Cicha wojna

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Cicha wojna

Rozdział 1


Chłopcy codziennie budzili się o 6:00, kiedy zapalały się światła. Brali prysznic, ubierali się, słali łóżka i porządkowali sypialnię, znosili inspekcję jednego z lektorów. Na śniadanie była łycha kukurydzianej brei i naparstek zielonej herbaty. Jedli szybko, siedząc przy długim stole, każdy naprzeciwko któregoś ze swoich braci; panowała cisza, jeśli nie liczyć zgrzytu plastikowych łyżek o plastikowe miski. Było ich czternastu, wysokich, bladych i smukłych jak odarte z kory młode pędy. Mieli niebieskie oczy. Gdy pochylali się nad skąpym posiłkiem, w zimnym świetle lśniły nagie czaszki. W wieku dwóch tysięcy sześciuset dni osiągnęli już swój pełen wzrost, choć pozostały w nich jeszcze ślady młodzieńczej niezdarności. Nosili szare, papierowe koszule i spodnie, plastikowe sandały. Na koszulach z przodu i z tyłu widniały wydrukowane numery. Nie były kolejne, ponieważ ponad połowa ich pierwotnego kontyngentu została odsiana podczas pierwszych faz programu.


Po śniadaniu stali na baczność przed wielkim ekranem, pilnowani z obu stron przez lektorów oraz awatary instruktorów. Cały ekran, od góry do dołu i z lewa do prawa, wypełniała flaga: prawdziwa flaga, sfilmowana gdzieś na Ziemi i delikatnie falująca, jakby na wietrze. Jej zielony odblask bił im w twarze i krzesał z oczu iskry, gdy tak stali wyprostowani jak struny w dwóch rzędach, z prawymi dłońmi rozcapierzonymi na piersi, recytując przysięgę na wierność sztandarowi.


Ten sam rytuał co rano. To samo nagranie. Ta sama flaga, falująca dokładnie w ten sam sposób. Ten sam odłamek błękitu widoczny przez pół sekundy w lewym górnym rogu – niebieskie, ziemskie niebo.
Jeden z chłopców, Dave #8, wypatrywał tego błysku błękitu każdego dnia. Czasami zastanawiał się, czy jego bracia też tak go wyczekują, czy też czują owo ukłucie tęsknoty za światem, dla którego obrony zostali stworzeni, a mimo to nigdy go nie odwiedzą. Nikomu o tym nie mówił, nawet swojemu najlepszemu przyjacielowi, Dave’owi #27. Takie problemy i wszelkie myśli o tym, że możesz się różnić od braci, zachowywało się dla siebie. Różnica była słabością, a wszelkie słabości należy tłumić. Mimo to, każdego ranka Dave #8 wyczekiwał ukradkowego przebłysku ziemskiego nieba i za każdym razem, gdy je widział, czuł w sercu tęskne drżenie.


Przysięgę recytowali także lektorzy i instruktorzy. Ojcowie Aldos, Clarke, Ramez i Solomon, w białych, przepasanych sznurem habitach; twarze instruktorów unoszące się za szybkami plastikowych, naturalnej wielkości, człekokształtnych skorup ich awatarów. W poniedziałki, środy i piątki pojawiali się ci od zarządzania ekosystemami, budownictwa i socjologii; reszta tygodnia należała do teorii wojny, psychologii, ekonomii oraz hindi, mandaryńskiego i japońskiego – chłopcy posługiwali się już płynnie angielskim, tą lingua franca wroga, jednak niektóre wrogie społeczności wciąż używały języków z krain swoich przodków, a zatem i tych trzeba się było nauczyć.
Z rana odbywały się zajęcia teoretyczne z instruktorami, po południu i wieczorem – praktyczne z lektorami. Konserwacja i naprawa skafandrów próżniowych, budowa i instalacja demonów i zgłębiaczy danych, symulatory pojazdów naziemnych i latających, realistyczne scenariusze zapoznające chłopców ze ­wszystkimi ­aspektami życia codziennego w nieprzyjacielskich miastach. Ćwiczyli sztuki walki, pirotechnikę, sabotaż, trenowali z kijami, mieczami, nożami oraz wszelką inną tępą i ostrą bronią. Broń do ćwiczeń była dociążana, żeby potem prawdziwa wydała im się łatwiejsza we władaniu. Uczyli się rozkładać i naprawiać broń palną oraz jej używać, w każdych możliwych warunkach. Po ciemku; w rzucającej na wszystkie strony wirówce; w ekstremalnie niskich i wysokich temperaturach łączonych z deszczem, śniegiem i wichrem w komorze pogodowej. W hermetycznych skafandrach. Pod wodą.


Co dziesiąty dzień prowadzono ich gęsiego długą pępowiną korytarza do ładowni wahadłowca, który wynosił ich na orbitę. Tam, unosząc się w nieważkości w miękkiej, pozbawionej okien rurze, gdzie każdy ruch musiał wychodzić ze środka ciężkości ciała, a każde uderzenie powodowało taką samą reakcję o przeciwnym zwrocie, musieli jeszcze raz od nowa uczyć się walki wręcz i z użyciem broni.


Lektorzy karali za każdy błąd. Ojciec Solomon, prowadzący zajęcia ze sztuk walki, był prędki do elektrycznej pałki. By zyskać jego aprobatę, Dave #8 z braćmi dawali z siebie wszystko, przysparzając sobie siniaków w capoeirze, boksie i karate, a mimo to na każdej lekcji niemal wszystkim trafiał się chociaż jeden wstrząs.


Zajęcia praktyczne wizytował czasami awatar o twarzy kobiety. Lektorzy traktowali ją z szacunkiem, jakiego nie okazywali nikomu więcej, i pośpiesznie odpowiadali na jej pytania. Przeważnie się nie odzywała, obserwowała tylko przez parę minut, do godziny, jak pracują, po czym jej twarz znikała zza szybki awatara, który wychodził z sali gimnastycznej i wracał na wieszak. Nazywała się Sri Hong‑Owen. Chłopcy dawno doszli do wniosku, że to pewnie ich matka.


To, że zupełnie ich nie przypominała, nie miało znaczenia. W końcu skrojono ich na podobieństwo wroga, przepuszczono przez takie same terapie genetyczne i takie same regulacje metaboliczne, dano identyczne tak zwane „ulepszenia”. Jednakże wrogowie, zanim ulegli temu zepsuciu, również byli ludźmi, więc podobnie musiało być i z chłopcami. A ponieważ byli klonami – stąd mieli numery i wszyscy nazywali się Dave (nonszalancki żart jednego z instruktorów, później włączony przez nich do własnej, prywatnej mitologii), na pewno pochodzili od tej samej matki...
Choć nie mieli dowodu, że ta kobieta jest ich matką, wierzyli, że tak jest. A wiara była silniejsza od dowodu, pochodziła bowiem od Boga, a nie z umysłu prostego człowieka. Matka nie odwiedzała ich często. Mniej więcej co pięćdziesiąt dni. Chłopcy czuli się zaszczyceni jej obecnością: jeszcze wiele dni potem przykładali się do pracy i byli weselsi. Nie licząc tego, ich plan dnia był niezmienny – poświęcony poważnej kwestii nauki, jak zabijać i niszczyć. Jak toczyć wojnę.


Wieczór, po mszy, kolacji i sesjach samokrytyki, kiedy po kolei wyznawali swoje grzechy i znosili krytykę braci, należał do polityki. Nagrania wideo pełne ruchu, jaskrawych kolorów i dynamicznej muzyki opowiadały historie o męstwie i ofiarności z dziejów Wielkiej Brazylii, pokazywały, jak wróg zdradził ludzkość, chroniąc się podczas Przewrotu na Księżycu, jak odmówił powrotu na Ziemię i pomocy przy odbudowie, uciekając na Marsa oraz księżyce Jowisza i Saturna, jak później grupa Marsjan usiłowała zaatakować Ziemię, przesuwając jedną z planetoid trojańskich, których eliptyczne orbity wokół Słońca przecinały się z orbitą Ziemi, tak by się z nią zderzyła. Plan zawiódł: ziemscy bohaterowie w samobójczej misji zdetonowali bomby wodorowe nad marsjańskimi osiedlami w Ares Valles i Hellas Planitia, a także odchylili trajektorię zbliżającej się do Słońca komety. Rozbito ją kolejnymi bombami wodorowymi, a jej odłamki wybiły wzdłuż równika Marsa łańcuch gigantycznych kraterów, zmazując z powierzchni Czerwonej Planety wszelki ślad ludzkiego życia. Wróg dalej jednak knuł, w swoich kryjówkach i matecznikach na księżycach Jowisza i Saturna aktywnie opracowywał największą zbrodnię w historii ludzkości – antyewolucyjną zmianę własnego genomu.
Chłopcy zawsze wiedzieli, jakie pokażą wideo: poznawali to po posiłku. Ich ulubione jedzenie, słodkie i ociekające tłuszczem, oznaczało historię i bohaterów; kleik i mdłe gotowane warzywa – zbrodnie przeciwko ludzkości.


W wyrwanych pracy wolnych chwilach dyskutowali o najbardziej podziwianych bohaterach, o bitwach, w których najbardziej chcieliby walczyć, a także spekulowali, dokąd pójdą i co będą robić, kiedy już ukończą szkolenie. Choć wojny na razie nie wypowiedziano, było oczywiste, że ćwiczą ich do walki z wrogiem. Dave #27, który brał u ojca Aldosa dodatkowe lekcje dotyczące różnych aspektów wiary i natury Gai, uważał, że jeśli odpowiednio wyróżnią się bohaterstwem, uczyni się z nich z powrotem normalnych ludzi. Dave #8 nie był tego taki pewny. Ostatnio dręczył go prosty paradoks: skoro on i jego bracia zostali stworzeni poprzez technologię, która jest zła, jakże mogą być zdolni do czynienia dobra? Zastanawiał się nad tym bardzo długo, aż wreszcie zwierzył się z wątpliwości Dave’owi #27, który powiedział, że ze zła zawsze może wyrosnąć dobro, podobnie jak najpiękniejsze kwiaty mogą mieć swe korzenie w błocie. Czyż nie tak wygląda cała historia ludzkości? Wszyscy byli upadli. Wszyscy, obojętne kiedy żyli, byli splamieni grzechem pierworodnym. A mimo to, każdy mógł osiągnąć Niebo, jeśli tylko odkupił swój grzech: praktykując wiarę, chwaląc Boga i pielęgnując Jego dzieło stworzenia. Nawet wrogowie mieli możliwość zbawienia, wyrzekali się jednak Boga, bo chcieli sami zostać małymi bogami, panującymi nad stworzonymi przez siebie małymi niebami. Niebami, które były nimi tylko z nazwy, gdyż musiały stać się piekłami, wbrew pysze swoich twórców – brakowało im bowiem łaski, jaka płynie tylko od Boga.


– Jesteśmy grzeszni z urodzenia i natury, ale nie z uczynku – powiedział Dave #27. – Nie wykorzystujemy naszych zdolności, by buntować się przeciwko Bogu, lecz aby Mu służyć. Możliwe nawet, że jesteśmy nieco bliżej aniołów niż inni ludzie, ponieważ całe życie poświęcamy służbie Trójcy. Ponieważ jesteśmy świętymi wojownikami, którzy chętnie i z dumą oddadzą życie dla Boga, Gai i Wielkiej Brazylii.
Dave #8, zaniepokojony błyskiem w oczach Dave’a #27, ostrzegł brata, że popełnia śmiertelny grzech pychy.
– Nasze życie może i jest poświęcone obronie Boga, Gai i Wielkiej Brazylii, ale to wcale nie znaczy, że przypominamy historycznych bohaterów.
– No to kim jesteśmy?
– Żołnierzami – odparł Dave #8. – Ni mniej, ni więcej.
Sam nie chciał być kimś szczególnym. Pomagał mu w tym fakt, że nie przewyższał braci w żadnym aspekcie nauki ani praktyki, że brakowało mu zręczności w prowadzeniu sporów Dave’a #27, gibkości i wysportowania Dave’a #11 czy talentu do wojny elektronicznej Dave’a #19. Chętnie wierzył, że brak jakichś szczególnych zdolności jest cnotą, że gdyby odbiegał czymkolwiek od przeciętności, byłoby to pożywką dla pychy, która sprowadziłaby go na manowce i doprowadziła do porażki.


Któregoś dnia ojciec Solomon przyłapał go na próbie przyjrzenia się własnemu odbiciu. Było to w sali ćwiczeń. Wzdłuż jednej długiej ściany stały szafki z bronią – krótkie włócznie i oszczepy, sztylety i miecze, florety, bukiety noży, kijów, maczug, pałek, halabard i pik, łuki proste i kusze oraz strzały i bełty, a także butle smaru, diamentowa pasta polerska i pilniki – aby ostrza były ostre, a metal lśnił. Była tam również broń miotająca i energetyczna. Pistolety maszynowe, pistolety do strzelania precyzyjnego, karabiny snajperskie; glasery, których promień mógł człowieka ugotować od środka; paralizatory strzelające chmurą elektrycznych strzałek; karabiny impulsowe strzelające gorącymi jak powierzchnia słońca igłami plazmy. Pod najdalszą ścianą wielkiego pomieszczenia stały wieszaki z pancerzami, skafandrami próżniowymi i skafandrami do nurkowania, z wbudowanymi butlami tlenowymi. Tam właśnie siedział po turecku Dave #8 z braćmi, a przed nimi leżały rozłożone do rutynowego ćwiczenia elementy skafandra próżniowego.
Dave #8 trzymał w wyciągniętych rękach płytę piersiową skafandra, obracając ją delikatnie na boki. Polerowana czarna krzywizna odbijała tylko zniekształcone fragmenty, ale i tak nic lepszego nie miał – w plątaninie korytarzy, którą chłopcy nazywali domem, nie było żadnych luster. Usiłował zobaczyć, czy jego twarz czymś się różni. Jeśli tak, jego podejrzenie, że myśli trochę inaczej, byłoby prawdziwe.


Nie zauważył ojca Solomona, podkradającego się od tyłu w butach na gumowej podeszwie i odpinającego kciukiem karabińczyk wiszącej na pasku pałki elektrycznej. Kiedy odzyskał przytomność, z przykurczem wszystkich mięśni i posmakiem krwi w ustach, ojciec Solomon stał nad nim i udzielał reszcie wykładu o próżności. Dave #8 wiedział, że wpakował się w tarapaty na tyle poważne, że nie odkupi ich samo tylko ćwiczenie, jakie ojciec nakazał im po wykładzie – składanie skafandrów próżniowych podczas wyjącej zamieci śnieżnej w komorze pogodowej.
Na wieczornej sesji samokrytyki każdy z braci występował i ostro go potępiał, tam samo jak on wcześniej potępiał, kiedy zgrzeszyli uczynkiem lub zaniedbaniem. Nie mógł wytłumaczyć, że chciał dopatrzeć się w swojej twarzy ukrytych wad. Nie wolno było tłumaczyć się z grzechów i ich usprawiedliwiać, wpojono mu także, że każda kara jest sprawiedliwa. Karę ponosi się po prostu dlatego, że się na nią zasłużyło.


Motywem przewodnim kazania ojca Clarke’a podczas wieczornej mszy była Księga Koheleta, rozdział pierwszy, werset drugi. Marność nad marnościami, powiada Kohelet; marność nad marnościami – wszystko marność. Ulubiony cytat lektorów; jednakże tego wieczoru Dave #8 wiedział, że to jest skierowane wprost do niego, niczym spopielający duszę sprawiedliwy laser rentgenowski.


Płonąc ze wstydu, bólu i pogardy wobec samego siebie, przesiedział wideo dokumentujące w nieprzyjemnych szczegółach bezprawie i kanibalizm, które zapanowały w wielkich miastach Ameryki Północnej podczas Przewrotu. Był pewien, że zawiódł wyjątkowo dotkliwie. Że jest kandydatem do zniknięcia. Choć ostatnie zniknięcie zdarzyło się, gdy chłopcy byli o wiele młodsi, ponad półtora tysiąca dni temu, wbito im do głów, że ich przetrwanie nadal jest wyłącznie warunkowe i muszą dążyć do doskonałości każdego dnia i każdej godziny. Znikało się zawsze w nocy. Chłopcy budzili się i odkrywali, że jednego z nich nie ma, z łóżka zdjęto pościel, a szafka jest otwarta i pusta. Niczego im nie wyjaśniano, zresztą nie było takiej potrzeby. Brat zniknął, bo zawiódł, a porażek nie tolerowano.


W łóżku, po zgaszeniu świateł, Dave #8 walczył ze snem, ale warunkowanie szybko poradziło sobie ze strachem. Zasnął, a rano zdziwił się, gdy stwierdził, że wciąż leży na swojej wąskiej pryczy, a wokół krzątają się wstający i ubierający się bracia. Całkiem jakby urodził się na nowo. Nic się nie zmieniło, a jednak wszystko aż kipiało od ważności.


Przepełniony radością, stanął razem z braćmi przed falującą flagą na wielkim ekranie i z prawą ręką rozpostartą na sercu z nowym zapałem wyrecytował dobrze znane słowa.


Przysięgam wierność sztandarowi Wielkiej Brazylii i państwu, które symbolizuje. Jedna Ziemia pod Gają, niepodzielna, odrodzona, odnowiona i oczyszczona z ludzkiego grzechu.