David Hunter od kilku lat pracuje jako lekarz rodzinny w małym angielskim miasteczku. Nikt w Manham nie wie, że doktor to również specjalista w mało popularnej dziedzinie, jaką jest antropologia sądowa. Dzięki doświadczeniom wyniesionym z ośrodka badań FBI (zwanego Trupią Farmą), gdzie bada się proces rozkładu ludzkich zwłok, David potrafi dość precyzyjnie określić sposób oraz czas dokonania zbrodni. Po tragicznej śmierci żony i córeczki Hunter porzucił jednak dawną profesję i dopiero morderstwo młodej kobiety skłania go do ponownego podjęcia współpracy z policją. Jak to w thrillerach bywa, sprawa nie kończy się na jednym trupie, a mieszkańcy miasteczka wkrótce zdają sobie sprawę, że maniakalnym mordercą musi być ktoś z nich. I tak rodzą się wzajemna nieufność i podejrzliwość, jedynie lokalny pastor rozwija skrzydła – zdaje się rozkwitać przed kamerami i mikrofonami zjeżdżających do Manham dziennikarzy. Z inicjatywy wielebnego powstaje straż sąsiedzka, co prowadzi tylko do kolejnych spięć i nie ułatwia już i tak zagmatwanego śledztwa. Okoliczności zabójstw wskazują na psychopatę, który uprowadza kobiety, przetrzymuje je w odosobnieniu, a żeby utrudnić działania przedstawicieli prawa, zastawia liczne pułapki w pobliskich lasach.
Językowi Becketta daleko do finezji, za to na korzyść książki przemawiają realistyczne opisy badań prowadzonych na zwłokach oraz obrazy tego, co dzieje się z ludzkim ciałem po śmierci – tytuł książki jest jak najbardziej uzasadniony. Ileż to owadów, również w postaci larwalnej, ma pożytek z trupa! Nieźle przedstawiony został tu także rytuał ofiarny odprawiany przez czarny charakter; podobnie rzecz ma się z kilkoma dynamicznymi scenami, np. porwaniem biegającej po lesie dziewczyny. Dość dobrze autor uchwycił klimat zamkniętej, małomiasteczkowej społeczności, choć dłużej i lepiej można było grać motywami wzajemnych niechęci, spotęgowanych panującą atmosferą strachu, niepewności i nieufności (oj, taki Stefan Król na pewno zrobiłby z tego odpowiedni użytek!). Przepisowo występują tu fałszywe tropy oraz zwroty akcji – niestety, najważniejszy z nich raczej nie zaskoczy odbiorców obeznanych z kryminałami bądź thrillerami.
Z postaci autor najmocniej zarysował wyniosłego pastora, David zaś, pomijając intrygujący zawód, średnio mu się udał – pan doktor w tej części po prostu nie wyróżnia się na tle podobnych, książkowych i filmowych bohaterów, a narracja pierwszoosobowa w znikomym stopniu uwypukla jego osobowość. Nie on pierwszy przeżywa traumę związaną z utratą najbliższych i ucieka od dawnego życia. Beckett używa też ogranych trików – telefon komórkowy traci zasięg wtedy, gdy jest najbardziej potrzebny, a oddział uderzeniowy policji przeszukuje miejsce, które nie jest kryjówką mordercy, podczas gdy protagonista musi sam stawić mu czoła.
Niestety, w czasie lektury zabrakło zapowiadanych dreszczy, ale trzeba przyznać, że mimo wymienionych mankamentów Chemia śmierci potrafi wciągnąć. Przez większą część powieści zadajemy sobie to najważniejsze pytanie: kto jest mordercą? Choć znam książki, w wypadku których stosunek ceny zarówno do objętości, jak i do jakości wypada znacznie lepiej, to powieść Becketta okazała się przyzwoitym umilaczem czasu.
Jakie wrażenie wywiera więc literacki debiut brytyjskiego dziennikarza i pisarza? Najkrócej mówiąc: Chemia śmierci to niezły thriller, któremu jednak brakuje czegoś, co pozwoliłoby na mocniejsze wybicie się ponad przeciętność. Krzykliwa okładka temu nie służy.