozem Bojowym. Jakby się tam pieniło coś żywotnego nad zwykłą, ludzką miarę, kłębem białych ciał garnęło się do stóp owej Istoty, wąsy szczurzych ogonów unosiło nad guzowate łby.
Znowu zakołysało Sterownią. Zjawa przepadła w obłoku jaskrawej luminescencji, jakby Wóz zerwał wreszcie Sieć Stinsona i skoczył do przodu. Jedynie Cień Feretriusa dalej skamlał niby pies obity pałką po grzbiecie, to znów zawodził wysokim, wibrującym jękiem. Jonas porwał go za ramiona wstrząsnął i cisnął w najbliższy fotel. Sam poszukał wzrokiem kierunku nad kołyską Sternika.
Niebotyczna ściana Enklawy odchylała się powoli pod naciskiem Tarczy Wozu. W miejscu, gdzie promienisty skalpel naciął szeroki łuk, pojawiła się ciemna szczelina. Najpierw była to tylko nieco wygięta, pozioma krecha – jej końce coraz szybciej zbiegały w ziemię. Teraz pęczniał przed nimi ogromny, czarny półksiężyc, sierpami zwrócony w dół. Płat szklanego muru coraz głębiej odchylał się na zewnątrz. Uniosło Tarczę Wozu – prosto w ciemność nabijaną srebrnymi nitami, w migotliwe wysypisko Mlecznej Drogi. Znowu rzuciło Wozem, tym razem w dół – gąsienice zjechały po zwodzonym moście, po szklanej pochylni opuszczonej przed pęcherz nakrywający Enklawę.
22. STARCIE U SCHYŁKU EPOKI IUM

Daleko za sobą zostawili ogrom THARSYS – mleczną kopułę, od spodu podsiąkającą mrokiem. Tylko przy jej wierzchołku światła przybijały spod bielma. Długo ich odprowadzał ten blady majak – gasnąca źrenica, z Modułem CETI chętniej zapatrzonym w gwiazdy, niż nasłuchującym Rozumu ocalałego na tej samej ziemi. Wreszcie i to nakryła noc.
Przed nimi rozpościerała się jednostajna równina.
Zaraz za ścianą Enklawy wkroczyli w pejzaż nie mniej księżycowy od tego, jaki Jonas zapamiętał z Królestwa Seleny. Krater wpisany był w krater, bruzdy ciągnęły się dziesiątkami kilometrów czasami ciemnym tunelem nurkowały pod powierzchnię ziemi, jakby je wygryzły toczące skałę czerwie. Ten Dach Świata nie nosił zbyt wielu znamion Industrialno–Urbanistycznego Masywu. Cokolwiek kiedyś dało podwaliny wszystkim Enklawom, zostało – przynajmniej z wierzchu – przemielone dokładnie, sprasowane zagonami pancernych wozów – kiedy znajdowali się jeszcze odważni, żeby wytykać nos spod hełmu, spuszczonego na THARSYS. Wszystko wciąż na nowo kruszono wtedy eksplozjami specjalnych bomb, zapowietrzano podkopami po jednej i drugiej stronie Pierwszej Linii. Gdzieś tutaj wykluwały się pierwotne formy dzisiejszych Złotokapów, Efebów–przedrzeźniaczy i Bełkotników; tutaj też hartowała się Armia – aż powstała z niej Endogeniczna. Miejsca minionych zmagań pokryły wydmy lotnych pyłów, bezbarwny szlam – nawiewany przez wiatr i znów odgarniany, z cierpliwością klepsydry wtajemniczonej w arkana perpetuum mobile, żeby osłaniać wstydliwie i znów obnażać fragmenty zdławionych, metalicznych konstrukcji, kostropate wybrzuszenia bunkrów, kratery i szkliste kałuże, gdzie płynna miazga po opancerzonych transporterach zastygła lustrzanymi kleksami. Wszystko to reflektory Wozu Bojowego wyławiały z mroku, albo ekran Sterowni ujawniał w podskórnych szczegółach, dzięki elektronicznej interpretacji podczerwieni.
Im dalej, tym mniej było śladów bytności człowieka. Przed Tarczą Wozu przewijał się, na pozór zwyczajny, księżycowy pejzaż, ciągle piętrzący szare łańcuchy nowych formacji skalnych. A jednak przelotne muśnięcia reflektorów ujawniały płytkie ryty metalicznych ścian, wyraźnie geometryczne żłobieni? częściowo dopełnione rdzą, to znów szkliwnym wysiękiem. Mimo woli oczy Megaloxanthy dopatrywały się w tym monstrualnych budowli Szernów, które tu kiedyś zostały poddane próbie piekielnego ognia i nadtopiły się przynajmniej z wierzchu, zasklepiły nieco chropowatość urwisk skalnych i głazów spiętrzonych na głazach – niby dzisiaj monolityczne bryły mechanizmów, które Demon Ruchu opuścił w prehistorii.
Owe łańcuchy skalne, rozciągnięte aż po horyzont, koncentrycznymi kręgami rozchodziły się albo zbiegały w to miejsce, gdzie ostatnia Enklawa zachowała nieco minionej świetności całego Industrialno–Urbanistycznego Masywu. Oddalający się od tego centrum Wóz Bojowy nie musiał gąsienicami miażdżyć zbyt stromych uskoków. Przed nimi teren został zniwelowany dużo wcześniej, jak ostatni rzymski trakt, wiodący do mglistej krainy Brytów. Grzbiety cyrkułów zaklęsły się łagodnymi przełęczami w miejscach, gdzie – ławą przynajmniej trzech obok siebie postępujących Wozów – przebijały się kiedyś konwoje.
– Gdzie stary Makonde wyznaczył spotkanie? – zapytał Ion Szałamaja.
– W pobliżu Maw–szynrang.
Jonas niechętnie wycofał wzrok do wnętrza Sterowni. Może to sprawiło hipnotyczne kołysanie linii horyzontu, może ograniczoność THARSYŚ spotęgowała w nim – ujawnione teraz – pragnienie swobodnej przestrzeni.
– Janko zna to miejsce? – dopytywał Szałamaja, jakby istniała inna możliwość.
– To jedno z niewielu miejsc, gdzie aktualna rzeźba terenu pokrywa się z geografią Industrialno–Urbanistycznego Masywu – odezwał się głos Sternika. – Z danych kartograficznych, zebranych w okresie funkcjonowania systemu CETI, interpretacja Informatycznego Systemu pozwala – z prawdopodobieństwem rzędu 99,98 – utożsamiać miejsce wskazane przez Makonde z tak zwaną Urocznią Megalitu.
– Cóż to takiego? – zainteresował się Jonas.
– Sakralny przybytek kultury Epoki IUM. Jeszcze przed końcem Pierwszej Fazy Inwazji, to znaczy przed ustanowieniem blokady Enklaw, ocalały tam tylko bloki elektronicznego złomu. Dzisiaj sterczą dokoła krateru po ostatniej eksplozji termojądrowej. Wygląda to mniej więcej jak tysiąckrotne powiększenie megalitycznego Stonehenge.
– Maw–szynrang – w zamyśleniu powtórzył Ion Szałamaja. – W jednym ze starożytnych języków znaczy to „kamienie–mężczyźni”. Nie zastanawiało was nigdy, jak kultura Epoki Industrialno–Urbanistycznego Masywu bliska była neolitycznym wyobrażeniom o potędze kamienia? Tam szorstkość, twardość i trwałość, majestat granitowych bloków; tutaj ogrom i potęga Masywu, który zwartą skorupą nakrył całą Ziemię. Tam rozpoczęła się droga człowieka do absolutu istnienia wyrażonego w czymś równie niewzruszonym, jak kamień; tutaj znalazła swoje spełnienie w masywie Miasta – Państwa – Wszechświata. Lecz – jak niewiele minęło czasu – cóż po nim zostało? Neolityczne „stróże grobowca”. W skali planety dostrzegalne menhiry. Czy powołaniem człowieka jest tylko to, żeby aż w kosmicznej przestrzeni osadzać takowe „znaki trwania” na miarę Wszechświata, żałosne próby ustanowienia trwałości wobec powszechnej i jedynie trwałej zmienności? Może to lepiej, że nie podnieśliśmy się z klęczek. Niech ten świat stanie się domem istot, które bynajmniej nie pragną ująć go w karby. A owe menhiry, nad ruiną Industrialno–Urbanistycznego Masywu, niech będą ostatnim Grobem Pożądania takiego rozumu, który zamierzył z siebie uczynić miarę wszechrzeczy.
Jonas obejrzał się zaskoczony. Zdawało się, że to głos Bio–Łącza, natchnionego ogromem nowego ciała, podjął ten monolog. Niezbyt to pasowało do Iona Szałamaji, pociesznego grubaska z guzowatym łbem Diogenesa i niespożytą sprośnością w oczkach.
– Dużo wiesz – tym razem rzeczywiście odezwał się Sternik.
– Wiem więcej – ocknął się Szałamaja. – Sama pamięć to śmietnik. Wiedza wynika nie z posiadania informacji, lecz z częstego jej przerzucania. Tym się, na razie, różnimy od Informatycznego Systemu. Poza tym, oczywiście, co nas najczęściej uwiera.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział Sternik.
– Młody jesteś.
– Co to ma do rzeczy?
– Młody jesteś – powtórzył Ion. – Zastanawiałem się już, co tak strzeże twojej dziewiczości. Czyżby kapłaństwo Informatycznego Systemu ustanowiło swój celibat? Trzeba spróbować, żeby zasmakować. Mówi ci to doświadczony człowiek. Każdy z nas ma swoje Bio–Łącze, tylko nie każdy wie, do czego to służy albo nie potrafi się dopasować.
Ion mówił zupełnie poważnie, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Wyzywająco popatrzył również na Jonasa.
– Taki, na przykład, Megaloxantha – powiedział i nieco przekrzywił łysy łepek. – Wszystko ekstra, prawda? Tylko czasami przydałoby się nieco pokory wobec instynktów, tak zwanych – niższych. Bez nich nie zakwitnie nawet wyższa filozofia.
Jego twarzyczka rozpłynęła się w promiennym uśmiechu, zdawałoby się – zdolnym elektryzować sumiaste wąsy.
– I nie ma nic bardziej hamującego, jak kompleksy – ciągnął. – Słyszałeś, Jonas, że Adam nie należał do zbyt przystojnych mężczyzn? Żadna na niego nie poleciała, więc musiał ją sobie wyżebrać.
Uśmiech, jak zdmuchnięty, zniknął mu z twarzy. Znów jakiś inny problem zafrapował go bez reszty.
– Nie wiesz, dlaczego Makonde wybrał akurat Maw–szynrang? – zapytał.
Chwilę panowała cisza, jakby Sternik miał problemy z trawieniem dowcipów serwowanych przez grubasa.
– Tam rozchodzą się dawne drogi Konwojów – powiedział wreszcie.
– Innymi słowy – randka na rozstajach – westchnął Ion. – Dokąd można się tamtędy wybrać?
– Na południe do OGRODÓW SEMIRAMIDY, na wschód do ZŁOTEJ WOLNOŚCI i SP PROGRES, na północ do Enklawy TABOR.
– Piękny rozrzut – westchnął Szałamaja. – Nie ma tam innej ewentualności?
– Dokąd zechcesz. – Bzdura. – Zapytaj.
– W tym sęk, że nie mam o co – krzywo uśmiechnął się Szałamaja. – Są drogi prowadzące wyłącznie w kloakę przeszłości. I rację miał Kolczinski, kiedy zrzucał bomby zaporowe w swoją Cloaca Maxima. Czasami tylko tamtędy można się dopatrzeć MACHU PICCHU czy innej ZŁOTEJ WOLNOŚCI. Tylko po co? Oglądający się wstecz najczęściej sami sobie wybijają zęby.
– Pamięć nie musi być kulą u nogi – po raz pierwszy, od kiedy załoga w pełnym składzie zameldowała się w Sterowni, ponurym głosem odezwał się Mażulis, jakby ocknął się na wspomnienie o Kolczinskim.
– Nie zawsze też bywa skrzydłami u ramion – parsknął Szałamaja. – Często starcza tego w sam raz na świeżo skrojonego Sternika albo na Megaloxanthę; żeby im się zbyt lekko nie wylatywało nad poziomy, bez pamięci o tych, którzy tę samą drogę przebyli na długo przed nimi.
– Menhir – niespodziewanie odezwał się Sternik.
Tym razem Ion Szałamaja z niezbyt mądrym wyrazem twarzy obejrzał się na ciało obnażone pod przezroczystym kloszem. Wreszcie coś mu widać zaświtało, gdyż uśmiechnął się pod wąsem i kiwnął głową.
– Menhir – powtórzył dźwięcznie i twardo, jakby kamiennym obeliskiem dobił do trumny którąś z własnych teorii.
Przez dłuższy czas nikt nie kwapił się naruszać milczenia. Odrobina powagi należy się nie tylko umarłym, lecz i pogrzebanym żywcem – pomyślał Jonas. Pod tym względem cieszyła ich dziwna zgodność poglądów.
Tymczasem na ekranie Sterowni przesuwała się równina pozbawiona urozmaiceń, a przynajmniej nie ujawniały ich reflektory. Miejscami kolumny świateł z okrycia nocy wyławiały głębokie rozłamy, gdzie – poniżej powierzchni gruntu – zbierał się srebrzysty opar, to znów pozornie płytkie niecki zastygłe atłasową ciemnością, w której światło przepadało bez śladu. Poza tymi lokalnymi wypaczeniami terenu, coraz większą monotonią tchnęło znad Drogi Konwojów. Jonas miał wrażenie, że poruszają się po prawdziwym Dachu Świata, gdzie oko nie bardzo ma na czym spocząć, natomiast stopy wyraźnie odczuwają echa budzone łomotem gąsienic, dudniące w wielokilometrowej warstwie labiryntów. Ogólnie Industrialno–Urbanistyczny Masyw zapadł się sam w sobie, poszczególne poziomy musiały jednak zachować nieco przestrzeni do wyciśnięcia, gdyż – wielokrotnie tędy przechodzące przed nimi – Wozy Bojowe zdołały obniżyć teren do tego stopnia, aż Droga Konwojów przeistoczyła się w wyraźne koryto o stromych, postrzępionych brzegach. Idące kiedyś ławą machiny ubiły gładki trakt. Dzisiaj ostatnia żelazna fala przetacza się przez wyschłe koryto – nad wysoki brzeg wystaje tylko pancerny grzbiet i wysuwana wieża, skąd oczy Sternika patrzą od razu we wszystkich kierunkach.
– Daleko jeszcze? – pierwszy oczywiście zniecierpliwił się Szałamaja!
W jednej chwili zgasły światła w Sterowni. Również na zewnątrz reflektory pozwoliły oczom poszukać naturalnej poświaty gwiazd nad martwym pejzażem.
– Widzicie? – zapytał Sternik.
– Dostaniemy po gwiazdce z nieba? – ponaglał Ion Szałamaja. – Mamy sobie wybrać czy przydziałowe?
– Na prawo od Drogi Konwojów.
Nawet wzrok Megaloxanthy nie potrafił rozpoznać nic poza tym, co zawierał w sobie przekaz ekranu. Dawało się rozróżnić linię horyzontu z leciutkim wklęśnięciem, ku której to przełęczy zmierzała Droga Konwojów. Powyżej niezwykle czysto iskrzyły się gwiazdy,
Wreszcie Jonas dostrzegł to, na co uwagę zwracał Sternik.
– Daleko? – zapytał nie odrywając oczu od ekranu.
– Pół godziny.
– Co znów wyślepiliście? – irytował się Szałamaja. – Nie jestem, do cholery, wzrokowcem!
– Gwiazdy zwięźle ujął Mażulis.
Nieco w bok od Drogi Konwojów gwiezdny plankton obrysował coś wysokie, ciemną sylwetką podrywające się nad horyzont. Masywny, czarny słup przesłaniał gwiazdy. Nieco niższy na lewo.
Szałamaja gwizdnął przez zęby.
– Pokaźny przyczynek do kultów fallicznych – stwierdził.
– Pierwszy menhir – poinformował Sternik. – Podejdziemy przy podstawie.
– Jak to wygląda w całości? – zapytał Jonas.
Białą kreską na granatowym tle ekranu ujawnił się szkic ogromnego okręgu wytyczonego przez symetrycznie rozstawione prostokąty. Wewnątrz większego znajdował się mniejszy okrąg, od krawędzi do środka pogłębiony gęstymi, potem do płaszczyzny schodzącymi warstwicami. Raptem rysunek zaczął się skręcać wobec poziomej osi ekranu. W trakcie dokonywania obrotu o dziewięćdziesiąt stopni białe prostokąty zyskały przestrzenną formę wysokich prostopadłościanów, natomiast wewnętrzny krąg zaczął się pogłębiać. Tylko przez moment wzrok rejestrował przestrzenność form. Po chwili znowu mieli przed sobą zupełnie płaski szkic, lecz tym razem w rzucie bocznym.
– Urocznię Megalitu ogranicza pierścień o średnicy czterech kilometrów, obsadzony prostopadłościanami o wysokości 1000 – 1500 metrów i podstawie, średnio 200x300 metrów. – Sternik z wyprzedzeniem pielęgnował w nich wyczucie skali. – Między poszczególnymi menhirami odległości wynoszą mniej więcej trzysta metrów. Wewnętrzny krater, o promieniu około ośmiuset metrów i głębokości do pół kilometra, przenika w Industrialno – Urbanistyczny Masyw aż do dna VIII poziomu.
– Można tamtędy przedostać się w głąb Masywu? – zainteresował się Jonas.
– Wątpię – odparł Sternik. – Krater powstał częściowo przez parowanie w epicentrum eksplozji, w większości jednak dzięki rozmiękczeniu nadtopionych stropów Masywu i ich zaklęśnięciu poniżej górnej powierzchni.
– Na dnie można się będzie poślizgnąć – skomentował Szałamaja.
– Nie jest to nieprawdopodobne.
– Ile zachowało się tych „menhirów”?
– Wszystkie dwadzieścia. Co prawda dzisiaj posiadają różną wysokość...
– To pozostałość jakiejś budowli? – zapytał Jonas.
– Nie. W tym miejscu próbowano dopiero wznieść coś w rodzaju gigantycznej Wieży Babel. Zabrakło czasu. Pozostały filary nośne.
Jonas poszukał w ciemności rosnącej palisady czarnych sylwetek.
– Epoka IUM wystawiała sobie pomnik na miarę Masywu – powiedział. – Zachowała się informacja o przeznaczeniu tej konstrukcji?
– Mniej więcej – głos Sternika zawahał się. – Z tego, co dzisiaj wiemy, budowniczych musiało ogarnąć pomieszanie nie tylko języków...
– O ludzie małej wiary! – szepnął Ion Szałamaja.
– Trudno inaczej, poza obłędem, usprawiedliwić ideę budowy WYROCZNI.
Jonas drgnął. Zdziwiony popatrzył na ciało Janko spoczywające w kołysce Sternika.
– Mówisz serio? – zapytał.
– Niezupełnie. – Tyle wynika z danych zachowanych przez Informatyczny System. Można je interpretować na różne sposoby. Jedyne jednak klarowne informacje, jakie przetrwały II Fazę Inwazji, a dotyczące Uroczni Megalitu, poza nazwą i funkcją WYROCZNI, sugerują, że miało to być potężne centrum operujące Systemem Informatycznym w celu modelowania różnych wariantów społeczeństw przyszłości.
– Co to ma wspólnego z WYROCZNIĄ? – spytał Jonas.
– Niewiele – przyznał Sternik.
Jonas zastanawiał się chwilę.
– Czy eksplozja, po której powstał wewnętrzny krater, miała coś wspólnego z II Fazą Inwazji? – zapytał.
– Brak danych – stwierdził Sternik.
– Bzdura! – niespodziewanie śmiechem parsknął Szałamaja.
– Tyle to ma wspólnego z Inwazją, co Sprzężenie Zwrotne! W tamtych czasach też nie brakowało kretynów, którym zależało na totalnym zablokowaniu samej ewentualności wyboru.
– Wyboru czego? – nie zrozumiał Jonas.
– Modelu społeczeństwa przyszłości.
Jonas popatrzył na Szałamaję, jakby ten był niespełna rozumu.
– Nie ja – powiedział Ion.
– Co – nie ty?
– Nie ja mam tu, o... – grubasek palcem postukał się w czoło.
– Mówiłem ci, że byli ludzie, którzy potrafili czynić takie cuda, o jakich nie śniło się nawet Megaloxanlhom. Zresztą genialność jak najbardziej sąsiaduje z obłędem.
Szałamaja coś jeszcze komentował z miną błazeńską, to znów namaszczoną, lecz Jonas nagle przypomniał sobie niedawne z nim spotkanie. Grubas zajrzał mu wtedy w oczy i powiedział: „Pilnuj się zdrowego rozsądku. Tkwi w tobie szaleństwo i zginiesz, kiedy pozwolisz mu powodować sobą”. Jak jednak zachować równowagę ducha, wobec świata, który dzisiaj ustanawia pancerną kopułę Enklawy – barierę nie do przebycia, jak niegdyś całym narodom zamykał perspektywę w przyszłość. Jak ich zrozumieć – każdego z osobna i to, co pozwala im żyć, jak żyją; choćby to było sprzeczne z wszelkimi zasadami logiki. Jak więc ogarnąć szaleństwo ich świata, samemu wystrzegając się obłędu? Może trzeba nauczyć się żyć – po prostu; dniem teraźniejszym, każdą chwilą, jak ten grubasek, który z równą ochotą czyni z siebie błazna, to znów popada w mistycyzujące filozofie. Niby człowiek nie z tego świata, jak wielu w THARSYS daleki od swojej ojczyzny i bliskich, nad którymi zamknęły się Groby Pożądania, a przecież – bywa szczęśliwy. Jak długo tak można? Aż, jak Kolczinski, będzie się miało ręce ubabrane po łokcie? Wtedy dopiero można znaleźć własną tożsamość z Cloaca Maxima tej Cywilizacji. Czy, aby być szczęśliwym, trzeba rozumieć świat, w którym się żyje? Najszczęśliwsi są cisi i pokornego serca. Z punktu widzenia Megaloxanthy jedno jest pewne – ten oto dogorywający świat obarczony był zawsze jednym przekleństwem; dokądkolwiek zajrzymy w przeszłość – szaleństwo każdego człowieka z osobna nigdy nie dorównało temu, co potrafi dokonać obłęd społeczny, ogarniający klasy, narody, państwa całe. Tym niemniej ludzie dla ludzi stworzyli psychologię i psychiatrię, natomiast wobec własnego społeczeństwa ograniczyli się do socjologii, jakby ich lęk ogarnął na samą myśl o potrzebie sprecyzowania jakiejś psychiatrii społecznej, która potrafiłaby ustanowić Przybytek Obłędnych Ideologii, na równi z Domami Wariatów.
Tymczasem nie ma nic prostszego, jak takiemu Feretriusowi wykręcić ręce i zakneblować usta, żeby nie wył jak pies do księżyca w pełni; chociaż każde społeczeństwo powołuje swoje Sprzężenie Zwrotne, które wszystkich jednoczy tym samym wiązaniem rąk i chwytem za gardło, żeby nie było słychać wycia milionów.
Jonas potrzebował sporej dozy samozaparcia, żeby nie wracać spojrzeniem tam, gdzie Cień Feretriusa skulił się w fotelu. Tuż obok siebie słyszał jego oddech, uspokojone już posapywanie.
Na ekranie cienie Uroczni Megalitu wyrosły do niebotycznej wysokości. Dwa najbliższe menhiry powoli otwierały przed nimi bramę ogromną, kędy Droga Konwojów włączała się w rozstaje prowadzące do innych Enklaw; może wytyczających jakieś jeszcze, im niewiadome kierunki. Czy to nie dziwny traf, pomyślał Jonas, że drogi tego świata – jakie zostały w płaszczyźnie realności – krzyżują się w tym punkcie, gdzie ktoś próbował wznieść taką WYROCZNIĘ, która współczesnym zdołałaby unaoczniać alternatywy, przed następnym krokiem na rozdroża historii.
Spóźniona próba Arki Noego.
Wystarczyło obuchem eksplozji zdzielić w serce świątyni, dopiero wznoszonej na gruzach Epoki Industrialno–Urbanistycznego Masywu.
Pozostał jeden kanał, bez wyboru, którym cały ten świat nieuchronnie ścieka w Cloaca Maxima Wszechświata.
Jeszcze nie wyschły ostatnie cuchnące kałuże Enklaw i resztką energii cieknący strumyk nomadów.
Na ubocznej mieliźnie osiadł szlam mutacji.
Może w Enklawie TABOR.
Może w Królestwie Seleny.
Albo w sprzężeniu z Informatycznym Systemem.
W rozłamie megalitycznych bloków, na wprost Bojowego Wozu, podnosił się srebrzysty brzask, jakby po przeciwnej stronie Uroczni Megalitu, której nikt nie zdołał zweryfikować jako WYROCZNIĘ, otwierała się druga taka brama, kędy wschodzący księżyc, swym wątpliwym światłem dopełni głęboki krater.
Tam jeszcze trwała cisza, chociaż tysiącmetrowe menhiry dawno już musiały zebrać w sobie jęk ziemi uginającej się pod gąsienicami Bojowego Wozu; tutaj natomiast – w odizolowanej od zewnętrznego świata Sterowni – tylko Ion Szałamaja perorował z niewyczerpanym wigorem:
– Nie rób takiej miny, Mażulis. Każda rzeczywistość powołuje do bytu własne symbole. Epokę Industrialno–Urbanistycznego Masywu charakteryzował prześliczny dysonans rzeczywistości i funkcjonującej kultury. Oficjalnie, bardzo proszę – kosmiczna przestrzeń! W ogóle – przestrzeń! Ruch! Energia! Zmienność, zmienność, rytm biologiczny, dynamika Ewolucji! Tyle piany. Potem długo, długo nic, a nad dnem – męty, męty, dożylne szpryce i wizje do polizania na język. Inner space! Dynamika głębi! Tfu! Paranirwana! A wiesz, na czym polega to „długo, długo nic”? CIAŁO, przyjacielu! W tym tkwi natura Wszechświata! Tylko potrzeba nieco harmonijnego rozwoju. A tutaj – głowa w chmurach i halucynogenkach, a ciałko tkwi w inwalidzkim wózku Industrialno–Urbanistycznego Masywu. Ślimak w muszelce! W tym miejscu – bach! – rozłam kręgosłupa. Brak podstawowego sprzężenia parszywej doczesności z bliską ciału koszulką. Aż wywietrzało z mózgowia, że ta cielesno – doczesna parszywość potrafi być prawdziwym błogosławieństwem. Tylko potrzebne są haczyki, symbole pociągające nie tylko wyobraźnię samą w sobie, ale i coś poza nią – rączki, nóżki, język i brzuszek, zad i to, co najchętniej lubisz pieścić. Tymczasem rzeczywistość Masywu brata się z Megalitem, z drugiej strony omijając sprytnie symboliki tworzące kulturę na wzór megalitycznej. Błąd polegał na nieumiejętności „uduchowienia” Industrialno–Urbanistycznego Masywu, jeśli już niepodobna było się bez niego obejść. Kilka tysięcy lat wcześniej człowiek pierwotny dokonał tego ze swoim najbliższym środowiskiem. Nie tylko sakralność nieba, kulty solarne i mistyka lunarna, lecz przede wszystkim kult ziemi i powietrza, wody i ognia oraz, współdziałające z nimi, siłą sakralną przepojone rośliny, zwierzęta, ptaki, wreszcie... kamienie. Cóż z tego uchowało się w rzeczywistości Epoki IUM? Ziemia, być może – kilometr pod stopami. Woda, ogień i powietrze? Dawno straciły rangę żywiołów angażujących wyobraźnię. Zwierzęta i ptaki – wyplenione doszczętnie. Rośliny? Trochę pleśni fermentującej w silosach, żeby zestaw organicznych związków pasować W przyswajalną przez nas karmę, a i to – żywe błotko podglądane przez pancerze z ołowiowego szkła – żeby pasterzom jakiś Kostropian–purchawica nie skoczył do gardła. Cóż więc zostaje? KAMIEŃ. Jedyne, co przetrwało i trwa – uosobione w Masyw.
KAMIEŃ, pomyślał Jonas. Jedyne, co trwa. Nawet w Królestwie Seleny – kamienny Szern. Tutaj na straży krateru ostały się tysiącmetrowe menhiry.
– Lecz gdzie kratofania lityczna Epoki Masywu? – swoje intonował Ion Szałamaja. – Gdzie uświęcony monolit, menhir, dolmen?! Gdzie skała, w której mieszkają duchy przodków, głazy chroniące przed umarłymi gwałtowną śmiercią, gdzie obeliski, w które wcielono bogów, przodków i herosów, gdzie kamienie zapładniające, do których mogłyby przyjść bezpłodne kobiety, żeby złożyć ofiarę? Gdzież owe dolmeny, zawierające w sobie obraz kobiety ciężarnej, symbol trwalszy od całych pokoleń, z którego można uszczknąć nieco błogosławieństwa – w sam raz, żeby starczyło na założenie własnego stadła? Kamień leży u tego źródła, gdzie narodziło się życie na Ziemi, i kamień nagrobny zamyka życie człowieka. Popatrzcie! Oto przed nami Maw–szynrang! „Kamienie–mężczyźni”! Uosobieni w strzelistych menhirach! Gdzie obok nich leżą dolmeny, które moglibyśmy nazwać Maw–kynthei? Powiecie – śliczna alegoria! A przecież – cóż nam innego zostało? Kilka fallicznych pomników. W imię męskości, która potrafi walczyć do upadłego. Obok brak jednego bodaj dolmenu, do którego moglibyście przyprowadzić wasze bezpłodne kobiety, żeby go mogły objąć, pierś i brzuch przytulić do kamiennego ołtarza albo dosiąść okrakiem i – trzeć! Tak długo łasić się płcią do kamienia, aż jej udzieli ułamek swojej mocy. Pod znakiem fallusa możemy walczyć do upadłego. Nic więcej! Stworzyliśmy całą Cywilizację w cieniu Fallusa! Ba–a–acz–ność! Dynamit w końcówkach i kult munduru. I – nim się kto obejrzał – diabli wzięli tę kobiecą płodność, bez której nasza waleczność staje się, co najwyżej, sprawą honoru – dla przetrwania nie ma najmniejszego znaczenia...
– Mógłbyś skończyć? – to był głos Sternika.
– Ciebie to może mało interesować – Ion potrząsnął łysą główką. – Nadmierny intelekt często obezwładnia w najmniej spodziewanym miejscu. Mażulisa nie podejrzewam jednak o zanik męskości – co najwyżej o złe jej ukierunkowanie, nie można wyłącznie pociągać za cyngiel. Z tego padają trupy – nic się nie urodzi.
– Zamknij się – powiedział Mażulis.
Szałamaja aż podskoczył na swoim siedzeniu. Chciał coś jeszcze wywrócić na lewą stronę, kiedy spostrzegł wreszcie, że Mażulis i reszta komandosów sprawiają wrażenie, jakby zapomnieli o jego istnieniu.
Jonas też zwrócił uwagę w tę stronę, gdzie inni przed nim skierowali wzrok.
Wóz Bojowy minął linię menhirów.
Ponad krawędź krateru podnosiła się rzadziutka, srebrzysta poświata. Na wprost Tarczy Wozu, w odległości może dwustu metrów, bardzo wyraźnie widać było kilkanaście ludzkich sylwetek. Obrysował ich mglisty świt wstający z wnętrza ziemi. Ludzie znieruchomieli na jego tle i tak stali – zdawałoby się – skamieniałe cienie. Tylko jeden z nich siedział przed maleńkim, ledwie dymiący ogniskiem.
– Zdążyli przed nami – powiedział Mażulis.
– Makonde? – zapytał Szałamaja; pewnie głową dalej tkwił w jakimś kamieniu.
– Może im zaproponujemy, żeby zjawili się tutaj? – Mażulis wyraźnie nie był zachwycony perspektywą wyjścia spod pancerza Wozu.
– To my jesteśmy ich gośćmi – powiedział Jonas.
Podniósł się i ruszył do śluzy.
– Kto ma iść z tobą? – zapytał Mażulis.
– Weź dwóch ludzi.
– Żeby było reprezentacyjnie – Szałamaja wreszcie wykluł się ze swego kamyka.
Głos Sternika powstrzymał ich przed śluzą.
– Nie mam kontaktu z ich Bio–Łączem – powiedział.
– Co znaczy, nie masz? – zdziwił się Jonas.
– Po prostu. Nie mogę nawiązać łączności.
– Widocznie tym razem stary Makonde preferuje własne oczy i uszy – powiedział Szałamaja.
– Idziemy – zdecydował Jonas.
Elektromagnetyczne zwierciadło strzeliło cztery razy nad powierzchnią ziemi. Jonas, obok Mażulis – z miejsca na elastycznie ugiętych nogach, z palcem na cynglu karabinka założonego na przedramię. Za nimi dwóch komandosów.
Jeszcze zapóźniony trzask błony. Jonas obejrzał się – oczywiście; tak będzie zawsze, jeśli etyczno–moralne uwarunkowania powstrzymują przed założeniem kaftana bezpieczeństwa.
Cień Feretriusa bezszelestnie wsunął się między Jonasa i Mażulisa. Najpierw potrząsnął białymi włosami, jakby chciał wypłowiała grzywę odgarnąć sprzed pustych oczu, po czym wyciągnął szyję i nozdrza mu zadrgały. Zdawał się patrzeć, słuchać, a przede wszystkim – węszyć.
Jonas spostrzegł, jak żachnął się Mażulis.
– Tym lepiej – uspokoił go. – Makonde powinien nam wyjaśnić, o co tu chodzi i co z nim począć.
Mażulis wzruszył ramionami. Nie wyglądał na przekonanego – kiedy ruszyli pod brzuchem Wozu Bojowego, żeby wydostać się na wolną przestrzeń, gdzie ich oczekiwano.
Ziemia była tu pokryta warstwą szarego pyłu. Wiatr musiał go często przewiewać – jak okiem sięgnąć żaden ślad nie wskazywał na bytność człowieka w tym miejscu – kiedykolwiek. Makonde i jego ludzie nadeszli z innej strony. Zresztą – niekoniecznie, pomyślał Jonas. To nie Księżyc, tutaj wiatr marszczy i wygładza na własną modłę.
Kiedy wyszli spod nawisu Tarczy Wozu, gołym okiem można było rozpoznawać twarze oczekujących ich ludzi. Niemal w tej samej chwili ktoś z wysoka krzyknął na Jonasa. Ten obejrzał się i ponad Tarczą Wozu zobaczył wychyloną figurkę w skafandrze weteranów Endogenicznej. Widocznie Janko wpadł na pomysł wysłania jednego z komandosów na stanowisko ogniowe, jakie zabrało się razem z nimi, chociaż zakładali je nad skarpą I Modułu. Niespodziewanie okazało się, że gniazdko zostało wymoszczone w najprzydatniejszym do tego miejscu – spoza górnej krawędzi Tarczy Wozu można było osłaniać przedpole o promieniu paru kilometrów.
Jonas skinął ręką temu mniej czy bardziej potrzebnemu ubezpieczeniu. Przynajmniej na Makonde zrobi dobre wrażenie.
Kiedy znowu spojrzał w twarz starego dowódcy nomadów, ten nic nie zmienił wyrazu twarzy. Na nadchodzących patrzył trochę spode łba, z ironicznym uśmieszkiem w jednym oku. Przy pełgających odbłyskach ogniska jego głowa wydawała się bardziej jeszcze pomarszczona, zgruźon z samych ścięgien; jakby możliwe było, że od czasu ich pierwszego i ostatniego, jak dotąd widzenia, starość do woli używała sobie ze zmęczoną twarzą wielkiego laibona koczowników.
Nie wiedzieć czemu, Jonas uchylił wzrok przed tym wnikliwym spojrzeniem. Chwilę przyglądał się ludziom stojącym poza Makonde. Tuż za starym pułkownikiem znieruchomiał nomad niewiele ustępujący niesamowitością starcowi. Na pierwszy rzut oka człowiek ten wydawał się nagi. Trzeba było skupić uwagę, żeby odkryć miejsce przejścia czarno–popielatej, z odcieniem brązu skóry twarzy, w materię uniformu niezwykle gładko opinającego resztę ciała. Człowiek ten był nie tyle wysoki, co nieprawdopodobnie wysmukły, zbudowany według kanonu piękna zupełnie obcego ludziom z Enklawy. Twarz jego była nie mniej piękna, jak harmonijna reszta postaci. Jonas przyglądał mu się ze zdumieniem. Mężczyzna miał niezwykle wypukłą czaszkę, z przodu lśniącą, z boku do tyłu gładko zaczesaną mnóstwem misternie plecionych warkoczyków. Poniżej wysokiego czoła prosty nos, nieco rozpłaszczony u nasady, schodził do szerokich, dumnych ust. Głęboko w tej ciemnej twarzy osadzone oczy patrzyły nie tylko przenikliwie, jak oko starego Makonde, lecz wręcz na wylot; jak przez powietrze. Coś niesamowitego było w tym człowieku, jakaś arystokratyczna zaduma, jakby w obraz jedynej postaci ujęte zostało genealogiczne drzewo całej rasy, korzeniami schodzące w prehistorię Ziemi. Mężczyzna wsparł się miękko na długim, czarnym pręcie, jak na włóczni drzewcem wbitej w ziemię. Z jednej strony obcisła bluza rozsunęła się białym szwem na jego szerokiej piersi i coś błysnęło. Jakby nie tylko szyję i nadgarstki obejmowały mu czerwone bransolety, lecz i na piersi widać było srebrny talizman. Idealnie gładka, nie zdobiona niczym, srebrzysta blacha – nie wisiała na szyi, lecz opinała pierś ślepym teraz okiem ekranu.
Janko powiedział, że nie potrafi nawiązać kontaktu z ich Bio–Łączem, pomyślał Jonas.
Kilka kroków dzieliło ich od maleńkiego ogniska. Płomień w nim pełgał nad małą kałużą, jakby wylano tu trochę łatwopalnego płynu, potem wetknięto kilka sztywnych prętów, po których ciecz podsiąka do góry i dopiero przejrzyste opary ogarnia żółtawy, czasami zieleniejący płomień.
Jonas usłyszał przy sobie czyjś przyspieszony oddech. Cień Feretriusa skulił się i przycisnął do boku Megaloxanthy. Jonas powstrzymał kolejny krok. Chciał ramieniem usunąć na bok białowłosego, gdy ten zaskamlał nagle – zielony rozbłysk płomienia podświetlił twarz Makonde. Dwoje oczu patrzyło na Jonasa – to zdrowe i ciemny oczodół, jakby spoza nich wyzierała para innych ślepi, małych i bystrych, popatrujących z mysią ciekawością.
Makonde ruszył ręką. Pewnie chciał ich powitać gestem rozpostartej dłoni. Lecz jego ramię unosiło się niezwykle powoli, po prostu płynęło w powietrzu, coraz bardziej napuchnięte i wyciągające się w stronę Jonasa. Ogromne ramię przesunęło się nad ogniskiem – coś zaskwierczało. Jakby ktoś, tkwiący wewnątrz pustego ciała, nadymał powietrzem pusty rękaw jednego ramienia. Ogień osmalił rękaw kombinezonu, przedtem latami łatanego starannie; tu i ówdzie zwęglił strzępy materii – nie tknął obnażonego ciała. Zasuszona mumia starego Makonde zdawała się koncentrować resztkę żywotności w tym jedynym sprawnym ramieniu, żeby jeszcze pęczniało, coraz dalej wysuwało pięć obrzękłych palców, aż się olbrzymia dłoń nasunie na twarz oniemiałego Megaloxanthy, żeby mocarną garścią chwycić w kleszcze, a potem zmiąć głowę zaskorupiałą nieprzenikliwym dotąd pancerzem, nagiąć kark i resztę truchła wbić w ziemię – martwy ogień łaknie ciałopalenia.
Nagle ktoś wrzasnął – tuż obok Jonasa.
Kątem oka dostrzegł Mażulisa rozciągniętego w powietrzu – wyrzucone w górę nogi, resztę ciała dobijające do poziomu. Karabin zrośnięty z biodrem i – gdzieś spod piersi – plujący migotliwą serią.
Nim Mażulis zdążył nacisnąć spust – czyjś jeszcze cień skoczył do przodu, znurkował pod ręką rozrosłą jak czerpak buldożera. Coś odezwało się przeraźliwym charkotem. Jonas rzucił się głową do przodu, w ślad za Cieniem Feretriusa wreszcie spuszczonym ze smyczy. W locie spostrzegł tylko, jak mu coś obłe, karbowane mignęło przy skroni – jeszcze jedno – ktoś się dozbroił z tego, co po Kolczinskim zostało w arsenale BUCCHERO. Ziemia eksplodowała pod stopami Masaja wciąż wspartego na drzewcu dzidy. Nie zdążył odstąpić. Nie uczynił najmniejszego ruchu – po prostu ziemia się pod nim otworzyła i zaczął się walić w biały rozłam. Padał powoli, po drodze tylko zgiął się w pół, lecz z piersi nie wydobył jęku. Za to coś się spod niego wyrwało, otrząsnęło z płomienia – długi, wrzecionowaty kształt z osmalonym, jeszcze skwierczącym bokiem. Gwizd się rozległ prawie na granicy słyszalności i – zadławił nagle, kiedy kształt rozciągnięty w powietrzu nałożył się na świetlny impuls spoza pleców Megaloxanthy. W bok odfrunęła czarna szmata z iskrami wygryzającymi w sadzy coraz szersze oczka.
Całym impetem Jonas uderzył w pierś starego Makonde. Zachrzęściło pod nim chrupkością, zdawało się – pozbawioną wszelkiej cielesności. Chrobot odezwał się w tym truchle obalonym na wznak. Jonas spróbował zerwać się z ziemi – dłoń wsparła się na cherlawej piersi, coś znowu strzeliło pod palcami i dłoń dobiła do ziemi – na wylot między żebrami i ścięgnami z wierzchu oplatającymi skafander.
Jonas szarpnął się cały. W jednej chwili stanął nad bezwładnie rozrzuconym ciałem starego nomada. Jego gigantyczne ramię żyło nadal, tańczyło po ziemi, w epileptycznym transie zginało i rozkurczało palce, podskakiwało w powietrze, to znów rwało grunt łopatami sczerniałych paznokci. Jonas stał zupełnie bezradny i nie bardzo wiedział, co czynić w przestrzeni zatracającej granice między ziemią a niebem, wypełnionej błyskami przenikającymi dymy po wcześniej przebrzmiałych eksplozjach, głuchnących nagle albo otwierających upust czyichś rozdzierających ciszę jęków, westchnień ogromnych, jakby dokoła kolapsował wszechświat. Wzrok uparcie ciążył do truchła Makonde. Teraz dopiero Jonas uświadomił sobie, że ciało to było martwe zanim się z nim zderzył. Z prawej strony, od skroni do gardła i przez pierś, aż do biodra – cały ten zewłok rozchlastany został na dwoje, lecz – zamiast rany wypełnionej szkarłatnym mięsem – zionęła w nim wyrwa ciemna o poszarpanych krawędziach.
Jonas rozpaczliwie rozejrzał się wkoło – nie wiedział, czego szuka wzrokiem. Dostrzegł tylko Cień Feretriusa kłębkiem toczący się po ziemi. Chciał skoczyć na pomoc, zerwać mu z pleców to coś, co wgryzło się w kark niby różowa torbiel ogromnego wodogłowia. W tej samej chwili Cień Feretriusa szarpnął się gwałtownie, przerzucił na Wznak i z powrotem na brzuch; aż to coś – gotowe mu wgryźć się pod białowłosy skalp – zmiął pod sobą i zakołysał się jakby on teraz, dla odmiany, dobrał się komuś do gardła. Wreszcie targnął głowę wstecz. Jonas zobaczył jego twarz ociekającą krwią. Pomyślał – trup! Lecz w nim krwi nie było przecież – gdzieś się sam wgryzł zębami i teraz pluł nie swoją krwią – świecącą dziwnie, jakby w niej – na powietrzu – tężały kryształki złotej miki.
Do uszu Jonasa dotarł krzyk Mażulisa.
Czegoś od niego żądał.
Nim zdążył się zorientować – znowu Cień Feretriusa, jak spod ziemi, wyrósł nad skorupą starego Makonde. Jonas nie miał szans go powstrzymać – nieprawdopodobnie sprężysty i zwinny Cień Feretriusa rzucił się w sam środek dłoni rozpostartej teraz niby wielometrowa rozgwiazda, trochę obmiękła, lecz drgająca dalej. Zaczął ją deptać w opętańczym transie, bił obcasami, aż tam coś zapiszczało, jakby w żelaznych butach zatańczył karmaniolę na szkle diamentowym, to znów elastycznym jak guma. Jeszcze raz uderzył buciorem – dłoń się wyrwała spod niego, odpełzła nieco – skręconą pępowiną połączona jeszcze z wylinką tułowia. Dopadł jej znowu. Tym razem kopnął z rozmachem, aż wierzchem ręki upadła na żar ogniska dopalający się zielonym ogniem. Tu ją przytrzymał i zmiażdżył dwa palce. Aż się rozległ wizg przeraźliwy i coś skoczyło raptem, niby puls krwi ostatniej – pchający ogromny skrzep, przez nadgarstek, przedramię – z powrotem do serca. Na moment wzdęło biceps i w tejże chwili coś się wyrwało przez rozdarty bok kukły – różowa pięść przed oczami Magaloxanthy mignęła srebrnozębym kastetem. Byłaby go zdzieliła prosto w pierś, kiedy – ocknął się wreszcie – lekko odchylił ciało i w powietrzu poprowadził kantem dłoni. Coś pękło w locie, chlapnęło w powietrzu krwawą posoką, jakby eksplodował pęcherz nabity krwią pod ogromnym ciśnieniem. Po przedramieniu Megaloxanthy spełzło do ziemi coś całkiem wiotkie, czterołape, przepołowione od gardła w głąb, kędy metaliczne palce Megaloxanthy przeszły przez mięso. Tylko głowa wiązała dwa ochłapy – wyciągnięty szczurzy pysk i czerep wielkości dwóch złożonych pięści. Jonas napotkał, nadal żywe, spojrzenie maleńkich, żółtych ślepi. Aż nim wstrząsnęło, jakby się sparzył samym wzrokiem. Coś go przeniknęło od tych dwóch skurczonych źrenic, na wylot przez pancerz Megaloxanthy – ani odrobiny strachu i bólu, tylko wściekłość i paląca nienawiść. To coś trwało nadal, paraliżowało ruchy – gotów był przyklęknąć i podać własne gardło przed pysk szczerzący srebrne zęby, skoro nie dane mu więcej dźwignąć się z ziemi.
Nagle but uderzył z boku, prosto między te ślepia. Kość trzasnęła pod obcasem i mózg trysnął, jak koronka pofałdowana misternie – mózgowie białe, z błękitnym odcieniem. Złote cekiny w nim tkwiły – wszystko, co po sobie zostawił odpływ krwi przez wypatroszone ciało.
Cień Feretriusa zaśmiał się – jeszcze wiercił piętą; głowę uniósł i odrzucił białe włosy – kosmyki zlepione krwią. Stał i chichotał, szczerzył białe zęby – puste oczodoły martwo tkwiły w jego twarzy naznaczonej pręgami czerwonej farby; tylko nosem znów węszył i zdawało się – słuchał całym ciałem.
– W bok, w bok! – wrzasnął Mażulis i dopadł Cień Feretriusa.
Jonas dojrzał coś sunące na nich szeroką ławą – tuż nad ziemią, jakby się szary pył zgruźlał, stroszył sierść oszroniałą, spod której łyskają ślepia i wyślizgują się ciała różowawe, nagie.
Białe iskry zbiły z nóg kilka stworzeń, które się wysforowały zanadto. Ktoś strzelał. Jak przedtem Mażulis – płasko przypadł do ziemi, karabin wsparł na łokciu i kolbę wdusił między podbródek a ramię. Sam Mażulis próbował gdzieś odciągnąć Cień Feretriusa. Wolną ręką tknął w niebo, gdzieś nad głową Megaloxanthy. Jonas spojrzał – między dymami jedna gwiazda kołysała się jak wahadło zawieszone na cienkiej nitce światła bijącego od strony Wozu Bojowego. Zrozumiał natychmiast.
Rzucił się we wskazanym kierunku. Cień Feretriusa – natychmiast za nim. Jonas potknął się o coś miękkiego – ledwie rozpoznał na strzępy rozerwanego trupa jednego z komandosów. Drugi ich osłaniał. Obok Mażulis sadził długimi susami. Obejrzał się – raz i drugi. Raptownie zarył butami w ziemię i zaczął strzelać wstecz. Światło zamigotało. Przez moment efekt stroboskopowy przybliżał do nich gwałtownymi zrywami postać komandosa, który pozostał w tyle – teraz gonił za nimi na złamanie karku. Coś mu skoczyło do piersi – w biegu na odlew machnął kolbą karabinu. Wreszcie dopadł do nich i aż przyklęknął, skulił się cały, jakby dopiero teraz odczuł przez skafander tamto przelotne uderzenie prosto w słoneczny splot.
W tej samej niemal sekundzie, dokładnie tam, gdzie się kotłowało jeszcze, choć ich tam nie było – piekielny żar uderzył z nieba i „oko cyklopa” otworzyło źrenicę spragniona kształtów przetapianych w światło.
Mażulis opuścił ramię uniesione w stronę. Tarczy Wozu.
Biały pęcherz pęczniał gwałtownie. Poci nim zeszkliło się gładkie lustro. W promieniu trzydziestu metrów ziemia sunęła w to połyskliwe jeziorko, jakby ją potężny wir przestrzeni wkręcał pod „oko cyklopa”. Cokolwiek było na powierzchni – spływało w wirującą gardziel, która – w mgnieniu oka – przetapiała wszystko, czymkolwiek było – metalem czy powietrzem, kamieniem albo żywym ciałem. Poza epicentrum wszystko skwierczało zgodnie – zakwitające tym samym pożarem. Tu i ówdzie coś się wlokło przy ziemi, rozpaczliwie przebierało łapami. Trudno się przeciwstawić coraz szybciej poruszającej się ziemi – już parują grzbiety, pękają bąblami porastającymi różowiejącą nagość. Dalej kruszyła się zapiekła skóra, czerniała od żaru, aż się zwęglone płaty zajmowały ogniem. Jasnym rozbłyskiem zapłonął trup komandosa.
Jonas gwałtownie chwycił Mażulisa za ramię.
– Tam! – krzyknął.
Ktoś jeszcze próbował się wywlec poza krąg zasysający przestrzeń we wszystkożerny piec „oka cyklopa”. Ten ktoś pełzł na czworakach, rękoma darł ziemię, za sobą ciągnął bezwładne nogi. Skafander na nim już ociekał rozpalonymi do czerwoności kroplami metalicznego potu; on pełzł dalej, pełzł – może ostatni z ludzi Makonde.
Jonas chciał się rzucić w ogień i wyrwać go stamtąd – jedna szansa na tysiąc, że pancerz Megaloxanthy nie ugnie się pod spojrzeniem „oka cyklopa”.
– Stój! Do jasnej cholery! – krzyknął Mażulis. – Dokąd?!
Olbrzym spiorunował go takim wzrokiem, po którym mógłby mu bez wahania strzelić w plecy, jeśli postąpi krok do przodu.
Dopiero teraz Jonas zrozumiał, jak niewiele człowieka ma w sobie ten ktoś, tak rozpaczliwie – ludzkim wiedziony strachem – uchodzący przed światłem. Właściwie tylko ręce parły do przodu. Reszta ciała wlokła się bezwładnie, na tyle dopełniając skafander, ile powietrza zaczerpnęła pusta obręcz hełmu.
Nie było czasu przyjrzeć się uważniej. Tamten skafander też stanął w płomieniu. Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie – najpierw zakwitł na piętach i plecach, potem drobnymi, syczącymi płomykami pobiegł wzdłuż nóg i rękawów. Wreszcie rękawice przestały dawać osłonę przed żarem – ręce szarpnęły się wstecz, zapadły do wnętrza i raptem, niby dwie gołe dłonie, wyrwały się przez obręcz kołnierza. Dwie – czterołape. Różowe. Śmignęły do przodu. Za nimi za jęczały jakieś srebrne ścięgna – atrapa ludzkiego ciała tchnęła za nimi ogniem przez rozchełstany na oścież otwór po utrąconej głowie.
Mażulis błyskawicznie zarepetował broń. Lufa karabinu – ramię – oko – w jednej linii.
Jonas odwrócił wzrok.
– Skurwysyny – powiedział Mażulis.
Jonas nasłuchiwał. Coś nie pozwalało mu się rozprężyć. Nie wiedział – co. „Oko cyklopa” dogryzało ostatnie kawałki zwęglonego mięsa.
– Do Wozu – naglił Mażulis. – Przemyślne ścierwa. Znalazły sposób, jak durni wywabić z Wozu.
– Padł pierwszy z nas – do siebie cicho powiedział Jonas. – Nie czekaliśmy długo.
Mażulis przeszył go niesamowitym spojrzeniem.
– Drugi – powiedział przez zęby.
– Nie rozumiem.
– Pierwszy Kolczinski.
– Przecież on... – Jonas zawahał się. – Miał szansę dotrzeć do Pierwszej Linii.
– Na jakim świecie żyjesz, Megaloxantho – krzywo uśmiechnął się Mażulis. – Nie życzę ci takich samych szans.
Odwrócił się i równocześnie wrósł w ziemię.
– Gdzie Feretrius? – spytał.
– Był tu przed chwilą.
– Musimy wracać! – Mażulis aż zgrzytnął zębami. – To się tak łatwo nie rozejdzie po kościach!
– Sądzisz?
– Ja wiem! Oni nie cierpią na zanik przyrostu naturalnego. Nie rachują trupów. Przynajmniej nie własnych. Tysiąc do jednego to też dobry wynik. Gdzie się podział ten bękart genomutów?!
Komandos, który tymczasem przyklęknął z bronią opartą na biodrze, wydał krótki okrzyk i wskazał pod warstwę dymów nad pogorzeliskiem. Uniosły się na tyle, że można było zajrzeć pod skłębiony, niski nawis.
Cień Feretriusa majaczył na tle srebrzystego zarzewia.
„Oko cyklopa” ślepło powoli, więc tamta jasność ujawniała się znowu nad krawędzią krateru. Cień Feretriusa wyczuł, jakimś nadprzyrodzonym zmysłem, że zwrócili na niego uwagę. Gwałtownie zamachał ręką w ich kierunku, a kiedy nie reagowali – wydał donośny okrzyk, nie mniej przenikliwy od tamtego jęku, którym pożegnał zwidy niby – ludzi pławiące się w jadowicie zielonym płomieniu – z plemieniem szczurów u stóp, kiedy Wóz Bojowy przekraczał granicę Enklawy THARSYS.
– On nas woła – powiedział Jonas.
Mażulis prawie z rozpaczą obejrzał się na odległy masy Wozu Bojowego. Potem ponurym wzrokiem zlustrował pusty plac, z którego „oko cyklopa” zlizało wszelki ślad krwawej łaźni. Cienie menhirów majaczyły na tle gwiazd – jakby powiedział Szałamaja: falliczne znaki nad grobem tej cywilizacji. Ich zewnętrzna czerń ustąpiła miejsca szarości – sterczały jak wypalone głownie, od wewnątrz kręgu podświetlone tajemniczym świtem, który znowu po brzegi wypełnił krater Uroczni Megalitu.
– Cholerny spokój – mruknął Mażulis. – Biegiem!
Ruszył przodem. Jonas za nim. Komandos został w tyle. Utykał nieco. Jonas obejrzał się, zaniepokojony. Tamten nie tyle biegł, co wycofywał się podskokami, skulony cały, z bronią gotową do strzału. Ubezpieczał ich wypad.
Nonsens, pomyślał Jonas. Coś tu postawiło na głowie wszelką logiczną strategię. On przynajmniej nie ma pojęcia, w co się pakuje; tymczasem – zamiast chronić się pod Tarczę Wozu – dalej pchają się za ślepym przewodnikiem, jakby im również udzielił się obłęd pomiatający Cieniem Feretriusa.
Już w biegu Jonas spostrzegł ślad wielu stóp, z pewnością niedawno odciśniętych w szarym popiele. Z wierzchu, we wszystkich kierunkach, przebiegały je tropy trójpalczastych łap.
Mażulis dopadł Cień Feretriusa i gwałtownie odrzucił go od krawędzi krateru. Ten zatoczył się i zrobił żałosną minę skrzywdzonego półidioty, po czym ślepymi oczami poszukał Megaloxanthy.
Przed Jonasem otworzyło się wnętrze krateru.
Osiem kręgów wtajemniczenia – niby warstwice wyznaczające głębokość wyrwy otwartej w Industrialno–Urbanistycznym Masywie. Kiedyś mieszkali tam ludzie. Zostało osiem magicznych pierścieni – nośne stropy poszczególnych poziomów. Między nimi porowate pasma – wnęki, korytarze, labirynty nor i srebrzystych gniazd, jeszcze jakieś patrochy – wszystko pokryte mętnawym szkliwem. Kiedy materia parowała w centrum potwornej eksplozji najwolniej topniały stropy nośne. One też szkliwnym lepiszczem wykleiły dno głębokiej niecki, aż do ósmego poziomu. W kilku miejscach Jonas zaobserwował owalne otwory. Może tam pękły pęcherze, kiedy to wszystko stygło – zostały owalne oczka, jak włazy albo iluminatory. Trudno było przypuścić, żeby ktoś w okolicy przetrwał gwałtowny schyłek Epoki IUM, a potem próbował diamentem wyciąć ogromne koła i odrzuciwszy wreszcie szklane klapy, kiedy ostygło bardziej przenikliwe promieniowanie – tędy właśnie wylazł na powierzchnię.
Lecz – mimo wszystko – otwarte wnętrze Masywu zdawało się żyć. Wszystko się tu jarzyło. Strome ściany fosforyzowały – światło przenikało z labiryntu osłoniętego szklanymi naciekami. Tylko na samym dnie krateru zebrał się kurz i nieco czarnej sadzy – spokojne, nieruchome jeziorko, płaski cień w powszechnej jasności.
Nic więcej nie zdążył dostrzec.
Coś rozpaczliwie krzyknął Mażulis. Jonas poczuł uderzenie w plecy. Zachwiał się i – jeszcze pchnięty z tyłu – runął w dół. Cień Feretriusa też wydał z siebie triumfalny okrzyk, przenikliwy jak pisk ciętego szkła. Jonas rozpaczliwie próbował utrzymać równowagę na szklistej stromiźnie. Trzeba było biec – biec na złamanie karku. I nie zawahać się ani na moment, żeby twarzą nie runąć naprzeciw wiru kłębiącego szmaciane strzępy gdzieś na dnie krateru. Coś tam błyskało, niby świetliste szable zębów rwących pasy krwawego mięsa spod łuszczącej się materii skafandrów. Jakby tam ludzie jacyś zmagali się z sobą – zbici ciasno, ramię przy ramieniu. Każda próba uniesienia głowy kończyła się chlaśnięciem stalowego bicza – na odlew, przez gęby w jednej chwili rozdziawione krwawo, zachłystujące się przedśmiertnym skowytem, przez oczy nagle z bólu oślepłe. Nad to kłębowisko podrywało się czasem czyjeś ramię, to znów wściekłość wskrzeszała już mętniejące oczy. Wszystko coraz bliżej. Wyraźniejsze – mimo rozedrgania. Jeszcze to widzisz jako sęp nadlatujący z góry; nie grupa, lecz półokrąg ludzi wykruszających się z nieprawdopodobną szybkością. Ich półpierścień jeszcze zagradza dostęp do niewysokiego, szklanego uskoku. Przynajmniej z tej strony srebrzystobokie ścierwa nie mają dostępu, nie mogą im skoczyć na karki.
Lecz błyszczące łuski już zelżyły nacisk w centrum, za to na boki rozpierzchły się półksiężycem. Srebrzyste strumyki ziarnistej rtęci próbowały oskrzydlić ludzkie niedobitki w tym pustym kraterze. Już ich przyparto do niewysokiego uskoku, tam gdzie grunt zapadał ledwie kilka metrów pod strop najniższego z odsłoniętych poziomów Masywu. Jeszcze chwila i dwa strumienie połączą się w jeden i lawiną metalicznych wrzecion posypią się na tych, którzy nie widzą, nie spodziewają się niczego. Choćby im dać znak – nie mają chwili wytchnienia, żeby osłonić kark, kiedy piekielnie zręczne wrzeciona skaczą im z przodu do gardeł, przesmykują się pod nogami i wbijają w brzuchy walczących w drugiej linii.
Jonas rozejrzał się rozpaczliwie.
Obok nie biegł – frunął w powietrzu, pędem dziwnie rozciągnięty Cień Feretriusa.
Nieco w tyle Mażulis.
Olbrzym posiadał dar czytania z oczu. Ledwie poczuł na sobie wzrok Megaloxanthy – obejrzał się, jeszcze raz spojrzał przed siebie i – nagle rzucił się wstecz, na plecy. Do przodu wypchnięte nogi podkutymi obcasami zazgrzytały o szklaną powierzchnię. Dalej sunął samym poślizgiem, tylko plecami próbował znaleźć oparcie w nieustannie uciekającej spod ciała powierzchni tej pochylni. Spod pięt sypnęło mu fontanną krzemowych odprysków – chwycił kontakt z ziemią. Spoza tej osłony Mażulis strzelił po raz pierwszy. Leżał na wznak, dalej ślizgał się po zawrotnej pochyłości, jednak wytracał prędkość. I raz za razem strzelał z karabinka przyłożonego do biodra. Pozostawał coraz bardziej w tyle, wysoko – skąd polem ostrzału można objąć najdalszy plan bitwy.
Jonas oderwał od niego wzrok. Spojrzał przed siebie i poczuł chwilową ulgę. Nie mylił się. Kilkanaście rozbłysków zamieszało schodzące się srebrzyste sierpy. Dalsza akupunktura nie pozwalała im połączyć się i runąć ze skarpy.
Nieco niżej jego wzrok przeskoczył nad szeregiem zajadle broniących się ludzi. Ktoś tam stał, plecami wsparty o tę niewysoką ścianę. Stał nieruchomo, a przy tym obwisł jakoś bezwładnie, jakby go już metaliczne wrzeciono przygwoździło do muru, teraz nie pozwalało spełznąć. Sam jeszcze rozstawił nogi i tak trwał, zbyt słaby, żeby wspomóc tych, którzy służyli mu za tarczę. Tylko głowę uniósł nieco. W szklanej aureoli hełmu – niewyraźna plama twarzy. Nagle głowę poderwało mu jeszcze wyżej, do nieba prawie. On jeden z walczących dostrzegł nadchodzące posiłki – może je sam wymodlił; jakby ich mało tam było, tych wszystkich, którzy w tym miejscu polegli, co do jednego wybici w Uroczni Megalitu.
Pęd ich wreszcie cisnął w największe kłębowisko. Najpierw przez łuskowaty pierścień; zdawało się – mechaniczne szczury spiętrzyły żelazną falę, powspinały się jedne na drugie, żeby opasać i zgnieść ludzi szamoczących się jeszcze. Jonas poczuł chrzęst pod palcami. Uderzenia rąk rozłupywały twarde skorupy. Nie patrzył.
Wyrywał z muru żelazne cegły, zgniatał je gołymi rękami – choć się szamotały – i odrzucał za siebie. Tak szedł przez wizg i chrzęst – coraz głębiej. Nogami deptał tułowia metrowej długości, miażdżył obłe czaszki i czuł w sobie coraz więcej siły piekielnej – błogosławiona bądź, Seleno! – aż mu się chciało śpiewać, zawyć jak Cień Feretriusa, dać wreszcie pełen upust energii wyzwolonej z mechaneurystycznych sprzężeń. Dalej – jeszcze! Krok po kroku – przed siebie! Między twarde korpusy – daremnie próbujące uchylić się przed ciosem. Ogromny, zaspawany w półbiologiczny pancerz, komandos – Megaloxantha i nie odstępujący go na krok, ramię w ramię walczący jego pies – Cień Feretriusa. Chichot wściekły słyszał przy sobie. Kątem oka dostrzegł, jak się białowłosy ciskał do przodu, żeby swoje cegły wyrywać ze stalowego, aż gorącego kłębowiska, a potem tym czymś – mechanicznym ciągle – trzasnąć o ziemię, gdzie się pisk urwie zadławiony lepkim mlaśnięciem. Zdziwił się tylko, skąd w tym Psie tyle siły, kiedy zauważył żółte światło przed nim, bijące z rozchełstanej piersi – nie patrzył tam więcej.
Jeszcze kilka cięć kantem dłoni.
Cień Feretriusa wydał zwycięski okrzyk. Wreszcie Jonas dopatrzył się ludzkiej twarzy w wyłomie. Blada, krwią ze skroni ociekająca maska. W ogromnych, z wysiłku stężałych oczach ocknęła się resztka świadomości, kiedy spotkały wzrok Megaloxanthy.
– Morituri te salutant! – człowiek szepnął zbielałymi wargami.
Zachwiał się i – już martwy – runął twarzą pod stopy Megaloxanthy; pierwszy próg, żeby po nim wstąpić w wyłom między stalowobokim ścierwem.
Jonas postąpił ten krok do przodu. Coś mu po raz ostatni jęknęło pod stopą.
W wyłomie kolejna postać. Człowiek w strzępach skafandra. Właśnie się złamał we dwoje pod ciosem srebrnej pięści wbitej w żołądek. Resztką sił uniósł twarz nabiegłą krwią, opętaną z bólu, poruszył ustami, jakby się chciał po raz ostatni pomodlić: „Morituri...” – dostrzegł Megaloxanthę. Oczy mu rozbłysły i nagle targnął omdlałym ramieniem. Sierp ogromnego noża błysnął w powietrzu – pchnął go sam sobie pod żebra. Tylko się zachwiał. Srebrne wrzeciono, tylko co gotowe go przewiercić na wylot, okręciło się wokół noża. Wolną ręką je spod siebie wygarnął. Ochłap w aluminiowej folii spłynął po ostrzu.
Biały rozbłysk, spoza pleców Jonasa, pochwycił w powietrzu jeszcze jedno lśniące ciało wyciągnięte w wyskoku. Pewnie Mażulis rozprawił się z zagonami oskrzydlającymi niedobitki koczowników. Teraz biegł do wyłomu. Jeszcze jeden błysk – nóż wyrzucony jak z katapulty. Metaliczny korpus przebił na wylot, niespodziewanie zatoczył ciasny łuk – tylko krwią i złotymi cekinami chlapnęło po drodze, kiedy płytko rozkroił kilka wyszczerzonych pysków – jakby wrócił do ręki, która go puściła w obieg. Jonas zerknął tam, zaskoczony. Cień Feretriusa zasłonił magicznego miotacza. Dopadł wrzeciono, które zdążyło się uchylić przed wracającym nożem. Cień Feretriusa uniósł do góry drgający korpus. Coś mu zazgrzytało między palcami. Pazurzaste, trójpalczaste łapy ześlizgnęły się mu po przedramieniu, kiedy drugą ręką ukręcił żelazny łeb. Jeszcze palcami podważył nachodzące na siebie łuski i szarpnął w dół. Przed chwilą twardy pancerz zwiotczał i dał się rozedrzeć niby delikatna, metaliczna folia. Cień Feretriusa radośnie wzniósł w dłoniach coś wyłuskane z tego pancerza – różowe, gołe, rozpaczliwie przebierające łapami nie znajdującymi oparcia.
Jonas usłyszał przenikliwy świt. Reszta srebrzystej fali zapadła się i rozsypała natychmiast. Omal go zbił z nóg jeden ze stworów pierzchających na boki, nie próbujących już komukolwiek dobrać się do gardła. Pierzchały na złamanie karku. Szeroki nóż ze dwa razy skoczył za nimi i wrócił skrwawiony, zanim utkwił twardo w ręku ciemnoskórego, wysokiego nomada ze srebrną piersią i czerwonymi bransoletami na nadgarstkach. Moran przenikliwie popatrzył na Megaloxanthę.
Mimo woli Jonas odwrócił wzrok. Kilka sztuk rozpierzchłego stada trafiło w krzyżowy ogień dwóch emiterów. Pewnie z daleka drugi komandos wspomógł Mażulisa. A więc żyją obaj, pomyślał Jonas. Teraz dopiero można było naprawdę strzelać, wręcz kosić na lewo i prawo, bez obawy, że porazi się kogoś ze swoich w pierścieniu bezpośredniego starcia.
Tym razem bez strat, pomyślał Jonas.
W tej samej chwili ktoś przed nim osunął się na ziemię.
Skurczone rysy twarzy wygładziły się i niespodziewanie młody mężczyzna, z oczami jeszcze pełnymi bólu, popatrzył gdzieś ponad ramieniem Jonasa, spróbował pod strzępy skafandra wcisnąć kiszki wilgotne, parujące – prześlizgiwały mu się między palcami; uśmiechnął się blado i skręcił między tymi, którzy padli przedtem.
Niewielu ich zostało. Siedmiu trzymało się jeszcze. Ktoś się poza tym czołgał, ktoś wygrzebywał ze szmacianych strzępów. Kilkanaście trupów leżało na wznak, z ciemnymi jamami gardeł ostatnie tchnienie oddających niebu.
Tylko Cień Feretriusa chichotał po swojemu.
Białowłosy ślepiec okrakiem przysiadł na różową cielesność, wizgliwie pod nim dyszącą. Żółte światło przygasało mu w piersi.
Na nic nie zważał. Starannie zdzierał srebrną łuskę z czegoś, co niespodziewanie przypominało ludzką prawie, chociaż mocno wydłużoną twarz. Wreszcie wyjrzała na zewnątrz – posiniała, rozdymająca ruchliwe nozdrza, z wąskimi wargami obnażającymi białe dziąsła i srebrne zęby – noże wrośnięte w porcelanową kość. Jonas nie mógł oderwać wzroku od oczu tkwiących w tym szczurzym pysku. Oczy zeszklone bardziej bólem, niż nienawiścią. Niczego już pewnie nie potrafiły dostrzec – malowało się w nich tylko to, co czuła reszta przyduszonego ciała. W wypukłych soczewkach odbijało się sklepienie fosforyzujących mgieł, które ich wszystkich – martwych i żywych – coraz szczelniej otulały zewsząd. Przede wszystkim tych, którym – tym razem – dane było zwyciężyć. Może po raz ostatni.
Po raz ostatni – tyle spokoju pozostało w oczach jednocześnie zwierzęcych i ludzkich. Jonas zrozumiał nagle, że te oczy – mimo wszystko – patrzą i to na niego. Ani bezpośrednio w oczy, ani na ręce – całego ogarniały jednym spojrzeniem. Spokojny, rozkazujący wzrok, gotów przeniknąć w najskrytsze zakamarki mózgu. Wiedział, że jeszcze chwila i – powolny tej sile – wyciągnie ramię, aby uderzeniem pięści zmiażdżyć czaszkę tego półczłowieka, który – ślepy – nie wie, co czyni. Dosiadł okrakiem i próbuje spętać coś, czego nie powinny się były nigdy tknąć jego barbarzyńskie ręce – splugawione krwią.
Aż się zachwiał Megaloxantha.
Cień Feretriusa dalej ugniatał zewłok skurwysyna.
Raptem coś błysnęło z boku. Krew bluznęła z rozpłatanego ciała, które przedtem już obrano ze skafandra; aż wyszły na wierzch białe pieńki żeber.
Ciemnoskóry Moran wreszcie zatknął za pas swój nóż.
Cień Feretriusa zerwał się na równe nogi i warknął wściekle. Z brzucha ciekła mu krew, jakby to jemu wypruto wnętrzności. Trudno odróżnić krew człowieka, genomuta i skurwysyna – przynajmniej w tej ostatniej, krzepnącej na powietrzu, ujawniają się złote cekiny. Jonas poczuł lepkość własnych palców.
Tymczasem Moran odstąpił w bok. Jonas stanął naprzeciw człowieka, dalej nie odstępującego od niewysokiej ściany – jemu wystarczającej na wsparcie. Czarny kamień wetknięty pod powiekę. Żłobiona głębokimi bruzdami twarz starego Makonde, nie tak sucha, jak ją widział po raz pierwszy. Teraz zamiast zmarszczek kroiły tę twarz właśnie bruzdy, jakby ktoś puchnące mięso gęsto obwiązywał drutem – ten wrzyna się coraz głębiej, w miarę, jak opuchlizna ogarnia twarz starego człowieka – niczego już niepodobna na dłużej scalić.
Jonas gotów był przyjąć podziękowanie zawarte przynajmniej w spojrzeniu, jakim go przywitał stary pułkownik. Niespodziewanie jedyne oko błysnęło trudnym do opisania gniewem i rozpaczą – wreszcie się jej nauczył nad trupami własnych ludzi wybitych prawie doszczętnie.
Coś tak niesamowitego było w tym spojrzeniu, jakim prześlizgnął się mimo twarzy Jonasa, aż ten nie wytrzymał – obrócił się gwałtownie. Za późno.
Zobaczył Mażulisa skręconego w powietrzu, kiedy rozpaczliwie próbował uskoczyć w bok. Jeszcze przed chwilą Jonas i Cień Feretriusa przemknęli właśnie tamtędy. Teraz czarna fala napuchła pod nogami dowódcy komandosów. Jakby – zwabione zapachem krwi – wezbrało czarne jeziorko, tak długo spokojne w niecce krateru.
Mażulis zdążył uskoczyć.
Biegnący za nim żołnierz tylko wyrzucił ramiona i całym ciałem zwalił się w czarniawe, omszałe bajoro. Łapczywe wargi mlasnęły rozkoszą i ogarnęły go wilgotnymi płatami.
W jednej chwili znikł pod powierzchnią. Ta nastroszyła się niespodziewanie długą, miękką sierścią. Zafalowała. Rozległo się głuche westchnienie. Zaraz potem jęk. W zupełnej ciszy, powoli pulsowała czarna masa, w swym wnętrzu kurczami mocarnych mięśni ugniatała to ciało, które nieostrożnie stąpnęło w ciemnię tej płci zakwitłej w kraterze.
Najpierw było słychać trzask łamanych kości, potem i to ucichło. Zostało miarowe kołysanie, strasznie mozolne, jakby głęboka torbiel prężyła się pod kępą mszastej sierści, przeciągała z rozkoszą, aż jej powierzchnię przebiegał czasem spazm krótki – tylko mgnienie – i znów się wszystko wzdymało, opadało, wzdymało – ugniatało pilnie.
Oni tymczasem stali bezradni – stary Makonde, Megaloxantha obok ciemnoskórego Morana, jeszcze sześciu nomadów – z tych, którzy zdołali się podnieść. Najbliżej Mażulis ze spuszczoną głową i rękoma – do białości zaciśniętymi na kolbie emitera. Jeszcze Cień Feretriusa.
Długo tak stali. Nad nimi fosforyczna poświata zasklepiła się w pęcherz prawie nieprzenikliwy dla iskrzenia gwiazd. Wreszcie nakryła ich mleczna kopuła. Nawet tego nie dostrzegli. Tkwili pod niewysoką skarpą i nad brzegiem ciemnego jeziorka. To był cały ich świat – ostatnia .scenografia w Uroczni Megalitu. Nic poza tym. Tylko Zmrocznik falował jeszcze, kurczył się i rozprężał, przeżuwał swoją porcję rozkoszy.
Aż i on znieruchomiał, znużony.
Wtedy rozchylił się czarny wzgórek. Na moment obnażył szkarłatne, śliskie wnętrze. Coś chlipnęło i rozchylona płeć wycisnęła z siebie jakiś blady zewłok. Długi i gładki, niby ześlizgnął się z pochyłości. Pociągnął za sobą nitkę przezroczystego śluzu i spoczął wreszcie na piaszczystym brzegu wypluty przez stygnące wargi prosto pod nogi Mażulisa.
Biały czerw. Miękki i giętki do wnętrza. Spod woskowego nabłonka prześwitywały żylaste korzonki. Poza tym – to się czuło – ani ułomka kości. Rozmiękczone, sflaczałe członki, porażone bezwładem, bez pamięci owej prężności, która tym tułowiem – jak tłokiem – poruszała w pochwiastej zapadni. On dalej żył, chociaż nie miał się podnieść. Zlizany hełm, do nagiej skóry starty skafander – nawet ogromny łeb rozpłaszczył się na ziemi jako przezroczysty pęcherz, w którym tłustawo połyskiwało karbowanie mózgowia. Tylko oczy patrzyły nadal, wciąż przepełnione bólem i obłędem, bez śladu tamtego wyobcowania i siły woli, która natchnęła szczurze ślepia – nim je pokryło bielmo. Jak to możliwe – pomyślał Jonas – że człowiek potrafi być bliższy prawdziwej zwierzęcości.
Jonas zamknął oczy i w duchu zaczął się modlić. Błagał swoją Selenę, żeby coś się stało – cokolwiek. Żeby, gdy otworzy oczy, coś powróciło pokój temu światu, jeśli żadnemu z nich nie uda się wrócić go własnej duszy. Żeby choć z zaświatów wychylił się pysk w masce i Sprzężenie Zwrotne opuściło ku nim zbrojne ramię Opatrzności.
Modlił się i nie otwierał oczu.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.