Człowiek z sąsiedztwa

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Człowiek z sąsiedztwa

Fotograf

 

Tibor Tarent jechał już bardzo długo i z bardzo daleka, przerzucany przez urzędników pomiędzy granicami i strefami, traktowany z szacunkiem, choć zmuszany do szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce. I to najróżniejszymi środkami lokomocji – śmigłowcem, pociągiem o zasłoniętych oknach, jakąś szybką łodzią, samolotem, na koniec mebsherem – transporterem opancerzonym. W końcu trafił na kolejny statek, tym razem prom pasażerski, gdzie czekała przygotowana kajuta. W niej zasnął i niespokojnie przespał większość podróży. Jechała z nim jedna funkcjonariuszka, przez cały czas dyskretnie nieprzystępna. Płynęli na północ kanału La Manche, pod ciemnym szarym niebem. W oddali cały czas było widać ląd – gdy wyszedł na górny pokład, mocno wiało i zacinało marznącym deszczem. Szybko zszedł z powrotem na dół.

Mniej więcej pół godziny później statek powoli się zatrzymał. Przez bulaj poczekalni zobaczył, że przybijają nie do portu, jak sobie wyobraził, ale do wystającego w morze długiego, wąskiego betonowego pirsu. Gdy zastanawiał się, o co chodzi, przyszła pilnująca go funkcjonariuszka i kazała zabrać rzeczy. Zapytał ją, gdzie są.

– Jesteśmy na Southampton Water. Sprowadzimy pana na brzeg w mieście Hamble, żeby uniknąć tłoku i opóźnień w głównym porcie. Stamtąd zabierze pana samochód.

Sprowadziła go na miejsce zbiórki, na dolnym pokładzie, pomiędzy pomieszczeniami załogi. Na pokład weszło dwóch nowych funkcjonariuszy, którzy zaprowadzili go na ląd po ruchomym trapie, a potem przez sieczony wiatrem pirs. Kobieta została na statku. Nikt nie zajrzał mu do paszportu. Poczuł się jak więzień, choć tamci zachowywali się wobec niego uprzejmie. Ledwo zdążył rozejrzeć się po okolicy – zatoka była szeroka, choć po obu stronach gęsto zabudowana, głównie przemysłowymi budynkami. Statek, którym przypłynął, już odbijał. Wsiadał na niego w nocy – zdziwił się teraz, że był o wiele mniejszy, niż sobie wyobrażał.

Już po chwili przejeżdżali autem przez Southampton. Tarent zaczął przeczuwać, dokąd go wiozą, choć po ostatnich trzech dniach szalonej podróży nauczył się nie zadawać pytań ludziom, którym go powierzono. Jechali między polami, na koniec docierając do większego miasta. Okazało się, że to Reading. Ulokowano go w dużym hotelu w samym centrum. Był obezwładniająco luksusowy i otoczony, jak się zdawało, nieskończoną ilością kordonów bezpieczeństwa. Spędził w nim tylko jedną noc, bezsenną i nerwową, czując się jak więzień albo przynajmniej tymczasowo aresztowany. Kiedy tylko poprosił, w pokoju pojawiało się jedzenie i bezalkoholowe napoje. Właściwie ich nie tknął. W klimatyzowanym pokoju trudno mu było oddychać, jeszcze trudniej uspokoić myśli, nie mówiąc już o zaśnięciu. Próbował oglądać telewizję, lecz hotelowa kablówka nie miała żadnych kanałów informacyjnych, a nic innego go nie zainteresowało. Zdrzemnął się na łóżku, zesztywniały ze zmęczenia od bolesnych wspomnień, rozpamiętując śmierć żony, Melanie, cały czas słysząc dźwięk z telewizora.

Z rana spróbował zjeść śniadanie, wciąż jednak niemal zupełnie nie miał apetytu. Agenci podeszli do niego jeszcze przy stoliku w restauracji i kazali się jak najszybciej zbierać. Tych dwóch dotąd nie widział. Młodzi, w jasnoszarych garniturach. Pewnie tak samo jak wszyscy poprzedni nic o nim nie wiedzieli i nie mieli pojęcia, jakie wiążą się z nim plany. Zwracali się do niego per „pan”, traktowali z szacunkiem, Tarent widział jednak, że po prostu wykonują przydzielone im zadanie.

Przed wyjściem z hotelu jeden z nich poprosił Tarenta o dokumenty. Wyciągnął zatem paszport dyplomatyczny, który dostał przed wyjazdem do Turcji. Agenta usatysfakcjonowało jedno spojrzenie na charakterystyczną okładkę.

Pojechali do Bracknell – i wreszcie miał pewność, dokąd go wiozą. W domu na peryferiach miasteczka czekali na niego rodzice Melanie. Gdy rządowy samochód odjechał, teściowie wyściskali go już na schodkach. Teściowa, Annie, od razu rozpłakała się na jego widok. Teść, Gordon, zachował opanowanie, choć z początku w ogóle się nie odezwał. Wprowadzili go do środka. Znał dom z poprzednich wizyt, teraz jednak wydał mu się zimny i nieprzystępny. Na dworze szary dzień zapowiadał ulewny deszcz.

Po uprzejmościach i rutynowych pytaniach, czy nie potrzebuje skorzystać z łazienki, czy chce coś do picia i tak dalej, usiedli we troje w podłużnym salonie. Kolekcja akwarelowych landszaftów, ciężkie meble, nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty, kiedy był tu z Melanie. Torbę podróżną zostawił w przedpokoju, ale sprzęt fotograficzny zabrał do salonu, leżał teraz na podłodze pod jego nogami.

I wtedy Gordon się odezwał:

– Tibor, wybacz, ale musimy zapytać. Byłeś z Melanie, kiedy zginęła?

– Tak. Cały czas byliśmy razem.

– Widziałeś, co się stało?

– Nie. Akurat nie. Byłem cały czas w głównym budynku szpitala, a ona sama wyszła na zewnątrz.

– Sama wyszła?

– Pewnie na chwilę. Nie wiadomo po co, ale dwóch ludzi z ochrony już szło jej szukać.

– Czyli była bez ochrony?

Annie usiłowała powstrzymać płacz, odwróciła się, pochyliła głowę.

– Melanie znała wszystkie zagrożenia, zresztą wiecie, jaka ona była. Nigdy niepotrzebnie się nie narażała. Ciągle nas zresztą ostrzegali, że po wyjściu ze szpitala nikt nie jest stuprocentowo bezpieczny. Kiedy wychodziła, włożyła kamizelkę z kevlaru.

– A po co sama wyszła? Masz jakiś pomysł?

– Nie mam pojęcia. Byłem zdruzgotany, kiedy się dowiedziałem, co się z nią stało.

To były pierwsze pytania i na tym się na razie skończyło. Annie i Gordon powiedzieli, że zrobią herbatę czy kawę i zostawili go na trochę samego. Tarent siedział w grubo wyściełanym fotelu, czując ciężar opierającej się o nogę torby z aparatami. Miał oczywiście zamiar ich odwiedzić, ale nie tak od razu, pierwszego dnia po powrocie do Anglii. Jeszcze nie pogodził się z jej stratą, z nagłym końcem wszystkich planów, jeszcze przepełniało go poczucie winy.

Po niekończącej się podróży, po noclegach w przygodnych miejscach, znajomy dom napawał go stabilnością i otuchą. Świadomie rozluźnił wszystkie mięśnie, uświadamiając sobie, że były spięte od wielu dni. W tym domu wszystko wyglądało dokładnie tak jak kiedyś – ale to był ich dom, nie jego. Dotąd bywał tutaj tylko gościem.

Obudził się znienacka, czując w powietrzu zapach obiadu. Na stole przed nim stał kubek z herbatą, dawno wystygły. Zerknął na zegarek – przespał co najmniej dwie godziny. Z kuchni dobiegały jakieś odgłosy, poszedł więc tam, żeby pokazać im, że wstał.

Po obiedzie poszedł z Gordonem na długi spacer. Unikali jednak tematu śmierci Melanie. Ich dom stał po stronie Binfield, blisko dawnego pola golfowego. Mimo że było późne lato, obaj musieli włożyć grube kurtki, a wychodząc z domu, pochylili głowy dla osłony przed zimnym porywistym wiatrem. Po niecałej godzinie jednak wypogodziło się – zdjęli kurtki i męczyli się pod palącym słońcem.

Tarent nie odzywał się, myśląc o upałach, które musiał znosić w szpitalu w Anatolii. Nieprzyjemne było to słońce, ale i tak lepsze niż zimny wiatr.

Doszli aż do miejsca, które Gordon określił jako pozorowany cel, jeden z dziesiątków zbudowanych wokół Londynu podczas II wojny światowej – udawały płonące miasto, żeby wabić bombowce Luftwaffe. Bracknell było wówczas wsią leżącą o trzy mile stąd, więc cel stał na kompletnym odludziu. Niewiele tam było do oglądania – ruiny schronu z zamurowanym wejściem, zarośnięte chaszczami, trochę ledwie widocznych rurek wystających spod ziemi. Gordon powiedział, że interesował się po amatorsku takimi miejscami i opisał mu, do czego służyły. Zdarzało mu się czasami jeździć i szukać innych podobnych – w roku 1940 pobudowano je wokół dużych ośrodków przemysłowych, ale prawie wszystkie od tamtych czasów zniknęły. To tutaj zaliczało się do gorzej zachowanych, na północy ocalało parę w lepszym stanie.

Zawracając do domu, Gordon pokazał mu, gdzie jest szpital, w którym pracował jako chirurg-specjalista. Melanie także przez jakiś czas tam pracowała, zanim jeszcze się poznali. Gordon uraczył go długą opowieścią o operacji, którą przeprowadził parę lat wcześniej. Od samego początku nic się nie udawało i choć zespół robił wszystko, co w jego mocy, był to jeden z tych przypadków, gdy pacjent mimo wszelkich starań po prostu umiera. Pacjentka leżała na stole przez ponad osiem godzin, była młodą i atrakcyjną kobietą, tancerką z baletu na gościnnych występach w okolicy, z pozoru zdrową. Przyszła na drobny zabieg chirurgiczny. Ryzyko komplikacji czy infekcji było niewielkie, żadnego zagrożenia śmiercią. Tego dnia Melanie miała praktykę szkoleniową jako pielęgniarka operacyjna, choć zwykle pracowała na oddziale i była z nim przez cały dzień.

– Kocham ją tak, że aż brak mi słów – powiedział Gordon.

W milczeniu zaczęli schodzić z Tarentem ze wzgórza. Gdy wracali do domu, znów zerwał się zimny wiatr. Opowieść Gordona o tamtej operacji okazała się jedyną tego dnia wzmianką o Melanie.

Nazajutrz Tarent obudził się w pokoju gościnnym, wypoczęty po kilku godzinach głębokiego snu, ale zaniepokojony, że nie wie, ile czasu ma spędzić u państwa Roscoe. Od ewakuacji ze szpitala w Turcji kontrolę nad jego życiem przejęły władze. Eskortujący go ludzie nigdy nie powiedzieli, skąd są, ale zgodę na wyjazd za granicę wydało Tarentowi BPZ, Biuro Pomocy Zagranicznej, zakładał więc, że ci bezbarwni młodzi mężczyźni i kobiety przerzucający go z kąta w kąt są właśnie z Biura. Oni go tu przywieźli, oni go pewnie stąd zabiorą. Ale kiedy? Dzisiaj? Jutro?

Gordona już nie było w domu, pojechał na wezwanie do szpitala. Tarent wziął prysznic, zszedł na dół, zobaczył Annie, więc zapytał ją, czy to BPZ ich powiadomiło, że go do nich przywiezie – potwierdziła, dodając, że nic nie powiedzieli, kiedy planują go zabrać.

Po śniadaniu zapytał, czując się w obowiązku:

– Chcesz jeszcze porozmawiać o Melanie?

Annie, nie odwracając się do niego, odpowiedziała:

– Sama, nie. Może lepiej wieczorem, gdy Gordon wróci?

Ona również pracowała w branży medycznej – była położną w szpitalu klinicznym, gdzie studiował Gordon.

Resztę poranka spędził w pokoju gościnnym, biorąc się za gigantyczne zadanie przesortowania tysięcy zrobionych na wyjeździe zdjęć. Na razie ograniczył się do kasowania ewidentnie nieudanych i nieostrych. Na szczęście w domu państwa Roscoe był dobry zasięg sieci i bez problemu dostał się do sieciowego laboratorium. Wszystkie trzy aparaty podpiął do ładowania, bo praca przez sieć błyskawicznie zużywała baterie.

Po południu znów trochę się przeszedł, a kiedy wrócił do domu, Gordon już był z powrotem. Usiedli we trójkę przy surowym sosnowym stole w kuchni, w miejscu do rodzinnych posiłków i prostych rozmów. Ta nie miała być prosta.

Gordon powiedział:

– Tylko nie pomijaj żadnych szczegółów. My jesteśmy przyzwyczajeni do szczegółów. Musimy wiedzieć, jak zginęła Melanie.

Tarent zaczął opowieść od niewinnego kłamstwa – że byli z Melanie szczęśliwi. Od razu zrobiło mu się przykro, ale pomyślał, że to nie wpływa na to, czego chcą się dowiedzieć. Opisał szpital we wschodniej Anatolii, w pobliżu miasteczka, ale mający w zasięgu także cztery czy pięć wsi w górach. Jeden z kilku polowych szpitali, które założyli w Turcji. Z pozostałymi raczej nie mieli kontaktu, chyba że przez przyjeżdżającego mebshera z zaopatrzeniem lub personelem albo helikopter przywożący lekarstwa czy żywność.

Pokazał im niektóre ze zdjęć, jakie wybrał, przeglądając z rana ogromną ich masę. Przeważnie wybierał te, na których była Melanie, choć z powodów, które wolał przed nimi zataić, nie było ich aż tak wiele, jak się być może spodziewali. Za to były tysiące innych, bez Melanie, często powtarzających się, przedstawiających najgorsze ofiary sytuacji w regionie, przeważnie dzieci i kobiety. Dziesiątki pacjentów bez kończyn, ofiar min. Fotografował wychudzone jak szkielety ciała, dzieci z chorymi oczyma, wygłodzone kobiety, trupy mężczyzn. Roscoe’owie byli medykami, nie miał więc oporów przed pokazywaniem im wszystkiego, co widział. Najczęściej oglądał rany postrzałowe, obrażenia od wybuchów, odwodnienie, biegunkę, cholerę, dur. Zdarzały się i inne okropności, uznane za nieuleczalne, nowe odmiany wirusów, nowe bakterie. Częstokroć pacjent umierał z głodu, zanim rozprawiła się z nim gorsza choroba.

Fotografował też wodę – stojąca woda, choćby odrobina, była czymś niespotykanym. Znajdował wilgoć pod drzewami, parszywe kałuże, paskudne bagna zaśmiecone porzuconymi pojazdami, rdzewiejącymi beczkami po ropie i trupami zwierząt. Jedyna rzeka w okolicy zamieniła się w wyschłe koryto z zaschniętego i popękanego błota, którym czasami płynęła pośrodku strużka brunatnej wody. Wokół niej przez wiele kilometrów sucha ziemia, wiatr i ludzkie zwłoki.

Annie zachwyciła się jednym ze zdjęć – była na nim Melanie, pracująca w klinice, otoczona zdesperowanymi ludźmi czekającymi na swoją kolej. Minę miała spokojną, neutralną, skupioną na pracy. Chłopczyk, którego opatrywała, leżał bezwładnie, a ona odwijała mu z głowy długi bandaż. Tarent przypomniał sobie tamtą sytuację – dzień, w którym w porównaniu z rutynowymi okropnościami pracy w szpitalu niewiele złego się działo. Został z Melanie w budynku, bo dostali ostrzeżenie od jednej ze zbrojnych grup. Ludzie z karabinami kręcili się po balkonie, po dziedzińcu, na przemian to grozili personelowi bronią, to błagali o wodę do picia. Co jakiś czas któryś z młodszych i nerwowych puszczał serię w powietrze. Wieczorem pickup przywiózł jakiegoś przywódcę tych bojówkarzy, w powietrze poszły kolejne serie, tym razem dłuższe, na powitanie. To przepełniło czarę: miał już dość ryzykowania życia dla kolejnych zdjęć, dość tego miejsca, dość nieustannych strzałów i eksplodujących dookoła min.

Annie trzymała w rękach cyfrową ramkę, Gordon patrzył z boku na przeskakujące zdjęcia, a on nie odzywał się ani słowem.

Wieczorem tamtego dnia, kiedy zrobił to zdjęcie, wybuchła między nimi kolejna kłótnia. Okazała się ostatnią. Całe ich wspólne życie zakończyło się w złości. Przypomniał sobie ówczesną frustrację, niekoniecznie z powodu Melanie, ale skupioną na niej, bo akurat była pod ręką. Chciał stamtąd wyjechać, przedostać się jakoś do Anglii. Nie był już w stanie znieść morderczego skwaru, scen rozpaczy, zadufanych i nieprzewidywalnych facetów z karabinami, umierających dzieci, gróźb, nieporozumień i przypadkowych bijatyk, posiniaczonych kobiet o połamanych kościach, całkowitego braku wsparcia tureckich władz, o ile jeszcze jakieś istniały. Wszyscy mówili, że centralnej władzy już nie ma, ale organizacje pomocy, które sponsorowały ich pracę tutaj, powinny się orientować, co się dzieje. Nie byłby w stanie wrócić do kraju na własną rękę – musiał czekać na ewakuację kolejnej grupy wolontariuszy, a i nawet wówczas zabraliby go, tylko jeśli Melanie także zdecydowałaby się wrócić. Myślał, że ona nigdy się na to nie zdecyduje. Wszystko zależało od tego, czy z północy kraju przyślą im kolejną grupę wolontariuszy. Nic na to nie wskazywało.

Tamtego wieczoru Tarent był przekonany, że będzie tkwił w szpitalu do końca. W pewnym sensie miał rację, bo to był ich ostatni wieczór razem. Po śmierci Melanie morale wśród pozostałych lekarzy i pracowników pomocy humanitarnej podupadło tak, że zaczęli zamykać szpital, pozostawiając miejscowych na pastwę upału, suszy i bojówkarzy.

Ciała Melanie nigdy nie znaleziono. Pokłócili się i wyszła wściekła na dwór, mówiąc, że chce być sama. Nie odezwał się, nie zatrzymał jej. W kłótniach zawsze ranili się nawzajem, bo pod powierzchowną różnicą zdań wciąż istniała silna więź, miłość i długoterminowe przywiązanie. Tarent chciał uciekać ze szpitala polowego przede wszystkim dlatego, że pragnął zaleczyć ich związek po tej humanitarnej eskapadzie. Wtedy jednak Melanie, doskonale wiedząc, że bezradnie się jej przygląda, naciągnęła na pielęgniarski kitel kevlarową kamizelkę, zgarnęła karabin, wzięła manierkę z wodą i radio – wszystko zgodnie z regulaminem, choć wychodziła z bezpiecznego szpitala o najgorszej porze dnia. Gdy usłyszeli wybuch, odruchowo się policzyli – i od razu wiedzieli, że jej nie ma. Samego ataku nikt nie widział, jeden z salowych powiedział za to, że na moment przed wybuchem spojrzał w tamtym kierunku i zauważył świetlny punkt, gdzieś w powietrzu, powyżej drzew, coś tak jaskrawego, że raziło w oczy. Cała ochrona i część personelu medycznego pojechała opancerzonymi pojazdami zbadać to miejsce. Tarent jechał w pierwszym z nich. Miał silne przeczucie, że to musiała być Melanie, że to koniec wszystkiego. Jednak znaleźli jedynie ogromny trójkąt poczerniałej ziemi, żadnego ciała – więc z początku nie byli pewni, czy zginęła. Eksplozja pozostawiła tylko ten osobliwie regularny ślad, idealnie regularny równoboczny trójkąt, absurdalny jak na krater. Żadnych innych zniszczeń, żadnej krwi, żadnych ludzkich szczątków.

Pod koniec następnego dnia Tarent i pozostali byli już pewni, że ona nie żyje. Nawet gdyby jakimś cudem przeżyła wybuch, tak silny, że zmiótł wszystko wokół z powierzchni ziemi, musiałaby być ciężko ranna. Bez pomocy medycznej, bez wody, bez ochrony przed upałem nie przetrwałaby. Niemożliwe.