Dawca Przysięgi. Tom I

Spokojne początki Spustoszenia

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Dawca Przysięgi. Tom I
Nie ukrywam, że czas, który minął od premiery Słów światłości – ponad trzy lata (sic!) nie był dla mnie okresem całkowitej abstynencji od twórczości Brandona Sandersona: zdążyłem przeczytać cały cykl o Mścicielach, trzy tomy przygód Waxa i Wayne'a, Duszę cesarza oraz przypomnieć sobie Rozjemcę (czyli niegdysiejszego Siewcę wojny). Skłamałbym jednak twierdząc, że lektury te były w stanie zaspokoić mój głód kolejnych opowieści z Archiwum Burzowego Światła. Wręcz przeciwnie – zaostrzyły apetyt, bo pisarz, choć poniżej solidnego poziomu nie schodzi, to właśnie w tym cyklu wspina się na wyżyny swoich możliwości.

Faktom trzeba stawić czoła: choćby błagać, zaklinać i przeklinać, nadeszło kolejne Spustoszenie. Pustkowcy powrócili, aby poprowadzić w bój niegdysiejszych parshmenów, a prowadzeni przez Dalinara Kholina Alethyjczycy ledwo umknęli przed Wieczną Burzą. Czy odradzający się Świetliści Rycerze będą w stanie jeszcze raz stawić opór i obronić swoich pobratymców? Czy pozostali możni zrozumieją, że niegdysiejszy Czarny Cierń nie chce już podbojów, a tylko ocalenia?

Żeby uspokoić wszystkich fanów, którzy jeszcze nie zdążyli po Dawcę Przysięgi sięgnąć – o ile tacy jeszcze się ostali – w trzeciej powieści sagi Sanderson pozostaje sobą. Powtórzę: minęły trzy lata, a ja po przeczytaniu kilku pierwszych stron poczułem się jak w domu. I nie chodzi tutaj o powrót znanych bohaterów, a raczej natychmiastowe zagęszczenie narracji – nie ma chyba wśród fantastów drugiego autora, który byłby w stanie stworzyć tak głębokie poczucie immersji w tak krótkim czasie. Dawca Przysięgi wyrywa czytelnika z jego świata, wyrzuca gdzieś w Rosharze i zmusza do oddychania powietrzem tej magicznej krainy – a po wzięciu pierwszego wdechu nie chce się jej opuszczać. Skąd bierze się ten oszałamiający efekt? Czy to kwestia potoczystego stylu? Wyjątkowo wyrazistych bohaterów? Bogatego światotwórstwa z rozbudowaną wizją historii sprzed zawiązania akcji? Intrygującej i rozbudowanej fabuły? A może zwykłej przejrzystości? To chyba najbardziej imponująca cecha pisarstwa Sandersona i najmocniej odróżniająca go od tworzącego w podobnej skali Eriksona: gdy ten drugi wypełnia Malazańską Księgę Poległych kolejnymi mało zrozumiałymi, urywanymi wątkami, ten drugi zdaje się absolutnie panować nad tekstem i wykładać wszystko w całkowicie logicznym porządku.

Podziw, jaki żywię wobec Archiwum Burzowego Światła jako całości (wyłaniającej się dopiero z mgły, wszak cykl ma liczyć dziesięć powieści) nie zmienia jednak tego, że pierwszemu tomowi Dawcy Przysięgi daleko do ideału. Największą bolączką książki jest fabularna stagnacja: oczywiście czytelnik zachwyca się powrotem do Rosharu, ale kiedy ów zachwyt mija, okazuje się, iż starzy znajomi zbyt wiele do roboty nie mają. Kaladin wyrusza na długi zwiad, a po powrocie zajmuje się... szkoleniem Mostu Czwartego (historia powtarza się trochę zbyt szybko, prawda?), Dalinar tkwi w swoich wizjach i próbuje wymyślić, jak poradzić sobie ze Spustoszeniem, Adolin właściwie znika. A Shallan? Powraca problem z Drogi królów, w której ta bohaterka była trzpiotowatą, zagubioną dziewczyną, która bezustannie dawała porywać się prądowi zdarzeń. W Słowach światłości uzyskała autonomię, z której w Dawcy Przysięgi zdaje się rezygnować; w dodatku Sanderson poświęca jej mnóstwo miejsca, skupiając się głównie na rozterkach tożsamościowych, a te – choć współgrają z jej mocami Świetlistej – w końcu zaczynają irytować. A szkoda, bo nie da się nie zauważyć tkwiącego w tej postaci potencjału – to w jej wątku dochodzi do jednego z przełomowych punktów całej powieści.

Wspomniana wyżej scena z Shallan należy do jednej z trzech najlepszych w całym Dawcy Przysięgi, o co też mam do Sandersona pretensje: w Słowach światłości – jego, warto powiedzieć wprost, najlepszej powieści – doskonałe, ważne dla fabuły fragmenty zdarzały się regularnie, co stanowiło o niezwykłości całego czytelniczego doświadczenia; w trzeciej części cyklu jest ich znacznie mniej. Największe wrażenie zrobił na mnie rozdział traktujący o powrocie Kaladina do domu, a to drobiazg mający właściwie pomijalny wpływ na historię. Zwroty akcji mamy w tej książce dwa (dosłownie!), a pozostałe kilkaset stron to mozolne pchanie potężnej fabuły naprzód. Pchanie, jakkolwiek to brzmi, w doskonałym stylu, któremu daleko jednak do poprzedniej maestrii. Mam nadzieję, że drugi, zapowiedziany na kwieceń tom mocno namiesza w tej kwestii.

Sporo w tej recenzji narzekań, które jednak cały czas komentowałem, aby przypomnieć jedną, podstawową sprawę: Dawca Przysięgi pochłonie każdego miłośnika fantasy z siłą niebywałą, ciężką do porównania z jakimkolwiek innym, czytelniczym doświadczeniem. Pierwsza część trzeciego tomu Archiwum Burzowego Światła ma swoje wady, lecz zapomina się o nich bardzo szybko.