» Opowiadania » Córka trumniarza – Angela Slatter

Córka trumniarza – Angela Slatter


wersja do druku

(The Coffin-Maker's Daughter)

Tłumaczenie: Jakub 'Eldirellion' Dybaś

Córka trumniarza – Angela Slatter

Drzwi są z intensywnie czerwonego drewna, bogato rzeźbione w budujące sceny z prób Hioba. Odlana z mosiądzu głowa anioła służy za kołatkę, a kiedy pozwalam jej z powrotem spocząć we wgłębieniu, oczy otwierają się nagle z oburzeniem i obserwują mnie podejrzliwie. Za mną znajduje się gąszcz ogrodu – katarakty kwitnącej winorośli, kąciki zakochanych, ustronne ławki do czytania – zapewniający domowi zamożną prywatność.

Drzwi otwiera córka zmarłego.

Jest różowa, kremowa i brzoskwiniowa. Chcę polizać jej skórę i przekonać się, czy smakuje tak, jak wygląda.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Hefsibo Ballantyne! Ty wywłoko! Skup się, to są interesy. – Ojciec uderza mnie, jak to miał we zwyczaju za życia. Dziś jego pięść przechodzi przeze mnie, wywołując nie więcej niż uczucie chłodu w żyłach. Nie tęsknię za siniakami.

Dziewczyna nie poznaje mnie, chociaż przez nieomal rok pracowałam w tym domu – lecz to dlatego, że to ja obserwowałam ją, a nie ona mnie. Kiedy matka w końcu nas zostawiła, stało się oczywiste, że nie urodzi już Hektorowi żadnego dziecka, nie wspominając o synu, który mógłby przejąć interes. Postanowił, że powinnam uczyć się jego rzemiosła. Szyld nad pracownią został zatem zmieniony, jednak nie na Ballantyne i CórkaBallantyne i S-ka.

– Odezwij się, głupia – syczy ojciec, jakby ważne było, aby mówił szeptem. Nikt nie słyszał Hektora Ballantyne’a przez ostatnie osiem miesięcy, od czasu gdy zmarł na skutek gorączki nieznanego pochodzenia.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Niebieskie oczy, od płaczu nabiegłe czerwienią, powinny wyglądać brzydko, nieprzyjemnie na uroczej, owalnej twarzy, lecz smutek pasował do Lucette D’Aguillar. Wszystko do niej pasowało, od czarnej sukni żałobnej do prosto spiętych z tyłu włosów, tego dziedzictwa pogrążonych w smutku, ponieważ jest wyjątkowa: urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą.

– Tak? – pyta, jakbym nie miała prawa przeszkadzać opłakującej rodzinie.

Zsuwam czapkę z głowy, czując, jaki nieład robi to z moimi włosami, i trzymam ją przed sobą jak tarczę. Paznokcie mam połamane, dłonie pokryte bliznami, poplamione od barwników i pokostu, których używam do drewna. Podwijam palce pod materiał czapki, chcąc je ukryć, na ile się da.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Ja w sprawie trumny – mówię. – Jestem Hefsiba. Hefsiba Ballantyne.

Spojrzenie nadal ma puste, ale odsuwa się i wpuszcza mnie do środka. Zgodnie z obyczajem powinnam wejść tylnymi drzwiami, jak służba. Hektor by tak zrobił – przez całe życie tak postępował – ale ja świadczę cenne usługi. Jeśli powierzają mi wykonanie trumny dla najbliższej osoby, to mogą mnie wpuszczać frontowymi drzwiami.

Wszyscy wiedzą o śmierci – w wielkich domach nie da się jej ukryć – więc nie będę się zakradać, jakbym parała się niecnym rzemiosłem. Hektor zrzędził kilka razy na początku, kiedy przedstawiałam się w ten sposób – choć raczej wrzeszczał, dopiero później przeszedł na zrzędzenie – ale, jak mu powiedziałam, cóż mogli uczynić?

Jestem jedynym trumniarzem w mieście. Wpuszczają mnie.

Podążam za Lucette do salonu oblanego gustownymi odcieniami szarości i obwieszonego białymi, koronkowymi zasłonami, tak doskonałymi, że zdają się utkane przez ośmionogie prządki. Dziewczyna zerka na siebie w dużym lustrze zawieszonym nad całunem. Jej matka siedzi na krześle; ona także obserwuje własne odbicie, upewniając się, że wciąż istnieje. Lucette siada przy niej i obie krzywo na mnie spoglądają. Ojciec burczy z obrzydzeniem i słusznie. Tutaj będzie milczał; nawet jeśli nikt poza mną go nie słyszy, nie będzie mnie rozpraszał. Nie przeszkodzi w interesach.

– Lustro powinno być zasłonięte – mówię, siadając nieproszona we wspaniałym fotelu, który otula mnie niczym łagodny, zaspany niedźwiadek. Wygładzam spódnicę swojego przeznaczonego na żałobne spotkania brązowego stroju i opieram dłonie na poręczach, po czym przypominam sobie, jak są szkaradne, i zaciskam je na kolanach.

Same czarne wstążki zdobią krawędzie lustra – stylowy ukłon w stronę zwyczaju, ale słaba ochrona.

– Wszystkie wasze lustra. Dla pewności. Dopóki ciało nie zostanie zabrane.

Wymieniają urażone spojrzenia.

– Oczywiście, wybór należy do pań. Dano mi do zrozumienia, że niektóre rodziny są zadowolone, gdy resztka nieboszczyka zamieszkuje w lustrach. Cieszy ich uczucie przebywania pod ciągłą obserwacją. Dzięki temu nie czują się tak samotni. – Uśmiecham się, jakoby z uprzejmości. – A zmarli wydają się to lubić, szczególnie ci zmarli niespodzianie. Bez czasu, by się przygotować, lgną do tych, których kochali. Domyślała się pani, że mąż miał słabe serce, czy też było to okrutnym zaskoczeniem?

Madame D’Aguillar podaje swój czarny szal Lucette, która nakrywa lustro, po czym wraca do matki.

– Ciało trzymały panie owinięte? – pytam, a one potakują. Kiwam głową w odpowiedzi, na znak, że uczyniły zaledwie wystarczająco, że są głupimi, próżnymi kobietami, które przedkładają swoje odbicia w lustrze nad zatrzymanie duszy w ciele.

– Dobrze. A więc czym mogę służyć?

Role się odwracają, stawiam je w roli petentek. Muszą poprosić o to, czego chcą. Obie wyglądają na poirytowane, a widok ten przyprawia mnie o podły dreszczyk. Uśmiecham się ponownie: pozwólcie sobie pomóc.

– Trumny nam trzeba. Z jakiego innego powodu miałabyś tu być? – krytykuje madame. Lucette kładzie dłoń na jej ramieniu.

– Potrzebujemy twoich usług, Hefsibo. – Serce mi podskakuje na dźwięk imienia padającego z jej ust. – Potrzebujemy twojej pomocy.

O, tak. Potrzebują trumniarza. Potrzebują łoża, w którym zatrzymają zmarłego, aby zyskać pewność, że nie będzie nawiedzał ich w życiu, które chcą odtąd wieść. Potrzebują mojej sztuki.

– Zalecałabym hebanową trumnę, obitą najlepszą jedwabną tapicerką i wypełnioną lawendą dla spokoju duszy. Złote okucia zapewnią siłę wiązania. Przytwierdziłabym też trzy złote kłódki, dla pewności. Trzy są rozwiązaniem najbezpieczniejszym, najmocniejszym.

Następnie podaję cenę – z dokładnością do ćwiartki, żeby suma wyglądała na przemyślaną – na którą zacne kobiety zareagowałyby sprzeciwem i krzykiem, oskarżeniem o wyłudzenie, które popełniam.

Madame D’Aguillar mówi tylko:

– Lucette, zabierz pannę Ballantyne do gabinetu i wypłać jej zaliczkę.

Och, jakże muszą chcieć utrzymać go w karbach!

Wstaję, dygam lekko i podążam za falującą z wdziękiem spódnicą Lucette do tylnej części domu.

Grzecznie odwracam wzrok, gdy szpera w skrytce trzeciej szuflady olbrzymiego dębowego biurka, należącego jeszcze niedawno do jej ojca. Wręczając skórzany trzosik złotych monet, dotyka palcami mojej dłoni i wydaje mi się, że dostrzegam iskierkę w jej oczach. Przypuszczam, że też to czuje i czerwienię się na myśl, że jestem tak odsłonięta. Przesuwam spojrzenie na portret zmarłego, ale ona chwyta moją rękę i przytrzymuje mocno.

Och!

– Proszę, Hefsibo, bardzo cię proszę, wykonaj jego trumnę należycie. Zatrzymaj go pod. Zadbaj o nasze – o moje – bezpieczeństwo.

Przyciska usta do mej dłoni; są wilgotne, lekko rozchylone i niezwykle miękkie. Tracę oddech, płuca zdają się go pozbawione, a ona przeciąga wąskim, różowym, kocim językiem po linii życia, w dół, do nadgarstka, gdzie puls uderza błękitnie i mocno, i zdradza mnie. Nagle dobiega hałas z korytarza, kroki służącego. Lucette uśmiecha się i wykonuje krok w tył, niechętnie wypuszczając moją dłoń.

Przypominam sobie, żeby oddychać, pochylam głowę, owładnięta pożądaniem. Hektor przez cały czas milczał. Widzę go, jak stoi za nią i desperacko próbuje pogładzić jej łabędzią szyję – bez skutku jednak, wykrzywione palce przenikają przez ciało. Czuję, jak targa mną wściekłość, ale udaje mi się opanować. Kiwam głową raz jeszcze, nadając swoim ruchom wyraz zdecydowania i spoglądam jej bezczelnie w oczy, wyczytując w nich obietnicę.

– Muszę zobaczyć ciało, dokonać pomiarów i przygotowań. Muszę to zrobić w samotności.

***

– Głupia, mała ladacznica. – Hektor z nawiązką nadrabiał wcześniejsze milczenie, raz za razem, odkąd wróciliśmy do pracowni. Nie odpowiadałam mu, ponieważ wyczuwałam w jego głosie zazdrość.

– Jakże ciężko musi ci być, ojcze, siły mieć nie więcej jak pierdnięcie, odgłos i wiaterek zaledwie.

Gdyby mógł, rzucałby czym popadnie: dłutami, heblami czy osełkami, nie myśląc o stratach w kosztownym sprzęcie – narzędziami naszego rzemiosła przekazywanymi z pokolenia na pokolenie od niepamiętnych czasów. Kawałkami drewna zakupionymi ogromnym kosztem, traktowanymi z nieziemską czcią, aby zmarli pozostawali pod.

Ignoruję jego postękiwania i wracam do pracy nad trumną pana D’Aguillara. Ma ona teraz wymagane wymiary i kształt, trzyma się dzięki mocnym, żelaznym gwoździom i cuchnącemu spoiwu wykonanemu z ludzkiego szpiku i gotowanych kości, którym smaruję miejsca połączeń desek, upewniając się, że nie zostanie żadna szpara, przez którą coś efemerycznego mogłoby się przedostać.

Na najdalszej ławce, w bezpiecznej odległości od bejc, farb i barwników, leży jasnoliliowy jedwabny worek, który wypchałam gęsim puchem i kwiatami lawendy. Dziś wieczór pokryję go drobnym, precyzyjnym ściegiem, a następnie umieszczę w trumnie, tym razem używając do przyczepienia słodko pachnącego kleju, który zamaskuje fetor uszczelniacza ze szpiku.

Może i zawyżamy ceny naszych usług, owszem, ale Ballantyne’owie nigdy nie odstawiają fuszerki.

Robię otwory na zawiasy i uchwyty, używając ręcznego świdra z wygrawerowanymi inicjałami Hektora – ten, który był przekazywany w naszej rodzinie przez prawie sto lat, rozpadł się niedługo przed jego śmiercią. Korbka pękła mu w ręce, rozdzierając dłoń. Wielkim kosztem sprawił sobie kolejny. Jest więc prawie nowy; mogę udawać, że inicjały należą do mnie, że ta błyszcząca rzecz jest tylko moja.

­– Zabrałaś go? – pyta Hektor, zmęczony swoimi dąsami.

Kiwam głową, wkręcając pierwszy zawias; przytłumiony złoty blask wygląda niemal brudno w nikłym świetle warsztatu. Wkrótce zapalę lampy, żebym mogła pracować w nocy; tym sposobem zobaczę Lucette jutro, nie wydając się nadgorliwą i nie musząc wymyślać pretekstu, żeby ponownie przekroczyć jej progi.

– Pokaż.

Prostuję się z niechęcią i przeciągam. W kieszeni fartucha, obok małego zestawu cęgów, mam puszeczkę, w której niegdyś Hektor przechowywał tanią tabakę. Grzechocze przy otwieraniu. Wewnątrz: ząb, czarny i zgniły od środka, cuchnący bardziej niż powinien. Przyczepiony do korzenia wciąż tkwi spory kawałek mięsa, a pod zapachem rozkładu kryje się wiele mówiąca woń naparstnicy. Pan D’Aguillar przedwcześnie zstąpi pod ziemię, a ja mam coś do naszej kolekcji bakcyli, czego nikt nie rozpozna, ani nie poda w wątpliwość.

– Ach, urocze! – mówi Hektor. – Dyskretne. Mogłabyś się czegoś od nich nauczyć. Gorączka w filiżance, niezbyt pomysłowe, co? Wiesz, spodziewałem się lepszej śmierci.

– To nie było tak, ojcze. – Unoszę nowy świder. – Rączka poprzedniego była nasączona trucizną z pestek jabłka, a żeby osłabić całość, odpiłowałam zębatkę. Wszystko, czego potrzebowałam, to małe skaleczenie. Dość pomysłowe dla ciebie, Hektorze?

Poirytowany, wraca do swojej nowej ulubionej złośliwości:

– Tamta dziewczyna... ona cię nie chce.

Biorę głęboki oddech.

– Wypadki mówią co innego.

– Głupia. Zdesperowana, żałosna, mała idiotka. Jak mogłem wychować takie dziecko? Czyżbym nie nauczył cię patrzenia przez ludzi na wskroś? Każdy widzi, że nie jesteś dostatecznie dobra dla takich jak panna Lucette D’Aguillar. – Śmieje się. – Będziesz o niej śnić, Hefsibo?

Rzucam w niego świdrem, który przelatuje przez wątłą sylwetkę i uderza w ścianę z potężnym, metalicznym odgłosem.

– Trzymałam cię zawiniętego! Zakryłam lustra! Własnoręcznie zrobiłam twoją trumnę i starannie opieczętowałam; jakim cudem wciąż tu jesteś? – wrzeszczę.

Hektor się uśmiecha.

– Może mnie nie ma. Może jesteś tak samotna, córeczko, że wywołałaś mnie myślami.

– Gdybym była samotna, mogłabym wywołać kogoś lepszego do towarzystwa. – W jego słowach może jednak coś być, choć mnie to rani.

– Ach, nie ma nic lepszego, niż własna rodzinka, niż twój drogi tatko, który tak mocno cię kocha.

– Kiedy ją zdobędę – mówię cicho – nie będę potrzebować ciebie.

Duch czy też owoc rozpalonej wyobraźni, słowa te powstrzymują go – dostrzega swój prawdziwy koniec – i nie znajduje innej odpowiedzi niż zjadliwość:

– Dlaczego ktokolwiek miałby cię chcieć?

– Ty chciałeś, ojcze, nie pamiętasz? Czy może śmierć zaćmiła ci wspomnienia?

Wstyd ucisza nawet zmarłych. W końcu znika, zostawiając mnie samą przynajmniej na chwilę.

Oddycham głęboko, żeby uspokoić dłonie, i zaczynam pomiary przed osadzeniem zamków.

***

– Trumna jest gotowa – mówię, kryjąc zawód w głosie najlepiej, jak potrafię. Nigdzie nie dostrzegam Lucette. Pokojówka wpuściła mnie i zaprowadziła do salonu, gdzie wdowa raz jeszcze przyjmuje mnie z niechęcią. Anioł na drzwiach nawet nie otworzył oczu.

Madame kiwa głową.

– Przyślę stajennych z bryczką dziś popołudniu, jeśli to wystarczy. – Wcale nie brzmi pytająco.

– Wystarczy. Moja zapłata?

– Zostanie dokonana w dniu pogrzebu, to jest nazajutrz. Odwiedzisz nas ponownie? – Posyła mi uśmiech równie uroczy, co grymas zmarłego. – Nie chciałabym marnować twojego czasu.

Odwzajemniam uśmiech.

– Moi klienci nie mają wyboru, jak tylko dostosować się do mnie. – Wstaję. – Sama trafię do wyjścia. Do zobaczenia jutro.

Na zewnątrz, w porannym słońcu, schodzę po kamiennych schodach, nieco za bardzo od siebie oddalonych. Dzisiaj uczesałam włosy, uszczypnęłam się w policzki dla dodania im koloru i wymalowałam usta barwionym woskiem, który kiedyś należał do mojej matki; wszystko na marne. Już mam postawić stopę na starannie zamiecionej ścieżce, kiedy z zarośli po prawej wyłania się ręka i wciąga mnie pod nawisłe gałęzie, za ścianę intensywnie pachnącego jaśminu.

Lucette wbija mi język między wargi, pozwalając siebie posmakować, ale wycofuje się, kiedy chcę odwzajemnić pocałunek, zbadać miodową jamę jej ust. Chichocze zdyszana, jej klatka piersiowa unosi się i opada, jakby to wszystko było niczym jak tylko przygodą. Nie drży, tak jak ja – jest głupiutką dziewczynką, udającą pożądanie. Wiem to; wiem, ale nie czuję się zniechęcona. Moja nadzieja wciąż się tli.

Sięgam i chwytam ją za przedramiona, przyciągając brutalnie. Lucette opada na mnie, a ja pokazuję jej, czym jest pocałunek. Pokazuję, czym jest pragnienie. Pozwalam swej żądzy wypalić w niej piętno, w nadziei, że naznaczę ją czubkiem języka, opuszkami palców, koniuszkami piersi. Będę ją mieć tutaj, pod oknem salonu, gdzie siedzi i czeka jej matka. Dobiorę się do niej i zagłębię usta tam, gdzie sprawią, że będzie jęczeć i drżeć, tutaj, na trawie, gdzie w każdej chwili mogą nas znaleźć. I posiądę ją, nawet jeśli tylko poprzez wstyd; jej wstyd nas połączy, uczyni ją moją.

– Dziwka – odzywa mi się Hektor do ucha, pojawiając się pierwszy raz od wczoraj. Idealne wyczucie czasu. Powstrzymuje mnie to nagle, a w chwili wahania Lucette opamiętuje się i zaczyna szamotać. Znów odstępuje o krok, oddychając ciężko i śmiejąc się ze złamanym, niepewnym wyrazem twarzy.

– Kiedy będzie pod – mówi. Obietnica, przysięga, aluzja, flirt.

– Kiedy będzie pod – powtarzam bezgłośnie jak modlitwę, po czym kieruję się chwiejnie do domu.

***

Stałam tego ranka na cmentarzu, ukryta, obserwując pochówek pana D’Aguillara – zwyczaj, który wynikał głównie z zawodowej chluby. Hektor stał obok, kiwając głową z uznaniem większym, niż kiedykolwiek demonstrował za życia. Chwilowy, obustronny rozejm.

– Hefsibo, napawasz rodzinę dumą. Piękna robota.

Taka właśnie była. Heban i złoto odbijały słońce, lśniąc niczym otoczone aureolą światła. Nikt nie mógł narzekać na efekt, który dodawała pochówkowi teatralność. Kiedy wejście do krypty zostało otwarte i czterech krzepkich domowników wniosło trumnę w ciemność, spostrzegłam pełne podziwu wejrzenia wśród przyjaciół rodziny, sąsiadów i znajomych.

I obserwowałam Lucette. Przyglądałam się, jak płacze i wspiera matkę; patrzyłam, jak obie odgrywały smutek niczym w pantomimie. Kiedy tłum się przerzedził i zostały tylko we dwie ze służącymi, którzy mieli zaprowadzić je do czarnej dorożki zaprzęgniętej w cztery przystrojone pióropuszami konie, Lucette musiała poczuć, że jest obserwowana. Jej oczy znalazły mnie stojącą obok białego, kamiennego krzyża, przechylonego w miejscu, w którym namokła ziemia. Posłała mi dziwny, nikły uśmiech i ledwo zauważalnie skłoniła głowę.

– Piękna dziewczyna – rzekł ponuro Hektor.

– Tak – odpowiedziałam, przygotowując się na nową bitwę, która jednak nie nadeszła. Czekaliśmy w cieniu, dopóki uczestniczy pogrzebu się nie rozeszli.

– Kiedy pójdziesz po resztę zapłaty? – zapytał.

– Po południu, kiedy skończy się stypa.

Skinął głową, zachowując myśli dla siebie.

***

Lucette niesie lakierowaną na czarno tacę, starając się utrzymać w równowadze imbryk, dwie filiżanki ze spodkami, śmietankę, cukiernicę i srebrne sztućce. Jest i para delikatnych, migdałowych biszkopcików, ułożonych na absurdalnie małym talerzyku. Służba dostała wolne popołudnie. Matka odpoczywa na górze.

– Dom był tak pełen ludzi – mówi, kładąc tacę na parkietowym blacie stolika pomiędzy nami. Mam ochotę złapać ją, wpleść palce w jej włosy i pocałunkiem zaprzeć dech w piersiach, ale rozbita porcelana może nie być idealnym początkiem. Trzymam więc dłonie na podołku. Zastanawiam się: czy zauważy, że opiłowałam paznokcie, nadając im schludny wygląd? Że plamy na mojej skórze są mniej wyraźne po godzinach szorowania mydłem ługowym?

Sięga do kieszeni swojej czarnej sukni i wyciąga do przodu skórzany trzosik, identyczny jak ten, który dała mi zaledwie dwa dni temu. Podaje go z uśmiechem. Gdy tylko moja dłoń go dotyka, ona natychmiast puszcza, nie pozwalając naszym palcom się spotkać.

– No! Transakcja zakończona. – Obraca imbryk jedną ręką pięć razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, po czym układa łyżeczki starannie na spodkach.

– Zakończona? – pytam.

Patrzy na mnie z politowaniem, a następnie wybucha śmiechem.

– Przez chwilę tam myślałam, że będę musiała ci się oddać! Mimo wszystko, byłoby to warte zatrzymania go bezpiecznie z dala od nas. – Wzdycha. – Spisałaś się naprawdę świetnie, Hefsibo. Jestem ci za to wdzięczna. Nigdy nie myśl, że nie.

Nie jestem tak głupia, żeby protestować, szlochać, błagać, spytać, czy żartuje, igra z moim sercem. Lecz kiedy podaje mi filiżankę, moja dłoń trzęsie się tak bardzo, że rozlewam herbatę. Część zbiera się na spodku, ale większość chlapie na rękę i mnie parzy. Udaje mi się odstawić naczynie, gdy Lucette głośno woła służącą, po chwili jednak zdaje sobie sprawę, że nikt nie przyjdzie.

– Przepraszam na chwilę – mówi i wychodzi do kuchni, żeby przynieść coś do wytarcia.

Pocieram drżącymi dłońmi o spódnicę i wyczuwam twardą grudkę. Głęboko w prawej kieszeni spoczywa puszeczka. Wydaje smutny, obiecujący dźwięk, gdy stukam w wieczko przed otwarciem. Wsypuję zawartość do pustej filiżanki i zalewam herbatą, pozwalając moczyć się zatrutemu zębowi, dopóki na korytarzu nie słychać śpiesznego powrotu Lucette. Wyławiam go łyżeczką i ostrożnie, nie dotykając gołymi rękami, odkładam na bok. Dodaję do jej herbaty nieco śmietanki.

Wilgotną, chłodną szmatką Lucette przeciera moją czerwoną, gorącą dłoń, a potem życzliwie ją owija. Siada naprzeciwko, ja zaś podaję jej filiżankę herbaty i posyłam czuły uśmiech – jej i Hektorowi, który właśnie pojawił się za nią.

– Dziękuję, Hefsibo.

– Ależ nie ma za co, panno D’Aguillar.

Patrzę, jak podnosi delikatną chińską porcelanę do różowych, jakże różowych ust, i upija duży łyk.

To wystarczy, zadziała wolno, ale skutecznie. Dom niedługo znów będzie w żałobie.

Gdy po raz drugi wezwą mnie, bym wypełniła swój obowiązek, przyniosę ze sobą lustro. W ustronnym pokoju, gdzie będziemy same, uwolnię Lucette i pozwolę moim palcom błądzić po jej ciele, odnajdując wszystkie sekretne miejsca, których mi odmówiła, i będzie moja, tylko moja, czy tego chce, czy nie.

Wychodzę, życząc jej wszystkiego dobrego.

– Stali klienci – mówi wesoło ojciec, dołączając do mnie. – Nie za często, nie na tyle, by ściągnąć na nas uwagę, ale wystarczająco, żeby zarobić na chleb.

Za dzień lub dwa raz jeszcze przyjdzie mi zapukać do frontowych drzwi wdowy D’Aguillar.

 

Redagowali Bartek Łopatka i Marcin Łukasiewicz


Opowiadanie pierwotnie ukazało się w A Book of Horrors, nominowanej do World Fantasy Award antologii pod redakcją Stephena Jonesa, wydanej nakładem Jo Fletcher Books w 2011 roku.

Angela Slatter

Australijka, tworzy w gatunkach dark fantasy i horroru, powyższym opowiadaniem debiutuje na polskim rynku. Opublikowała zbiory opowiadań: nagrodzone Aurealis Award The Girl with No Hands and Other Tales, nominowane do World Fantasy Award Sourdough and Other Stories oraz powieść (wraz z Lisą L. Hannett) pt. Midnight and Moonshine. Za Córkę trumniarza otrzymała British Fantasy Award. Zrobiła doktorat z kreatywnego pisania i bloguje na swojej stronie: www.angelaslatter.com.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

A Book of Horrors - antologia
Nie taki ten horror straszny
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.